25 gru 2010

Pierniczki na choince.

Tradycja wigilijna jest dla mnie czymś nader cennym, zwłaszcza, że od roku polubiłam te święta. Bycie mamą, jak widać, leczy z urazów z dzieciństwa.
Zostaliśmy tedy w Genewie by kultywować tu polską tradycję Wigilii z siankiem pod obrusem, choinką ubieraną 24 grudnia, opłatkiem, 12 potrawami (w tym makowcem, barszczem zakwaszanym, kapustą z grzybami, śledzikiem w pierzynce) oraz ze śpiewaniem kolęd. Z wielką dumą dzieliłam się tymi wszystkimi szczególikami ze znajomą Włoszką, ale zapomniałam o kilku stałych elementach nadających Świętom Bożego Narodzenia ich klimat.
Kończyłam ubieranie choinki sama. Zaczynałam co prawda z dziećmi, jednak ich zapał okazał się równie słomiany jak wieszane przez nas zabawki. Z transu mocowania kolejnych gwiazdek wyrwały mnie dziwne ślady na pierniczkach...ślady zębów. Okaleczenia doznały tylko te zawieszone na dolnych gałązkach. Mateo spojrzał na mnie szelmowsko przyłapany na obgryzaniu ogonka gwiazdki betlejemskiej.
-Moge, giastke, moge? -Zapytał.
Tradycji stało się zadość.

Z życzeniami Wspaniałych, Rodzinnych Świąt Narodzenia Pańskiego.

11 lis 2010

O matkach doskonałych.

Mieć inspirację zdarza się czasem również i mi. Dzisiejszy temat zaistniał pod wpływem wypowiedzi Taniej Mamy, Mamy na Myszogrodzie i kilku jeszcze innych współczesnych rodzicielek oraz różnych zasłyszanych treści. Któż jest winien owej sytuacji, lub co? Czy to jest konflikt pokoleń, zazdrość, czy luki w pamięci i dlaczego "te współczesne matki tak kiepsko sobie radzą"?

Moją mamę odwiedziły koleżanki, które na potwierdzenie stereotypów, poczęły opowiadać o swoich dzieciach i wnukach. W skrócie można przedstawić obraz tak: wnuki tych pań są super, ale ich mamy-beznadziejne, źle zorganizowane, kompletnie pozbawione rozsądku, czy instynktu macierzystego.
Kumy plotkują, załamują ręce, wzdychają. Dysputa przeradza się w konkurs na najgorszą matkę oraz najlepszego wnuka. Tu nawet nie chodzi o konflikt teściowa-synowa, lecz o relacje dalece rozszerzone na wszelkie młode kobiety zajmujące się potomstwem. Gdy zabraknie przykładów z najbliższych gałęzi drzewa genealogicznego, wyciągane są kuzynki, sąsiadki lub koleżanki z pracy.
Należy bowiem udowodnić tezę: "Dziś one mają łatwiej niż my, a mimo to, sobie nie radzą. Nam się udało pogodzić wszystko. Budowałyśmy fabryki, szkoły oraz mosty, wychowywałyśmy dzieci, stałyśmy w kolejkach, prałyśmy stosy pieluch tetrowych i dawałyśmy sobie radę. My byłyśmy doskonałymi matkami mimo wojen, głodu czy socjalizmu. A one nic nie umieją."

Pokolenie babcine bierze współczesne mamy pod lupę. Wyciąga się "nie wiadomo co" bezlitośnie, z dziką satysfakcją, że się znalazło błąd, który ze "szczerego serca" się wytyka jedynie dla dobra dziecka. Ciężar win mówi sam za siebie:
-wnuk nie je buraczków,
-inny pije tylko wodę (babcia wyrywa sobie włosy z głowy, bo herbatka przecież zdrowsza),
-młodym matkom brak cierpliwości, zaś we wspomnieniach babci macierzństwo to okres zachwytu nad potomstwem, gdy wiecznie uśmiechnięty rodzić oddaje się wychowaniu aniołka (napomknę, że tę samą osobę napotkałam rzucającą przekleństwa w kierunku ukochanych wnuków, gdy marudzili w sklepie.)
-młoda matka nie chodzi z dziećmi do lekarza i nie usprawiedliwia jej ukończenie medycyny, bo cóż ona tam wie o dzieciach- nic przecież,
-młoda matka używa pieluszek jednorazowych, gdy innej matce wytyka się, że z tych właśnie pieluszek nie korzysta,
-dzieci mają za dużo zabawek,
-za mało się chodzi na spacery,
-nie uczy się dzieci korzystania z nocnika,
-młode mamy karmią piersią za długo, bądź za krótko, bądź w dziwacznych pozycjach.

Gdybym nie znała ani owych koleżanek, ani ich rodzin, może byłabym gotowa uwierzyć w zasłyszane historie, ba, może nawet byłabym gotowa przyznać im rację. Pamiętam jednak, że owe przedstawicielki pokolenia babć nie zawsze sobie radziły. Ktoś bił dzieci przedłużaczem, ktoś zaniedbał zęby a jego dziecko ma krzywy uśmiech i dwie martwe jedynki, ktoś znowu namiętnie smarował uczulenie córki jodyną, co "nie wiedzieć czemu" nie pomogło, a jeszcze skazało dziecko na dodatkową porcję szczypania i swędzenia. Przykładami mogłabym sypać jak z rękawa.
Na koniec dyskusji zapytałam największą krytykantkę, czy zna choć jedną osobę, którą może mi podać za wzór dobrej matki.
-Nie musi to być matka doskonała, tylko osoba, która najzwyczajniej sobie radzi z dziećmi.-Sprostowałam.
-No,... nie ma takiej.- Odparła Krytykantka.
-To może nie w dzisiejszych matkach jest problem?
-Ach, po prostu zawsze można coś jeszcze poprawić.- Broniła się przedstawicielka babć.
-Wie pani, do tej pory historia zna tylko jeden przypadek, kiedy to Noe był trzeźwy, a świat był zalany. Zazwyczaj bywa odwrotnie.- Mogłam jeszcze okrasić wypowiedź cytatem z biblii o kładzeniu na barki innych ciężarów, których samemu nie chcę się nawet ruszyć palcem, albo przysłowiem "Zapomniał wól jak cielęciem był", jednak ugryzłam się w język.

Jaki morał płynie z tej historii i czy w ogóle płynie? -Nie jestem pewna. Morały to nie moja specjalność, zdecydowanie wolę sączyć złośliwości. Jednak sobie i innym młodym matkom życzę więcej dystansu do nas samych jak i do opowieści starszego pokolenia. Rodziców doskonałych nie ma, a jak widać, z tymi dobrymi też różnie bywa. Nie należy się raczej spodziewać pochwał, bo wszyscy mamy tendencje do skupiania uwagi na wadach, czy domniemanych błędach. Postępujmy z naszymi dziećmi kierując się ich dobrem. Nie pozwólmy, by poczucie obserwowania przez innych oraz cudze krytykanctwo rzutowały na wychowanie naszych latorośli, gdyż to prowadzi jedynie do kompleksów, poczucia winy i frustracji. Chyba jednak lepiej mieć wadliwą, wesołą mamę, niż doskonałą frustratkę? Zaś porady babuń są cenne, o ile nie jest ich za dużo.

2 lis 2010

Bajka o kłusowniku.

-Mamo, kto jest największym kłusownikiem?
-Nie wiem. Kto?
-Lucky Luke.
-Jak to? Dlaczego?- Byłam poruszona. Czyżby Dzidek szargał dobre imię jednego z moich ulubionych bohaterów kreskówek?
-Bo on ma konia.
-....- Uniosłam brwi ze zdziwienia.
Dzidek spojrzał na mnie z miną oznaczającą, że znów różnica pokoleń utrudnia nam komunikację.
-Lucky Luke ma konia i na nim kłusuje. O tak: hopsa, hopsa!

20 paź 2010

Moja osobista Nadzieja.

Nadzieja umiera ostatnia, ponoć. Moja osobista od wczesnego lata przeżywa śmierci kliniczne ze spektakularnymi remisjami, podczas których ufnie patrzę w przyszłość, postanawiam się wziąć się z życiem za bary, zakończyć pozytywnie nostryfikację oraz schudnąć. Sęk w tym, że rzeczywistość szwajcarska skrzeczy, zwłaszcza od naszego ostatniego pobytu. Nadzieja się nie poddaje, lecz z roztargnienia, lub z celowej polityki, oddaje pewne szańce, by w innych trzymać się dzielniej. Czasem przysypia, bądź przybiera formy przetrwalnikowe. Wydaje się, że drzemie, a gdy tylko nadarzy się okazja znów mnie namówi na skok na głęboką wodę.

Dwa podstawowe, ciągłe obiekty westchnień mojej nadziei stanowią uprawa orchidei i pieczenie sernika, w których to od urodzenia (a może i wcześniej) nie odniosłam nawet częściowego sukcesu. Nie mam ręki, albo głowy, albo innej, niezbędnej części ciała. Storczyki mi nie kwitną, a tym otrzymanym w stanie obsypania kwieciem w moim domu wszystko opada. Zostają jeno liście. Nadzieja w kwestii orchidei się nie poddaje. Namawia mnie na kupno nowych, na przesadzenie tych które jakimś trafem przeżyły pobyt pod jednym dachem ze mną. Nie nadszarpnął jej zapału fakt, że dwa miesiące po mojej wyprowadzce kwiaty zakwitły nowej lokatorce mieszkania.
Z moimi sernikami jest podobnie, bliżej im do wędlin niż do ciast- po prostu totalna kaszana. Ach, i żebym jeszcze była antytalenciem kulinarnym na całym froncie, skądże znowu. Inne rzeczy mi się udają, z różnym powodzeniem co prawda, ale raczej z tarczą niż na tarczy. A serniki nie, choć się staram i nie ustaję w kolejnych próbach. Ba, nawet działam wedle wskazówek sernikowych guru. Zakalce, zawsze zakalce. Dziwnej formy twory z przypalonymi brzegami, łypiące złowrogo spod stwardniałej skórki.

Nostryfikacja okazała się nie lada orzechem do zgryzienia dla mojej osobistej nadziei. Sąsiadka, która próbując przebrnąć przez szwajcarskie procedury uznania swojego dyplomu nabawiła się depresji, wrzodów i siwych włosów, po czym się przekwalifikowała, dopytuje się z ciekawością o moje postępy. Relacje składam zazwyczaj w podobnym stylu: Otrzymałam kolejne pismo, że wszystko przebiega pomyślnie, ale tym razem potrzeba dostarczyć to i owo, zdać kolejny egzamin, dołączyć jakieś zaświadczenie z Polski etc. Za każdym razem sąsiadka czeka na owo "ale", czyli co tym razem wymyślili. Ach, gdybym miała inny dyplom, byłoby szybko i bez zbędnych problemów. Od szumnego "wejścia Polski do Europy" (specjalnie używam tego określenia, bo tubylcy tak mówią, czym doprowadzają mą krew do wrzenia) procedury uznania dyplomów są ułatwione, z wyjątkiem zawodów medycznych. I tu jest sęk razem z pogrzebanym psem, jakiej rasy nie wiem- kabaret Dydek nie wyjaśnił.
Zapał mój opada i się wznosi. Czasem wierzę, że przebrnę przez biurokrację i że to już ostatnia przeszkoda, by kilka tygodni później korespondencja z urzędem obcięła mi skrzydła. Nadzieja się trenuje, aczkolwiek coraz częściej dostaje zapaści. Ostatnio, właśnie gdy razem z nadzieją przeżywałyśmy spadek formy ze znacznym brakiem wiary we własne siły... zakwitła mi orchidea. Ot tak, zwyczajnie obsypała się barwnym kwieciem. Pierwszy raz w mym życiu, gdy świat wydawał mi się być wrogi. Nadzieja ocknęła się niby po skutecznej reanimacji.
-A nie mówiłam. Niech żywi nie tracą ducha!- Powiedziała z nowymi siłami.
-Zatem za co się zabieramy? Nostryfikacja, doktorat, szukanie pracy?- Zapytałam.
-Jak to za co?!... Za sernik!- Odparła nadzieja z błyskiem w oku.

PS. Sernik właśnie się piecze. Przepis i sekretne rytuały pieczenia odczyniłam według Sernikowego Guru. Póki co, ciasto nadal jest płynne, choć siedzi nadliczbowe 30 min dłużej w gorącym piekarniku. Nadzieja nie traci ducha i ja chyba też jeszcze nie.

18 paź 2010

Brzydkie słowa.

Zasępiłam się nad brzydką stroną języka: wulgaryzmami, epitetami, przekleństwami. Niby nie wypada mięsem rzucać, ale poznając język obcy przydałoby się kilka pojęć znać. Warto by zrozumieć obcojęzycznego rozmówcę choćby tylko po to aby widzieć, że właśnie nas obraża, a nie opowiada o nowych trendach w malarstwie.

Brzydkie słowa istnieją ba, ewoluują. Śledzą zmiany kulturowo-społeczne, oddają to co w duszy gra przeciętnemu przedstawicielowi "tu i teraz". Jeszcze kilkaset lat temu w Europie epitety najnegatywniejsze były powiązane ze sferą religii. Stąd ich nazwa "przekleństwa". Przeklinano w złości życząc spalenia się żywcem w piekle czy wyzywano od bezbożników. Słów, które u naszych pradziadków budziły głęboką odrazę bądź lęk ściskający gardziel, dziś my używamy jako zawołania oddające rozemocjonowanie lub jako inne "niewinne przecinki".
Świat poszedł do przodu, a dawne wulgaryzmy spowszedniały. Obecnie w języku dominują brzydactwa pijące do seksualności. Zamiast wyzwać sąsiada od heretyków, ateistów, czy wypomnieć mu domniemanego ojca z piekła rodem, współczesny Europejczyk napomknie coś o niemoralnym prowadzeniu się matki, a zamiast odesłać rozmówcę do czarta, każe się pocałować w zad. Czyż współczesny Iksiński "na poziomie" mógłby zwymyślać bliźniego inaczej?
-Mógłby, gdyby na przykład był Azjatą. W krajach orientu bowiem przeklina się porównując do zwierząt- im brzydsze, brudniejsze, i żrące co popadnie, tym wulgaryzm obraźliwszy. Zaś najdobitniej jest stwierdzić, że czyjaś matka jest psem (lub to napisać np turyście w postaci oryginalnego tatuażu- pamiątki z wycieczki do Chin). Podejrzewam, że przeciętny Azjata byłby dalece zgorszony słysząc gdy mówię do synów, że jedzą jak świnki, lub nazywając ich "moimi małpeczkami". Wot, inna kultura!

Istnieję też słowa, które kiedyś były eleganckie, naukowe, by z czasem nabrać dalece negatywnego charakteru i całkowicie zatracić swój pierwotny sens. Cudownym przykładem, nie tylko na polskim gruncie, może być słownictwo dotyczące osób niepełnosprawnych. Określenie "kaleka" czy "chromy" nabrało tak dalece pejoratywnego znaczenia, że od wielu lat przestano ich formalnie używać. Gdy wpadnie nam w ręce starsze wydanie podręcznika do ortopedii, czytamy go niemal z wypiekami na twarzy. Wyrazy tam użyte są dalece niepochlebne, nazwy chorób gorszące, poniżające. Perełką w tej kategorii są określenia w dawnej klasyfikacji upośledzenia umysłowego: kretyn, imbecyl, debil i idiota, które dziś w języku mówionym występuję jedynie jako wyzwiska.
Ewolucja wulgaryzmów jest fascynująca, nieprawdaż?

Jakiś czas temu byłam świadkiem zachowań młodocianych Amerykanek, które postawiły pod znakiem zapytania moją znajomość języka angielskiego. Wydawało mi się, że nasiąknąwszy jak gąbka treściami zawartymi w filmach Tarantino, co jak co ale wszelkie brzydkie słowa poznałam. A tu, proszę, niespodzianka!

Dziewczęta ewidentnie nie darzyły się sympatią. Dodatkowo, odczuwały wewnętrzny imperatyw uzewnętrznienia wzajemnych relacji, co przybrało formę agresji słownej. Posypały się wyzwiska począwszy od lżejszego kalibru- niskiej oceny intelektu i braku klasy. Potem nawiązano do sprzętów domowych i przedmiotów higieniczno-sanitarnych, by dotrzeć do cór Korytnu i innych odpowiedników tajnego hasła w Seksmisji. Gdy zaś eskalacja epitetów sięgnęła maksimum, dziewczyny wzięły się za łby aż pierze leciało. Wydawało mi się, że nie zrozumiałam tych ostatnich wyrazów przychylających czarę goryczy. Słyszałam je, ale to nie mogło być to.
Gdy pierze opadło, jedna z Amerykanek pochwaliła koleżankę.
-Dobrze, że jej przylałaś! Powiedziała, że jesteś gruba! Należało się jej!

"Gruba"- ten wyraz jak żaden inny rozwścieczył dziewczyny ogałacając je z resztek opanowania. Wszystkie wcześniejsze określenia, synonimy ścierek, panien lekkich obyczajów, można było przełknąć. Różne krótkie formy na literę F też uszłyby płazem z wyjątkiem tego jedynego "FAT". Wybuchły, bo siła epitetu nie pozostawiała im wyjścia- musiało dojść do rękoczynu. Ta zniewaga krwi wymaga!
Kto by pomyślał, że to takie brzydkie słowo.

3 paź 2010

Pocztówka z Polski- grzybobraniem Ojczyzna stoi.

W tajemnicy przed światem pojechaliśmy w rodzinne strony. Nie dostaliśmy bowiem urlopu dla Dzidka ze szkoły.
Szczęśliwie jesień była w tym roku hojna w ciepło, słońce i grzyby. Cała Polska wyruszyła zatem za zewem natury uprawiać nasz sport narodowy. Wyposażeni w kosze, wiaderka i scyzoryki, obuci w kalosze rodacy oddali się na poszukiwania grzybów, które tego roku można było dosłownie kosić. Akcja jest niczym pospolite ruszenie, któremu poddają się wszyscy niezależnie od wieku, stanu, płci czy przynależności partyjnej- istna gorączka podstawczaków.

Spotykani znajomi mówili tylko o podgrzybkach, kaniach i prawdziwkach. Ekspedientka w sklepie przepraszała za ciemne palce, których nie udało się jej domyć po porannym grzybobraniu. Ulubiona fryzjerka poszła na urlop- na trzy dni zaginęła w lesie z koszykiem wiklinowym. U ortodonty zaś spotkałam nareszcie kogoś takiego jak ja- inną osobę, która też zamykając oczy widzi grzyby. Wszyscy żyli grzybobraniem. Ba, nawet pewna rodzina, której obcy jest nasz sport narodowy (zapewne z uwagi na wymieszanie krwi włoskiej z kresową) na obiadek uraczyła nas zebranymi właśnie przez ich sąsiadkę maślaczkami.
Inne narody mają piłkę nożną, koszykówkę, jedzenie hamburgerów, a my lubimy włóczyć się poprzez knieje w nadziei napotkania czegoś, czym nie wytrujemy całej rodziny. Polaków łączy temat zbierania grzybów niczym mistyczne, pierwotne spoiwo. Troski odchodzą w cień, aktualności tracą rangę i nawet podwyżka podatków w ramach liberalizmu stosowanego nikomu nie jest straszna.

Na koniec pobytu, tuż przed odlotem, ojczyźniany program informacyjny uraczył nas reportażem z poligonu. Wojskowi przed rozpoczęciem ostrzelania lasu, ogłaszali rozpoczęcie manewrów przez megafon i krzyczeli w ów las. Po chwili z okrzyczanego, a jeszcze nie ostrzelanego ogniem artyleryjskim boru wychodzili gromadnie grzybiarze- niby zaskoczeni, rzekomo ze skruchą, dzierżąc wspaniałe okazy prawdziwków. Ach, jak nie kochać Polski?

PS. W ramach osobistych sukcesów poczytuję sobie fakt, iż mąż mój ślubny w tym roku uzbierał koszyk podgrzybków, zamiast tradycyjnych śmieci (butelek, puszek), które się przed nim nie chowały w przeciwieństwie do jadalnych podstawczaków. Lata zabierania go do lasu w ramach mężczyzny do towarzystwa przyniosły owoc.

30 wrz 2010

Gdy serce rośnie.

Serce rośnie matczyne nie z powodu miopatii, lecz na skutek słów wypowiadanych przez latorośle.

Dzidkowi zebrało się razu pewnego na wyznanie miłości:
-Kocham cię mamusiu, bardzo. I tatusia też kocham...a braciszka...-W tym miejscu głos przybrał tembr wahania.-... tak troszkę też kocham.

Matoe zebrało się na czułości. Przywarł do mnie cieleśnie i wpatrywał jak sroka w gnat.
-Chcesz się przytulić?-Zapytałam.
-Nie!
-Może dać ci buziaczka?
-Nie!
-Tak, to na co masz ochotę
-Kaszee!!!!

28 wrz 2010

Naturalna potrzeba.

Głupota jest naturalną potrzebą człowieka, niedocenianą doprawdy. Stary czy młody, mały czy duży przedstawiciel rodzaju ludzkiego odczuwa ów imperatyw. Cóż zrobić, gdy udawać mądrych winniśmy. Ułożeni, grzeczni, uprzejmi mamy być wobec ktosia, którego broni przed rozszarpaniem na strzępy tzw. umowa społeczna. Ba, gdyby nie owa umowa już dawno kamień na kamieniu by się nie ostał, a szczątki ktosia bielałyby wśród bezdroży.

Nawet nie tylko wobec innych, lecz zupełnie bezinteresownie, bezpodstawnie i bezpodmiotowo głupota z człowieka chce eksplodować. Zaszalałoby się, zaszalało. Potrzebny jest tylko pretekst, by wytłumaczyć chwilowy brak rozsądku np pomroczność jasna. Przejechałby człowiek na czerwonym świetle, tak tylko dla hecy. Wygarnęłoby się ktosiowi coś głupio, bezsensu, ale za to szczerze, gdy wymogi kulturalnego zachowania uwierają i robią odciski na osobowości. Tylko, że potem wypadałoby przeprosić, wytłumaczyć się i zrzuć odpowiedzialność przykładowo na stress.

Rok szkolny się zaczął i dzieci wtłaczane są w formy grzecznego zachowania. Po dniu spędzonym wśród wymogów umów społecznych, Dzidka rozsadza energia. Nasz syn z chochlikami w oczach szuka sposobności, by dać upust naturalnej potrzebie zrobienia czegoś nierozsądnego. Dlaczego? Ot tak, bez powodu, bez celu podąża spontanicznie za wewnętrznym imperatywem. Przynajmniej nie tłumaczy się ni stressem, ni alkoholem, czy pomrocznością jasną.

31 sie 2010

Moje paranoje.

Kobieta z natury swej istotą lękliwą jest, co ulega jeszcze nasileniu w stanie macierzyństwa. Osobiście stanowię potwierdzenie tej reguły. Boję się wielu rzeczy: ciemności, wysokości, pająków i cellulitu. Póki jednak nie znajduję się w nocy, na wąskiej kładce nad przepaścią i nie jestem atakowana przez obrzydliwego pajączka lub cellulit, mogę funkcjonować.

Niektóre me lęki przybierają rozmiary kolosalne, towarzyszą mi stale i spędzają sen z powiek. Nie są to zwykłe strachy przed czymś znanym, napotkanym, lecz podskórne przeczucia, poszlaki rozrastające się do całodobowych paranoi.
Wśród nich odczuwam zagrożenie wojną polsko-ruską. Wystąpienia przedstawicieli dyplomacji, ich słowa o przyjaźni i braterstwie wywołują u mnie zimny pot, drżenie dłoni oraz inne objawy lękowe. Pobyt w Szwajcarii nie wygasił tej tendencji. Nie zaraziłam się tubylczym lękiem przed muzułmanami, którzy najadą, zaczną się rozmnażać, zajmą kraj i wszędzie wybudują meczety z wieżyczkami sterczącymi w niebo jak bagnety (cytuję za jednym z plakatów wyborczych). Nie boję się burek, ani minaretów lecz wzorem Szwajcarów marzy mi się... schron przeciwatomowy. Namawiam zatem małżonka na wybudowanie w Polsce naszego prywatnego, zaopatrzonego w suchy prowiant i świeczki. Na wypadek "zacieśnienia braterstwa polsko-rosyjskiego".

Żadna moja fobia nie przybrała rozmiarów większych od paranoi na temat DESZCZU ELEKTRONÓW. Podstawa naukowa owej fobii w skrócie przedstawia się tak: deszcz elektronów dociera na Ziemię wskutek intensywnej aktywności Słońca i na małą skalę bywa obserwowany.
Bardzo rzadko zaś występuje nasilona aktywność słoneczna -częstotliwość raz na 500 lat (choć istnieją rozbieżności między naukowcami w tej kwestii i pada czasem liczba 10.000 lat). Wówczas przez około dobę emitowany jest deszcz elektronów, wzbudzający na drodze indukcji prąd w każdym długim drucie metalowym.
Wyobraźcie sobie, w linii elektrycznej naziemnej wzbudza się spontanicznie prąd, pali wciągu doby wszystkie transformatory na całej planecie. Nasza cywilizacja jest pozbawiona prądu, możliwości jego wytwarzania i przekazywania. Przez kilkadziesiąt godzin jesteśmy pozbawieni podstawy egzystencji: ciepła, światła, możliwości przechowywania żywności, komunikacji, produkcji ubrań i wielu innych. Ba, tracimy oszczędności, bo pieniądze trzymamy na kontach elektronicznych. Straty nie są nieodwracalne, ale wyprodukowanie nowych transformatorów i ich wymiana zajmie miesiące, może lata. Jak wobec takiej wizji nie dostać gęsiej skórki?
Na dodatek, w nowoczesnym budownictwie eliminuje się inne źródła energii np kuchenki gazowe. Dominuje elektryczność -od gotowania, sprzątania, przez internet, telefon, telewizję, po elektryczną szczotkę do mycia zębów. Wszystko jest na prąd!
Moi rodzice przelali czarę goryczy rozbierając tego lata na działce piec węglowy. Cóż za brak przezorności! Jak mam się leczyć z mojej fobii deszczu elektronów?
Na domiar złego, wczoraj wieczorem w całej naszej dzielnicy nie było prądu? Zrobiło się ciemno jak okiem sięgnąć. Nie można było nic zrobić ani ugotować kolacji, ani herbaty zaparzyć, ani zadzwonić, ani poczytać (bo ciemno). Życie zamarło jedynie syreny strażackie przerywały ciszę, jadąc do kilku nieszczęśników zatrzaśniętych w windach. Koniec cywilizacji! A ja właśnie chciałam coś kupić na allegro!
Po jakimś czasie prąd włączono i cywilizacja została uratowana.

Nie liczę, by po tym zdarzeniu mąż nabył chęci wybudowania dla mnie schronu z własnym generatorem prądu. Jednak może mi się go (tj męża) uda namówić na kupno butli gazowej, którą będziemy trzymać na wypadek deszczu elektronów lub realizacji innej mojej fobii.

PS. Intensywny deszcz elektronów odnotowano dotąd raz w XIX wieku. Wówczas prąd wzbudził się w telegrafach (innych długich, metalowych drutów w tamtych czasach nie było). Natężenie zjawiska było tak duże, że iskry z igieł telegrafów spowodowały pożary.

19 sie 2010

Trzecie urodziny!

Drodzy czytelnicy,
jakoż że nic na tym świecie wieczne nie jest, blog też prawom przemijania się poddaje. Tak oto, zupełnie nieopatrznie mój obchodzi trzecie urodziny, co świętuję refleksami o blogowaniu właśnie.
Mój kawałek sieci rozrósł się poza ramy młodej matki za granicą. W zamierzeniach miał być snuty wokół macierzyństwa oraz szeroko pojętego życia na emigracji. Bijąc się w pierś przyznaję: często nie starczyło mi kunsztu i konsekwencji, by utrzymać złośliwy, prowokatorski charakter wpisów. Pojawiły się smutki, troski, tematy poboczne. Jednym słowem, coraz bardziej blog mój przypominał barokowe "sylva rerum", a raczej "silva rerum".

Początkowo nie planowałam nawiązywać sieciowych znajomości, ani zagłębiać się w blogową społeczność, jednak ku mojemu zaskoczeniu wciągnęło mnie zarówno to pierwsze, jak i drugie. Oczywiście stwierdzenie "blog zmienił moje życie" jest nazbyt pompatyczne (nawet jak na mnie), ale faktem pozostaje, że wielu rzeczy dowiedziałam się od osób blogujących, czy komentujących. Nauczyłam się kilku technik rękodzieła (o czym kiedyś już wspominałam), piec chleb, robić samodzielnie kosmetyki (co z zamiłowaniem stosuję na co dzień), dobierać stanik (i to faktycznie zrewolucjonizowało mój byt), dowiedziałam się gdzie zdobyć różne rzeczy (np dobre truskawki) na obczyźnie.

Ogólnie, czytać blogi lubię, choć nie umieszczam do nich linków w zakładkach (co jest powodowane jedynie mym lenistwem). Ciekawam subiektywnych opinii, pozbawionych poprawności nie tylko politycznej.
Poniżej umieszczam listę alfabetyczną miejsc najczęściej przeze mnie odwiedzanych (niestety, niektóre z nich przestały już istnieć, ale żywię nadzieję, że ich autorzy powrócą do pisania):

- a-kocica-papierosa blog
- Dalia
- doktorant-na-obczyznie-londyn
- Dryfuj�ce marzenia
- Franciszkowy pamiętnik
- Lily designs
- Lucy in the sky
- MaryPop Designs
- moje codzienne zmagania
- Myszogród
- Owieczek
- Perypetie i przemyślenia Wi...
- Poppy
- SweetCandyDreams
- Szkoła przetrwania
- ŚWIAT w oczach Trudi
- Tania mama ;-)
- Tomaszowa
- Tours de France, czyli wieś...
- white plate
- Violiśkowe gotowanie
- Zapiski z granitowego miasta

Czego w blogowaniu nie lubię?
Nie cierpię marudzenia, zrzędzenia, czy wieszania psów na kim popadnie. Dlatego unikam blogów pełnych prania brudów, których autorzy na nikim nie pozostawiają suchej nitki i nie szczędzą ostrych słów pod adresem członków rodziny, sąsiadów, znajomych, kolegów z pracy, okraszając wypowiedź sporą ilością niewybrednych, niekiedy intymnych szczegółów. Nie chce mi się wierzyć, że ktoś ma pecha i spotyka na swej drodze jedynie osobniki podłe i ograniczone mentalnie. Może się mylę, bo miałam duże szczęście do ludzi i zdecydowana większość z tych których poznałam jest pełna wartościowych cech. Jednak sądzę, że tylko raz jeden w historii to "Noe był trzeźwy, a świat był zalany", zaś zazwyczaj jest odwrotnie. Dlatego trudno mi uwierzyć tekstom o jednym, jedynym sprawiedliwym i samych, podłych bliźnich.

Drugą wadę stanowi komentatorskie wylewanie żółci, jak mniemam w celach oczyszczających- swoiste "katharsis dla ubogich". Pozorna anonimowość pozbawia niektórych ludzi hamulców i zdziera z nich maskę przyzwoitości. Dotyczy to jedynie pewnych komentujących. Przez nich na blogach szerzą się niespotykane w realnym kontakcie przejawy frustracji, agresji i braku kultury, o braku zrozumienia czytanego tekstu niewspominająca. Zjawisko rozrasta się straszliwie na popularnych stronach. Ba, co mnie zastanawia, nawet autorzy wybitni, obdarzeni "iskrą" nękani są wylewaniem osobistych frustracji (zazwyczaj w tzw godzinach pracy).
Szczęśliwie, ten blog pozostaje na uboczu, w zacisznej dolinie daleko od spamów i zawirowań ludzkiej psychiki. Pozostaje mi wyrazić wdzięczność Wam wszystkim, dzięki którym w tym fragmencie sieci czuję się dobrze, a wypisywanie różności sprawia mi frajdę.

17 sie 2010

Sypiając z wrogiem.

-Antonello, do domu!- Na te słowa, sąsiadka skurczyła się w sobie. Z niewielkiej staruszki stała się krasnalem. Pokornie podkuliłam głowę, przeprosiła i wyszła. Zgasła.
De Silva westchnął. Oboje wiemy, że w mieszkaniu za ścianą mąż znęca się nad własną żoną. Oboje są na emeryturze, więc on spędza wolny czas na oglądaniu telewizji, rozkazywaniu żonie, a czasem na wyłożeniu zasad wyższości mężczyzny nad kobietą w praktyce. Ona zajmuje się domem, sprząta, gotuje oraz leczy bolesne dowody mężowskich wykładów. Dała się całkowicie podporządkować, ulegała od wielu lat dla dobra dzieci, dla świętego spokoju.

Katem nikt się nie rodzi, tylko powoli się nim staje.

Ala nie pamięta konkretnej daty, gdy jej mąż przeobraził się w tyrana. To był proces. Mąż ją tłamsił powoli, etapami; najpierw ograniczał jej kontakty ze znajomymi, potem zaczął decydować o każdym wydatku, każdej wizycie, wyjściu z domu. Ala była młoda i zakochana po uszy. Początkowo bardzo ufała mężowi, oddawała bez walki kolejne bastiony własnej suwerenności. Po kilku latach była od niego uzależniona i choć dokuczało jej życie w lęku przed własnym mężem, to była przekonana, że bez niego nie da sobie rady. Mąż decydował o wszystkim (z kim, gdzie, jak),a nawet zabierał jej pensję.
Grzęźniecie w toksyczny związek przerwały dowody zdrady. W naturalnym odruchu Ala zabrała dzieci i wyprowadziła się do mamy. Jeszcze tej samej nocy wpadła w panikę. Płakała, że sobie nie poradzi. Powtarzała jak mantrę kłamstwa, którymi karmił ją mąż: że jest niezaradna, że bez niego nic nie potrafi zrobić, ani nie umie podjąć decyzji, że do niczego się nie nadaje. Gdyby nie mama, prawdopodobnie wróciłaby "z podkulonym ogonem" do tyrana i przyjęła znów jego warunki. Mama zapytała kto płaci rachunki, robi zakupy, sprząta, odprowadza dzieci do przedszkola, chodzi z nimi do lekarza, załatwia sprawy w spółdzielni. Na każde pytanie była tylko jedna odpowiedź- Ala, ona sama. Powoli zaczęły się jej otwierać oczy, że od dawna mąż nie robił nic ani dla domu, ani dla rodziny. Potem wyszło na jaw, że od dawna to Ala ich utrzymywała, gdy jej mąż wydawał spore sumy "na boku".

Gdy Ania myśli o swojej obecnej sytuacji, to sama nie może uwierzyć jak do niej doszło. Jak mogła się dać zdegradować własnemu mężowi do roli służącej, albo jeszcze niżej?
Janek-mąż Ani- podpisał bardzo atrakcyjny, dwuletni kontrakt pracy zagranicą. Wyjechali do Francji. Dla Ani to była duża zmiana, nie znałam języka, ale przede wszystkim musiała zrezygnować z pracy oraz przerwać studia. Zamieszkali na prowincji, bo Janek marzył o spokojnym życiu w domku jednorodzinnym. Mieli do dyspozycji jeden samochód, którym mąż jeździł do pracy. W ten sposób Ania utknęła z kilkuletnim synkiem w malowniczej wiosce bez komunikacji publicznej, bez przyjaciół, bez znajomość języka tubylców, bez własnego źródła utrzymania. Niby wszystko było wspólne, ale samochód był Janka, jego były pieniądze, jego konto w banku, do którego ona nie miała upoważnienia. Oczywiście mogła skorzystać z auta, jeśli wcześniej to ustaliła z mężem, a dokładniej on jej pozwolił. Oczywiście dawał jej pieniądze, jeśli tylko zatwierdził dany wydatek.
Wyjazd zagranicę miał być dla niech zastrzykiem finansowym, jednak dla Ani stał się podstawą do uzależnienia, poddaństwa, bo bez zgody Janka nie mogła nic zrobić- po prostu nie było jej stać. Mąż potrafił się najzwyczajniej nie zgodzić na dany wydatek i nie dać pieniędzy. Przyszła jesień i chłody, a ich syn nie miał ciepłej kurtki. Janek nie dał żonie pieniędzy twierdząc, że brak jej gustu i kupi coś w "badziewnym kolorze". Postanowili więc, że wspólnie pojadą do sklepu, jednak mąż nie miał czasu i tydzień za tygodniem mijał. Ich syn zaś chodził w leniej wiatrówce, do której Ania uszyła podszewkę ze starego kocyka. Wtedy tłumaczyła Janka brakiem czasu i oszczędnością. Po 3 kolejnych tygodniach mąż zgodził się wybrać do sklepu i zatwierdził zakup kurtki dla własnego dziecka.
Pewnego dnia Ania odebrała telefon od Janka: "Właśnie jestem w szpitalu." Otóż, mąż miał problemy ze zdrowiem i poszedł na badania, które okazały się na tyle niepomyślne, iż konieczny był natychmiastowy zabieg. Ani o swoich problemach, ani o wizycie u lekarza nie poinformował żony- po co? Ich synek przebywał wówczas w oddalonym o 15 km przedszkolu. Ania nie miała żadnego środka transportu by odebrać dziecko, a w portfelu jak zwykle zaledwie kilka euro. Jej mąż zaś był właśnie operowany w szpitalu, do którego nawet nie miała jak się dostać. Poradziła sobie. Pomogli jej sąsiedzi. Zawieźli, pożyczyli pieniądze, zaopiekowali się dzieckiem.
Niestety, Janka ta sytuacja niczego nie nauczyła. Po jego powrocie do domu znów wyliczał żonie każdy grosz, nie upoważnił jej do korzystania z konta w banku. Ba, Ania nawet nie wiedziała w jakim banku są te niby "ich pieniądze".

Czara się przelała, gdy Ania odkryła, że istnieje "druga kobieta". Janek był na tyle pewny siebie, bądź głupi, że zostawił dowody w swoich rzeczach do prania. Podobnie jak u Ali, zadziałały najzwyklejsze ludzkie uczucia. Mąż nie chciał z nią rozmawiać, nie miał akurat ochoty. Ania się wyprowadziła i zabrała syna. Janek wpadł we wściekłość. Wydzwaniał po znajomych, nakazywał natychmiastowy powrót dziecka do domu, groził policją. Następnego dnia, mimo że wiedział, gdzie przebywa ich syn, złożył doniesienie na własną żonę- oskarżył ją o porwanie. Wystąpił też do placówek opieki społecznej o odebranie dziecka. Pikanterii dodaje mały detal, że za dwa dni wyjeżdżał nad tropikalne morza z tzw "przyjaciółmi", by spędzić tam radośnie 2 tygodnie ale latorośli zabrać nie zamierzał (żony ma się rozumieć też nie).
Nawet osoby postronne wiedziały co się święci i że to nie o syna toczy się walka, tylko o dominację nad żoną. Janek wydzwaniał do znajomych Ani z pogróżkami, zabraniał im pomagać, "wtrącać się", groził policją i dożywotnią zemstą. Wszystko po to by osaczyć żonę, która na obczyźnie nie mogła liczyć na wsparcie rodziny, nie miała własnych pieniędzy, więc bez pomocy znajomych nie mogłaby przetrwać. Był wściekły, bo tracił kontrolę, bo głupia baba zamiast poczekać, aż będzie chciał z nią porozmawiać, zaczęła wykręcać numery. Zbuntowała się, a przecież nie miała prawa, przecież nie miała możliwości- skutecznie się o to starał.


Zespołem maltretowanej żony określa się ogólnie różnego rodzaju konsekwencje stosowania przemocy wobec żony: przemocy fizycznej (bicie), przemocy emocjonalnej (dokuczanie, wyzwiska), seksualnej, ekonomicznej (pozbawianie środków do życia).
Zazwyczaj kobiety nie są skłonne do oficjalnego oskarżania mężów (zależność ekonomiczna, wiara w to, że on się zmieni, zbytnia bierność), zaś mężczyźni usprawiedliwiają się i uzasadniają swoje zachowanie prowokacją ze strony małżonki.
Czynnikami predysponującym są między innymi:
-młody wiek żony, jej niskie wykształcenie, brak własnych dochodów (od tych reguł zdarzają się wyjątki)
-mężczyzna mający niski status społeczny, niską potrzebę osiągnięć, wyrażania uczuć
-osobowość ofiary: bierna, masochistyczna, depresyjna, bierno-zależna, niedojrzała, lękowa
-wyniesienie takiego wzorca relacji z domu rodzinnego.
Niekiedy maltretowanie zaczyna się od pierwszej ciąży, co tłumaczone jest frustracją seksualną mężczyzny, zmianą stylu życia rodziny i zachowania żony, niechęcią do posiadania dziecka. (wg Zbigniew Lew-Starowicz: "Seksuologia sądowa.")

Tyle teorii. W praktyce, gdy słyszę kolejny raz jak sąsiad traktuje swoją siedemdziesięcioletnią żonę, a potem obserwuję wielkie sińce na jej ramionach (efekty wykładów o wyższości mężczyzny nad kobietą), nóż w kieszeni mi się otwiera. Zdaję sobie sprawę, że w tej konkretnej sytuacji nic zrobić nie mogę, bo nawet dzieci sąsiadki nie próbują jej pomóc. Wszyscy się przyzwyczaili, nie chcą zmian, skoro poszkodowana też ich nie chce.
Za każdym razem jednak rośnie we mnie motywacja, by pomagać Ani. By ta piękna, młoda kobieta nie podążyła losem naszej sąsiadki. By nie straciła wiary, że można wyrwać się z matni toksycznego związku.

13 sie 2010

Badanie.

Trzeci raz w tym tygodniu przechodzę przez badanie lekarskie. Diagnozy są różne i najczęściej brzmią tajemniczo, dziwnie.
Dziś przyszedł pan doktor z asystentem. Doktor-miły, choć nader mało profesjonalny. Asystent- bez przywitania się, począł mnie opukiwać w różne części ciała.
-Jak się pani czuje?
-Nie najlepiej.
-Boli coś?
-W zasadzie, to tak.- Odparłam lekko znużona.
Doktor zajrzał mi do oka miażdżąc niemal moją gałkę oczną.
-Auu!- Wyrwało mi się.
-Nic, nic. Cicho.-Zakomenderował doktor. W tym czasie asystent wyciągnął całą baterię strzykawek.
-A co pan teraz robi?
-Sprawdzam oddech.- Doktor wydął policzki i przyjął minę "na eksperta".
-Zazwyczaj jak pacjent mówi, to znaczy że oddycha.- Rzekłam złośliwie.
-W takim razie... zbadam puls.- Faktycznie, łapie mnie za nadgarstek i stwierdza -Puls jest!

Po kilku minutach oględzin mojego ciała i wykonaniu zdjęcia rentgenowskiego doktor stwierdził:
-Ma pani trochę złamaną nogę.
-Trochę???- Proszę, a myślałam, że żadna diagnoza mnie już nie zaskoczy.
-Tak, troszeczkę, ale nie bardzo.
Chciałam wdać się w dłuższą dyskusję z lekarzem, ale właśnie w tej chwili Asystent (robiący mi zastrzyk w kolano) przemówił:
-Psi tu! ...oooo tu psi-psi!- Wskazał palcem na rosnącą na podłodze kałużę.
Ozdrowiałam natychmiast.

Letnie wakacje to czas najbardziej pracowity dla Młodej Matki; dwa miesiące sam na sam z potomstwem, wycieczki, upał, wypady na basen, nauka jazdy na rowerze z Dzidkiem i co najważniejsze nauka czystości z Mateo w roli głównej. Okres to wspaniały, aczkolwiek wyżymający mnie ze wszelkich zapasów witalności. Gdy wieczór zapada a dzieci w końcu zasną, co przez upał odwleka się godzinami, nie mam siły na żadne intelektualne rozrywki. Zmuszam się do przeczytania kilku stron po francusku o chorobach neurologicznych, lecz na pisanie bloga już energii nie starcza.

11 lip 2010

Bezsenność w Genewie.

Zasnąć nie można przez finał mundialu. Nie oglądałam meczu, ani informacji, a i tak wiem kto wygrał. Jest niedziela godzina 23.15 i wariaci jeżdżą ulicami, trąbią klaksonami, instrumentami i czym się da. Krzyczą. Wiwatują.

Nasze dzieci nie mogą spać- huk petard je budzi.
-Mamusiu, powiedz tacie że jest jakiś mecz i ktoś z kimś wygrał tzn jakiś kraj, nie wiem jaki, z innym krajem.- Teatralnym szeptem zakomunikował mi Dzidek.
Mateo przybiegł do mnie już siódmy raz tego wieczoru. Pochwycił swoją plastikową gitarkę. Zaczął przygrywać i śpiewać coś w języku zulu-gula. Położyłam go ósmy raz do jego łóżeczka.

Wyszłam na balkon. Naszą uliczką przejechały dwa auta, każdy w innym kierunki. Obaj kierowcy trąbiąc obwozili wesołą gromadkę hałasującą niezwykle.
-Jestem przekonana, że Niemcy uszanowaliby ciszę nocną.- Uśmiechnęłam się pod nosem.
Przypomniałam sobie wieczór cztery lata temu. Tak jak dziś, wybraliśmy się w góry. Gdy wracaliśmy do domu, towarzyszyła nam atmosfera rodem z filmów katastroficznych- totalna pustka na ulicach. Żywego ducha nie było, nawet ani jednego samochodu na autostradzie. Mieliśmy wrażenie, że gatunek ludzki całkowicie wymarł podczas naszego włóczenia się po Jurze. Jechaliśmy przez Francję, której reprezentacja walczyła o tytuł mistrza świata w piłce nożnej . Tamtego wieczoru odbywał się finał mundialu i wszyscy oglądali go z zapartym tchem, nie istniało nic ważniejszego.

Kolejna radosna ekipa przejechała pod naszymi oknami. Z tylnego siedzenia wychyliłam się dziewczyna trzymając flagę i krzycząc "Espana".
-Wariaci! ...Na pewno "moja Hiszpanka" z rodziną też świętują w Madrycie.- Pomyślałam.- Niech się cieszą, umieją to robić. Nasze dzieci i tak prawdopodobnie by nie zasnęły, bo straszliwie gorący (upalny) jest dzisiejszy wieczór.

7 lip 2010

Wychowanie seksualne od kolebki.

Zatonęłam pod stosem książek o tematyce branżowej, śniąc marzenie o nostryfikacji, która znów wydaje mi się niemożliwa do przeprowadzenia. Dzidek koniecznie chciał obejrzeć moje podręczniki, co oczywiście było podyktowane ciekawością, ale jeszcze bardziej chęcią uzurpacji maminego czasu.
Uzurpator miał szczęście, bo przebrnęłam gładko przez temat budowy komórki zwierzęcej, a dokładniej słownictwo. Wszystko mi jest z grubsza znane poza francuską terminologią. Tu miła niespodzianka, która mnie już spotkała przy anatomii czaszki; prawie wszystkie terminy wywodzą się z łacińskich korzeni- czyli kroczę szlakiem częściowo przetartym. (Niech mi ktoś jeszcze powie, że w dzisiejszych czasach nauka odpowiedników łacińskich nie jest potrzebna.) Zatem po utrwaleniu iż:
-retikulum endoplazmatyczne po francusku nazywa się réticulum endoplasmique,
-aparat Golgiego -aparat de Golgi,
-błona komórkowa inaczej plazmatyczna-membrane plasmique
-oraz jedynej trudności, czyli jądra komórkowego- noyau, mogłam poświęcić się edukacji syna.

Otworzyliśmy przepięknie ilustrowany atlas. Musiałam po kolei opowiadać o nerkach, o mięśniach, o szkielecie nie, bo Dzidek był przekonany, że znał zagadnienie i z dumą wskazał palcem środek kości wykrzykując ""moelle osseuse". Jednak nic nie zaintrygowało naszej prawie pięcioletniej latorośli tak jak rozmnażanie człowieka.
Podeszłam do tematu z nonszalancją, ale bez tych nieszczęsnych faz np moruli, gastruli. Ot, są dwie komórki jedna od mamy, druga od taty. Łączą się w jedną- zygotę, a potem z górki -mitoza, mitoza, mitoza (dobrze Dzidkowi już poznana patrz TU) i komórek jest coraz więcej. Później z jednych powstaje serce, z innych skóra, oczy... Dzidziuś jest maleńki, rośnie i staje się większy, aż się rodzi. Proste i piękne. Ot, cud narodzin i już!
Dzidek się wzruszył, rozradował i zadał kilka dodatkowych pytań zbaczających ze ścieżek fizjologii w kierunku zagadnień bardziej praktycznych i wtedy poczułam falę ciepła i dreszczyk podszyty lekkim strachem- czy to już, czy mam zaczynać edukację seksualną syna? Najwidoczniej nie jestem aż tak pruderyjna jak sądzę, bo lekki strach minął i odpowiadałam dziecku bez ucieczek w kłamstwa, jednak omijając detale, na które kiedyś czas przyjdzie.

Gdy de Silva wrócił z pracy, nasz syn zrelacjonował mu swą wiedzę z dziedziny rozmnażania człowieka. Mąż był dumny- tym razem ze mnie.

PS. W wielu krajach toczą się debaty nad wprowadzaniem wychowania seksualnego do szkół, a nawet przedszkoli. Ponoć trzeba koniecznie edukować młodzież, bo rosną wskaźniki związane z ich wczesną inicjacją. Mimo tych głosów, oraz mimo 2 lat pracy dla znanego seksuologa, rośnie we mnie przekonanie, że wychowywać trzeba nie do seksu lecz do miłości i że żadne wykłady w szkole o skuteczności lateksu nie zastąpią nauki szacunku do drugiego człowieka oraz zachwytu nad cudem jakim jest życie.

29 cze 2010

"Świety czas"- Mundial.

Nie śledzę rozgrywek, choć zewnętrzne objawy mistrzostw świata w piłce nożnej mnie zafascynowały. Genewa bowiem żyje mundialem jakby to było święto globalnej religii jednoczącej wszystkich mieszkańców w rytualnym transie. Telewizory, niczym charyzmatyczni guru, hipnotyzują tysiące wyznawców. Wszystkie problemy odchodzą w cień, nic nie jest istotne, bo ludziki biegają po ekranie za piłką.

Genewa przystroiła się w mundial. W oknach budynków powiewają kolorowe flagi, nierzadko jest ich kilka, dokumentując korzenie mieszkańców do trzeciego pokolenia. Samochody, motory i innego rodzaju pojazdy jak np wózki dziecięce, są przystrojone gadżetami narodowościowymi. Na ulicach roi się od osób w barwach państwowych. Niektórzy noszą symboliczne koszulki lub są obwieszeni relikwiami mundialowymi;bransoletkami, chustami, breloczkami, czapeczkami i trąbią na kolorowych trąbkach. Inni używają flag w ramach wierzchniego okrycia, demonstrując z dumą swoją piłkarska pobożność. Są też tacy, którzy od rana do nocy mają wymalowane na buziach, czy przedramionach godła. Totalne szaleństwo miesza się z dumą, radością. Ulice Genewy we wszystkich dzielnicach przyobleczone zostały w żywe kolory, których mogłaby pozazdrościć im nawet parada równości. Nie trzeba nawet śledzić wydarzeń w telewizji, by być au courant. Gdy odbywa się mecz:
-najpierw przedstawiciele grających drużyn paradują z symbolami i flagami po ulicach- widać gołym okiem, że dziś gra Brazylia, Chile, Szwajcaria i np Hiszpania,
-potem ulice pustoszeją- znaczy, gra się toczy
-co jakiś czas, przez wyludnioną Genewę niosą się westchnienia, okrzyki, śpiewy oraz dźwięki trąb, które odpowiadają wydarzeniom na boisku w dalekim RPA,
-na koniec kibice zwycięskich drużyn wychodzą na ulice i trąbią, krzyczą, wyśpiewują swa dumę z pokonania przeciwnika wszem i wobec.
Niektórzy emigranci jak np Brazylijczycy czy Portugalczycy, po wygranym meczu, potrafią jeździć wszelkimi środkami transportu i ostentacyjnie używać klaksonów przez kilka godzin i całkowicie paraliżować ruch w mieście, czego oczywiście nikt nie ma im za złe- mamy przecież mundial.


Cztery lata temu, w okresie mundialu, przyjechaliśmy w te okolice. Pamiętam ogromne wrażenia jakie zrobiły na mnie: różnorodność, wielość wywieszanych flag (których często nie potrafiłam skojarzyć z właściwym krajem, zwłaszcza afrykańskim) i duma z własnego pochodzenia cechująca tutejszych mieszkańców, którzy w znacznej części są emigrantami. Wówczas dotarło do mnie, jak bardzo Polacy wstydzą się być Polakami, jak zgaszono w nas naszą narodowa dumę. Wśród moich znajomych jest kilka osób, które nie biorą w podróże literatury w języku polskim, wolą coś po angielsku, by nikt nie wiedział skąd pochodzą. Ukuło mnie spostrzeżenie, że jedyna grupa, która nie boi się jawnie chlubić ze swojej przynależności, która afiszuje się z symbolami są tzw kibole, postrzegani nierzadko jako margines.

Genewa rozkwitła różnorodnością i manifestowaniem państwowości. Niektóre reprezentowane narody, są ciemiężone, dotknięte wojna domową, korupcją przebijająca o stokroć problemy w Polsce. Jednak ich przedstawiciele nie wstydzą się przyznać do tego kim są, wręcz epatują dumą. Ba, niektórzy wywieszają fagi mimo, że drużyny ich państw nie zakwalifikowały się do mundialu, bo ten czas jest specjalny.
Czy na prawdę my- Polacy mamy się czegoś wstydzić? Może tylko tego, że brak nam dumy z bycia Polakami?

28 cze 2010

Pod numerem 13.

-Włącz 13!- Dzidek domagał się piosenki.
-A jaka to piosenka?
-Czekam na ciebie.- Odpowiedział syn, chyba nawet zgodnie z prawdą. Ja tytułów nie zapamiętuje; moja teoria przewiduje, że brak pamięci w tej kwestii jest stukiem pewnego defektu w mózgu.
Włączyłam muzykę. Artysta śpiewa refren.
-Widzisz, pan śpiewa, że czeka.
-Jak myślisz na kogo czeka?
-Na kogo? Na ciebie.
-Na mnie?
-No... tak.
Ciekawe, czy autor wie, że to właśnie o mnie mu chodziło.

25 cze 2010

Ile się robi?

-Ile to się robi 200 plus 40?- Zapytał Dzidek.
-Oj, długo się robi. -Odpowiedział de Silva.
-Tato, ale ile to się robi?
-Co?- de Silva nie mógł powstrzymać śmiechu.
-200 plus 40, ile to się robi?
-Nie tak się mówi po polsku. Zapytaj, ile to jest.- Przyjęłam rolę rozjemcy.
-Tato, ile to jest 200 plus 40?
-To jest 240.-Spoważniał de Silva.
-Acha, a ile to się robi 1000 plus 3?
-Bardzo długo, oj długo.

1 deko francuskiego
Combien ça fait? -Ile to jest? (dosł. Ile to robi?)

22 cze 2010

Sytuacje niedoopisania.

Wśród wzlotów i upadków w kształtowaniu dwóch de Silviątek na ludzi, zdarzają się chwile zgrozy, radości czy śmiechu, które nie jest łatwo opisać. Nadaje im smaczek dana sytuacja, czasem minka dziecka, coś nieuchwytnego. Takie momenty trudno udokumentować w słowach. Wtedy Młodą Matkę najbardziej brak talentu boli, bo chciałaby ale jakoś nie wie jak, niczym sołtys z noweli Sienkiewicza, który potrafił wprawdzie zacząć zdanie od sławetnego "tak jak", ale dalej już mu nie szło.

W zasadzie, brak talentu w pisaniu nie przeszkadza, co ciągle udowadniam. Boli natomiast do żywego, gdy komentując postępy latorośli, napotykam na ulotności, smaczki, kąski dla koneserów dziecięcej kreatywności, gdy narracja wymaga warsztatu, technik, lekkości. Natomiast tego czego mi nie brak to brawura i zajadła chęć porywania się z motyką na słońce, choć z góry wiem, że nie podołam. Drugą cechą, która mnie pcha ku niemożliwemu, jest nadzieja- winowajczyni między innymi zakalca w serniku; piekę bowiem od wielu lat serniki z tym samym, odwiecznym brakiem powodzenia, niestrudzenie się łudząc, że może kiedyś mi wyjdzie.

Biedzę się od miesięcy kilku z sytuacją taką.
Był wieczór i położyliśmy młodsze dziecię spać, a starszemu obiecaliśmy, że może jeszcze podokazywać pod warunkiem zachowania ciszy. Wtem usłyszałam melodyjne dźwięki z harmonijki ustnej. Żadnego ze znanych mi utworów muzycznych nie przypominały, niemniej stanowiły przyjemność dla ucha. Mateo miał zasnąć, więc nie odrywając się od wykonywanych czynności poprosiłam Dzidka, by zaprzestał muzykowania. Nasze starsze dziecko bywa bowiem sterowane głosem, nie byle jakim-rodzicielskim i co prawda nie zawsze. Tym razem chyba najwidoczniej nie było, bo melodyjne dźwięki nadal rozpływały się wkoło. Jeszcze raz teatralnym szeptem upomniałam Dzidka.
-Ja nie gram. -Odparł straszy syn.
Wtedy obudził się we mnie detektywistyczna żyłka. Sprawdziłam Dzidka- faktycznie bawił się grzecznie, żadne poszlaki nie wskazywały by był winowajcą. Sprawdziłam de Silvę, bo nigdy nie wiadomo, co zaświta w głowie starzejącego się mężczyzny u boku zrzędliwej małżonki- też nie. Wówczas zajrzałam do pokoju dziecięcego. Mateo siedział w półmroku, za barierkami swego łóżeczka. Przyjął dekadencką pozę niczym doświadczony życiem więzień czy bohater westernu i grał. Melodia była raczej nastrojowo-sentymentalna, zbudowana z długich, spokojnych dźwięków. Komponowała się idealnie z sytuacją wygnania jak i osamotnienia.
Wieszcz mi zawieszczył: "...każdy z was mógłby, samotny, więziony, myślą i wiarą zwalać i podźwigać trony"...
-...lub odkryć wielki talent w wieku 1,5 roku- odparłam z uśmiechem wieszczowi.

Nasze życie rodzinne obfituje w klimaciki i smaczki, których przekazać nie potrafię, co oczywiście nie przeszkadza w podejmowaniu prób opisania tych niezwykłości, chociażby tylko po to, by ich czar nie odszedł w zapomnienie.

15 cze 2010

O wytrawności smaku, jego braku i pewnym winie.

Przyznaję się otwarcie do snobizmu i tendencji by wśród wron krakać na zadaną nutę. Grzech to powszechny, a odporni nań są jedynie Ci nazywani "bezguściem". Jam zaś snobizmem podszyta, przesiąknięta, nie na wskroś jednak, bo walkę podjęłam o suwerenność własnego smaku, przez niejednych nazwanym jego brakiem. Zatem ekshibicjonistyczne obwieszczam, iż kicz mi się podoba czasem, kusi mnie ten kicz swą formą, a jego banał potrafi napawać mnie refleksją. Nic bowiem bardziej prawdziwszego nie ma nad prawdy przykurzone, nadgryzione zębem czasu, weryfikowane od pokoleń i przekazywane z ust do ust z intensywnością przyprawiającą wręcz o alergię.

Brak gustu objawił się dramatycznie na Caves Ouvertes. Otóż, wygląda na to, iż lubię słodkie wina czerwone. Na nic lata dekadenckiego wpajania zamiłowania do trunków wytrawnych z naciskiem na dźwięczne "r", uczenia, że nie mówi się kwaśne, ani cierpkie i że to dobre, i ma smakować. Na nic lata tłumaczeń, iż słodycz wina upodabnia je do soczków pitych przez dzieci, czy likierków sączonych prze damulki ze skłonnościami do migren. Natknęłam się bowiem na Gamaret - trunek czerwony, wręcz szkarłatny, z gamą aromatów rozbudzającą zmysły, lecz niestety słodkawy. Smakuje mi, choć nie wypada by smakował. Wyborny jest acz, o zgrozo, grzesznie delikatesowy! Zawartość cukru nie jest w nim kolosalna, jednakże ukryć się nie daje. Zatem wyszła mi słoma szydłem z worka do butów. Cóż za wstyd!

Pokrzepić jednak snobizm osobisty mogę informacją-pożywką, iż owe Gamaret produkuje się ze szczepu o tej samej nazwie, stworzonego zaledwie 40 lat temu przez selekcjonera znad jeziora Genewskiego- André Jaquinet z Pully, zyskując tym renomę oraz wpis nazwiska, między innymi, do Wikipedii. "Wytrawni znawcy" twierdzą, że można w jego (tj wina, nie jeziora, ani selekcjonera) bukiecie odnaleźć nutę korzenną.
Winorośl gamaret (z zaimkiem "le" i pisane z małej litery) jest ponoć odporna na pasożyty oraz chorobę zwaną szarą pleśnią. Zaliczana jest do szczepów czarnych. (Tu ciekawostka tubylcy rozróżniają trzy kolory wina (Blanc, Rouge, Rosé), zaś 2 kolory winogron: biały i właśnie czarny-noir.) Wino zaś (pisane z dużej litery i poprzedzane "la") jest wyborne, aromatyczne, z bukietem owocowo-korzennym, choć nie bardzo ciężkie. Polecam szczerze, zwłaszcza tym, którzy nie przyznają się publicznie do gustowania w winach słodkich.

11 cze 2010

Głód.

-Jestem głodny!-Oznajmił Dzidek przyprawiając serce matki niejadka tj moje, o radosne bicie.
-Chcę zjeść pizzę z serem, samym serem, bez tych innych rzeczy, rozumiesz?
-Dobrze z samym serem!- Zalałam się łzami wzruszenia.
-... i z marchewką. Dużo marchewki, bo marchewka jest dobra na oczy. Ja mam chore oczy i nic do mnie nie dociera. Dlatego was nie słucham i mam przytkane uszy. Tak, tak dużo marchewki.

4 cze 2010

Dlaczego u nas takich biesiad nie ma?

Dlaczego u nas nie ma Caves Ouvertes?-retorycznie rozpaczam sącząc wspaniałe Rosé de Gamay. Jak sójka się bowiem szykuję do odlotu do Polski. Jeszcze nie dziś, ani nie jurto, ani nawet nie w tym roku, jednak decyzja o powrocie na stałe do rodzinnych korzeni zapadła dawno temu, ze ściśle określoną datą. Zatem chcemy wracać w konkretnym parametrach, nie zaś w czasie "może za dwa, trzy lata".

Caves Ouvetres to jedna z lokalnych tradycji, której będzie mi brak. W tym roku byliśmy znów w Dardagny- małej wiosce pod Genewą, malowniczo położonej na wzgórzu wśród pól winorośli. (Zeszłoroczne doniesienia można znaleźć tu.) Każde gospodarstwo, bez wyjątku, stanowi perełkę regionalnej kamiennej architektury. Organizacja była na tip-top, choć amatorów wina nie brakowało, a niektórzy z nich przylecieli do Genewy jedynie na Cave Ouvertes, często nie znając języka tubylców. Sielanka- jak najbardziej, mimo dwójki de Silviontek rozbrykanej i knującej zdradzieckie plany. Było miło, czysto, kulturalnie. Nie przestanie mnie chyba zadziwiać, że takie przedsięwzięcia są możliwe. Oczywiście zdarzają się i tu osoby o tak zwanej "innej kulturze", jednak daleko im do wzorców rdzennie polskich.

Siedzieliśmy ze znajomymi, pałaszowaliśmy camembert podpiekany na grillu i popijaliśmy cudownym, szkarłatnym trunkiem. Rozmarzyłam się. Ach żeby tak u nas można było urządzić taką biesiadę, święto np miodów pitnych. Radośnie, kulturalnie, łącząc wszystkie pokolenia bawić się, degustować... Dziewczęta z wiankami we włosach, świtezianki, rusałki bose tańczące wśród traw i zapach kwitnącej koniczyny. Złocisty trunek rozlewany do pucharków, a wieczorem opowieści przy ognisku.
Zaskrzeczało mi wówczas wspomnienie pewnej biesiady polonijnej, cucąc rozbrykaną wyobraźnię. Impreza owa o charakterze charytatywnym, choć dobrze zorganizowana dzięki szczodrym rodakom, rozwiała moją wiarę tzw "kulturę picia". Była muzyka, było jadło i napitek. Zabawa była, dopóki pewna grupka nie skorzystała zbytnio z oferowanego symbolicznego kieliszka wina. Skończyło się tradycyjnie, potwierdzając tezę, której zawsze i wszędzie bronili moi koledzy ze studiów, że bez lekkiej rozpierduszki dobrej zabawy nie ma. Zniszczenia oszacowano na 2 tys. franków.
Na owej biesiadzie przeważały osoby taktowne, umiejące się bawić inaczej niż zabrudzając powierzchnie płaskie treściami własnych trzewi. Jednak zawsze trefi się ktoś, kto na widok alkoholu za darmo odziera maskę przyzwoitości, a maniery i skrupuły wiesza obok płaszcza w szatni.

Jednak nostalgia zostaje; dlaczego u nas nie ma i raczej nie będzie Caves Ouvertes?

PS. Tradycyjnie męczyłam znawców, w skutek czego wzbogaciłam swoją mizerną wiedzę o winie. Informacjami podzielę się już wkrótce.

1 cze 2010

1 czerwca u Silvów.

Wróciłam do domu jak grzeczna dziewczynka tj tuż przed północą. Dzieci pogrążone w głębokim śnie, nie przypominały dziennych potworów, które skręcają sobie kostki, kuśtykają tylko na prawą nogę ale za to obaj, czy dostają wczesnych objawów zespołu "upiornego dwulatka". Mąż zmęczony kolejną walką z anginą oddychał w kojącym rytmie.

To był miły dzień! Zaczął się od umiarkowanej zachęty ze strony mojej przyjaciółki, której powierzam najskrytsze tajemnice- czyli wagi. Koleżanka waga domowa, wykazała wobec mnie daleko idącą wyrozumiałość, zważywszy ostatnie wieczory przy winku. Potem kilka spojrzeń wodziło za mną na ulicy, należały co prawda do majstrów z budowy, ale na bezrybiu i rak ryba. Skończyło się na cotygodniowym kursie salsy oraz spontanicznym spotkaniu z koleżankami na tzw piwku, co oznaczało de facto białe wino, panache (regionalny miks oranżady z piwem), soku jabłkowym przy kilku oliwkach oraz masie zabawnych opowiastek, które przyprawiły mnie o łzy w oczach. Dostała też buziaka z życzeniami od naczelnej barmanki oraz półmisek z udkami - chyba kurczaka, ale na wszelki wypadek się nie dopytywałyśmy.

Dzień dziecka jest ważną datą w naszym grafiku rodzinnym. Po pierwsze, świętujemy dzieciństwo najmłodszych, co bardzo zadziwia tubylców, mimo międzynarodowości 1 czerwca. (Dzidka nader rozczarowała bierność wychowawcy, który o takich obchodach nie słyszał.)
Po drugie, to dzień urodzin mojego taty.
Po trzecie, obchodzimy też rocznicę, gdy mój tata w związku ze swoimi urodzinami dostał w prezencie od mojej mamy świeżo narodzoną córkę-znaczy mnie, a było to lat temu hmm...(miejsce na udawany kaszel). Wszystko to czyni ten dzień wyjątkowym, a mnie starszą o rok i coraz mniej godną tytułu "młodej matki".

Mimo stygmatu upływającego czasu, mimo skręconej kostki syna, anginy współmałżonka oraz anulacji randki z byłym narzeczonym, to był miły dzień. Teraz tylko pozostaje wśliznąć się w jedwabne kimono z żurawiami- prezent urodzinowy i smacznie zasnąć.

30 maj 2010

Wśród chrzękań i warkotów.

Mateo nie mówi, poza kilkoma słowami-zestawem podstawowym, którym obdarzył kontakt z otoczeniem dawno temu. Słownictwo naszego syna nie ewoluuje w zasadzie od kilku dobrych miesięcy, utrzymuje się nadal w zakresie "startera":mama, tata, baba, ryba, nie ma, nie, kotek...
-Martwi to panią?- Zapytała nasza doktor pediatra.
Nie, nie martwi, ale mi brakuje. Dzidek bowiem zaczął gadać bardzo szybko, co niezwykle urozmaiciło jak i ułatwiło komunikację. Mateo ględzi, jednak nie mówi. Wydaje z siebie szereg głosek dźwiękonaśladowczych, gestykuluje, miny robi.

Tymczasem mamine ucho wyrobiło się w subtelnościach chrząkań, parskań oraz różnego typu warkotów. Substytut słowa "motor" warczy się inaczej niż dumnego lwa, czy tygrysa. Chrząkaniami z silnym elementem "krr" objęte są: "koń", "świnia", "marchewka". "Całusowe" cmoknięcie oznacza zaś misia. Nie odważę się na transkrypcję owych różnic, ale je słyszę, a co najważniejsze, rozumiem.

Chciałoby się z własnym dziecięciem porozmawiać, poznać jego zdanie. Trudno, musimy pogodzić się ze stanem rzeczy i nauczyć się różnorodnych zastosowań "zestawu startowego". Zatem czekamy cierpliwie i z rzadka dostajemy drobny upominek.

Nasze dzieci tańczyły. Dzidek zaczął się energicznie obracać.
-Turnee, turnee!- radośnie wykrzykiwał Mateo.

jeden deko francuskiego
tourner- obracać, kręcić

27 maj 2010

Lekarz(?) i dziewczyna.

Ela przeszła operację nosa, nie byle jaką-plastyczną, a w dodatku na koszt ubezpieczyciela.
Wbrew obiegowym opiniom panującym w Polsce, zagraniczne firmy ubezpieczeniowe nie są skore do refundowania wielu procedur medycznych. Nie fundują sławetnych zapłodnień in-vitro, ani chirurgi plastycznej. Ela popisała się inteligencją. Przedstawiła swojemu ubezpieczycielowi skierowanie lekarskie na operację przegrody nosowej razem z kosztem zabiegu w Genewie 14 tyś CHF (za co zapłacić muszą) oraz drugą alternatywę- operację w Polsce obejmującą prócz korekcji drobną plastykę- koszt całkowity 11 tyś. zł. Firma zgodziła się pokryć kosztu zabiegu w Polsce. Spryciara z tej Eli.

W klinice chirurgii plastycznej Ela spotkała różnych pacjentów. Ktoś chciał sobie coś tam zmniejszyć, inny chciał dla odmiany coś tu zwiększyć. Była też dziewczyna -21 wiosen, która miała już odpowiednio to tu to tam poprzerabiane. Razem przebyła 5 interwencji: odsysanie, wszczepianie implantów silikonowych, dłutowanie nosa i Bóg wie co. Czekała na ziszczenie kolejnego marzenia przybliżającego ją do idealnego wyglądu. Pierwszą operację plastyczną przebyła w wieku 18 lat, czyli w okresie w którym nastoletnie ciało się jeszcze kształtuje, przez co nikt nie może dać gwarancji czy efekt interwencji nie zmieni się po upływie kilku zaledwie lat. Głupia?

Jak świat światem nastolatki stawały w obliczu charakterystycznych dla tego okresu życia kompleksów. Podejrzewam, że nie istnieje system edukacji, który by temu zjawisku mógł zapobiec. Niezależnie od mody, czy jest ona na małe czy wydatne usta, czy na kurpulentne brunetki, czy na rachityczne blondynki, zawsze dziewczęta źle czuły się w swojej skórze. Pewne mankamenty można zatuszować, lecz w końcu i tak trzeba przejść przez etap samoakceptacji. Dziś jednak nie ma potrzeby pogodzenia się z defektami, lub niespełnianiem parametrów modelki z żurnala- mamy przecież dobrodziejstwo "chirurgii plastycznej". Nie trzeba się godzić na duży nos, małe piersi, czy lekko odstające uszy. Mówisz -masz! Po drodze trzeba jeszcze tylko zabulić.
Podejrzewam, że czytelnicy się w tym momencie polaryzują na zwolenników natury oraz wielbicieli efektów skalpela. Może ktoś odczuje delikatną ochotę by urągać nastolatce podążającej ślepo za ideałem piękna? Mnie interesuje bardziej postawa chirurga, który ją bez końca odsysa, tnie oraz "ostrzykuje".

Chirurg plastyczny realizuje zamówienie na wygląd. Klient ma jakąś ideę, więc trzeba ją wprowadzić w życie. Tak jak w przypadkach innych rzemieślników np parkieciarza, czy malarza pokojowego, czasem należy marzenia klienta sprowadzić nieco na ziemię z niedościgłych wyżyn wzorców z okładek wspomaganych fotoszopem. Jednak w gruncie rzeczy gustibus non disputandum est, więc jak z przykładowymi fachowcami decyzja zapada: ściany pomalować na różowo-zgoda, wstawić implant o wadze 500 g w pierś dziewiętnastolatki, ok! Znudziła się dziewczyna swoim wyglądem, ma ochotę na zmianę, nic trudnego zrobimy kolejną operację. Ba, damy nawet 5% upustu stałej klientce. Tak, klientce! Pacjentem przecież jest ktoś chory, a małe piersi, czy wąskie wargi nie stanowią ani choroby, ani kalectwa. Ostatecznie pacjentką będzie po zabiegu, gdy jej pocięte ciało ze zmiażdżonymi kośćmi twarzy i krwawymi wybroczynami, będzie przechodziło okres rekonwalescencji.

Aby zostać lekarzem, oprócz zdobycia wiedzy, należy też złożyć przysięgę Hipokratesa i stosować się do głównych zasad etyki jak np primum non nocere. Czy zatem chirurg, który dokonuje poważnych interwencji na życzenie nastoletniego klienta zasługuje na miano lekarza?

PS. Według badań przeprowadzonych we Francji, gdzie każdego roku chirurgii plastycznej różnych części ciała poddaje się coraz większa ilość nastolatek, 1/3 operowanych nie jest zadowolona z efektu zabiegu.

23 maj 2010

Jaki jest tata Adeli?

Tata Adeli wykazywał się typowo męską logiką chodząc z trunkiem w jednej ręce a wierzgającą dwulatką w drugiej. Snułam domysły jak skończyć się może ta przygoda, gdy usłyszałam brzdęk tłuczonego szkła i głos taty Adeli "Ada, coś ty narobiła?!"
Dzidek przyszedł do mnie złożyć donos.
-Wiesz mamo, ten tata Adeli to nie jest bardzo mądry.

20 maj 2010

Gen wiary.

Ateizm stał się popularny. Modny nie jest, bo w modzie obecnie jest eklektyzm religijny. Coś, co moim zdaniem, przypomina koktajl Mołotowa w sferze duchowości- bierze się z każdej ideologii, nurtu czy religii wybrane elementy, miesza je i skleja kilkoma psychologicznymi określeniami oraz zabobonami. Efekt stanowi równie wybuchową miksturę niczym rzeczywisty koktajl Mołotowa.

Tubylczy ateizm zaś jest wątły, choć bywa, że w pierwszej chwili wydaje się mieć dość solidne fundamenty. Na początku bowiem ateista przedstawia swój naukowy światopogląd. Jednak, gdy zadam kilka dodatkowych pytań, okazuje się, że wiedzy naukowej mu brak, a czasami chodzi ateista do wróżki. Wróżki?- zapytam. W zasadzie, nie do wróżki tylko do astrologa-odpowiada wówczas mój rozmówca i dodaje, że astrologia jest wszakże dziedziną nauki, co tylko potwierdza jego naukowy światopogląd. Niekiedy, gdy mam dobry humor, staram się wytłumaczyć, że to astronomia stanowi dziedzinę nauki.

Tutejsi ateiści nie są wojownikami przeciwko systemom, religiom, opium dla mas. Nie plują na krzyże, choć czasem buntują się przeciw minaretom i noszeniu burek. Jednak nie ma w nich wrogości pełnej ślepej agresji. Bywa, że wyrażą się z lekką pogardą o tłumach mamionych obietnicą raju, gdy oni sami nie dają wiary głupotkom a pokładają zaufanie w naukę i rozum.

Ateizm tubylców objawia się zainteresowaniem zjawiskami paranormalnymi i magią. Jak grzyby po deszczu rośnie ilość osób, które w odpowiedzi rozwijają mały biznes: wróżenie, czytanie z ręki, przepowiadanie przyszłości z kart, gnatów szyjki kurzej, fusów, odgadywanie czakry, leczenie tajemniczą energią, której fizyka jak dotąd nie odkryła. W telewizji nawet istnieje kanał, na którym pani stawia tarota na życzenie dzwoniących telewidzów. Nie trzeba być wybitnie inteligentnym, by zauważyć, że to dzwoniący klient sam jej wszystko wyśpiewuje i udziela szeregu wskazówek. Ona tylko używa ogólników i powtarza to, co zasłyszała wcześniej od rozmówcy np tak:
-Nazywam się Danielle, jestem 22 letnią mamą.- Przedstawia się kolejny telewidz.
-Widzę w kartach dziecko, małe dziecko. Troskę widzę!- Opowiada wróżka. (Odkrywając Amerykę, że matka w wieku 22 lat posiada małe dziecko i się martwi. Szkoda, że pani nie widziała góry pieluch.)
-Tak, dziecko to moja córeczka, którą samotnie wychowuję.- Zachwyca się rozmówczyni.
-Mężczyznę widzę, ale on się oddala od pani i od dziecka. Ach, to dziecko jest prześliczną dziewczynką!- Wróżka kontynuuje widząc, że pociągnęła za dobrą nitkę swej marionetkowej rozmówczyni.

Pani z programu jest najzwyklejszą szulerką wykorzystującą znajomość ludzkiej psychiki, a nie kanały mocy, czy kontakty ze światem nadprzyrodzonym. Nigdy nie podaje szczegółów, ani rozwiązań, nigdy nie mówi co trzeba zrobić, tylko ogólniki: "musi pani uważać", "istnieje szansa na (zależnie od problemu dzwoniącego) miłość, pieniądze, poprawę zdrowia, wyjazd". Mówi używając rozmytych opisów pt. "jakaś kobieta, chyba brunetka", "jakiś mężczyzna niedaleko". Nigdy nie powie, że siostra, albo koleżanka z pracy. Tę informację deje jej w odpowiedzi rozmówca, który tak bardzo chce by jego los się odmienił, by usłyszeć słowa otuchy czy pocieszenia, że gotów jest całą swoją rzeczywistość nagiąć do słów "widzącej" oraz wyjawić jej swoją sytuację w najdrobniejszych detalach.

Odniosłam wrażenie, że mimo zaufania w naukę oraz deklarowania ateizmu w tubylcach istnieje potrzeba religijności. Taki gen wiary, nawet nie ważne w co. Gen nakłaniający do poszukiwania odpowiedzi na pytania, na które nie umiemy odpowiedzieć. Coś, co wytłumaczy brak kontroli nad własnym życiem. Dlaczego ktoś komu ufaliśmy nas zdradził, opuścił? Dlaczego chorujemy czy nie mamy pracy? Co się dzieje po śmierci? Może wszytko jest gdzieś zapisane, może dzieje się z powodu jakiejś siły wyższej: energii, przeznaczenia, karmy. Co to może być innego, skoro Boga nie ma?

11 maj 2010

Biznes-plan poranka.

-Jak wyglądają wasze poranki?- Zapytałam znajomych przedstawicieli rodzin wielodzietnych zastanawiając się, czy mają równie tragiczny przebieg niczym nasze.
-Oj, nie pytaj!- Pruliński westchnął ciężko tonem doświadczonego ojca.

Dla mnie, początki dnia są najcięższe, nie tylko ze względu na bolesną konieczność wstania. To też stanowi dramat sam w sobie. Jednak najbardziej rozdziera mnie walka o "wyszykowanie dzieci". W biznes-planie poranka nie ma nic frapującego; obudzić, odcedzić, nasmarować mazidłem, przebrać, podać żelazo, nakarmić, napoić, umyć (a starszego zagonić do mycia), ubrać (bądź do ubrania zagonić), wyposażyć w drugie śniadanie, odprowadzić do szkoły. Proste, wręcz banalne... w teorii. Bowiem, przy realizacji planu, jak w przypadku każdego karkołomnego przedsięwzięcia, napotykamy na (jakby to nazwać delikatnie) nieprzewidziane trudności. Trudności są zazwyczaj dwie: mała i większa.
Mała budzi się radośnie. Nadaje rzeczywistości charakter chaosu -rozrzuca, wyjmuje, rozwija, wyciąga, drze na kawałeczki). Ucieka, najczęściej na golasa. Chichocze. Krzyczy.

Większa nie chce wstać, a potem wydarzenia same przyjmują "logiczny" bieg. Woda się sama rozlewa w łazience. Piżama nie chce się zdjąć. Mleko samo wylewa w kuchni, chwilę przedtem jak wyznało, że nie, nie i jeszcze raz nie jest głodne. Śniadanie nie chce się zjeść, gdy Trudność Większa pracowicie przeżuwa każdy kęs 5 minut. Później pasta do zębów, również samoczynnie, rozsmarowuje się na kranie i umywalce. Heroiczne ubrania podejmują przyśpieszony kurs pilotażu rytmicznie wznosząc się nad głowami i opadając na podłogę. Jak bosko! Po drugim lądowaniu czapki de Silva z błyskiem frustracji w oku wystawia Trudność Większą za drzwi i każe jej dokończyć ubieranie na schodach. Wychodzimy. Trudność Mniejsza zbiera kamyczki, listki, śrubki i co tylko się napatoczy. Większa wyje, że jej głowa zmarznie bez czapki. Docieramy do szkoły, gdzie Dzidek odzyskuje spontanicznie dobry humor, rozdaje buziaki i wyrusza na spotkanie z machiną edukacji szwajcarskiej. Pozostaje jeszcze odprowadzenie Mateo do niani. Biznes-plan wykonany!

W tramwaju spotykam sąsiadkę- potrójną matkę. Pytam jak minął jej poranek.
-Lepiej nie pytaj.-Odpowiada Sonia.

3 maj 2010

Pocztówka z Polski- prawo do rękodzieła.

Jakoż iż zapuszczam pióra kury domowej, włosy, sadełko oraz zapuszczam się, przemierzam od czasu pewnego zakamarki sieci poświęcone rękodziełu. Tematyka okazała się całkiem niczego sobie i ku zaskoczeniu odkryłam wiele ciekawych technik oraz osób, które potrafią wyczarować cuda, cudeńka, "cudenieczka". Przyoblekłam się także w dumę, gdyż rodaczki mnie urzekły swym talentem, pomysłowością ale nade wszystko oryginalnością w podejściu do praw autorskich.

Wszystko się zaczęło od pewnego egzaminu, który mieczem Damoklesa nade mną wisiał. Walczyłam ze stresem dłubiąc różności z różnym efektem, a że tradycja rodzinna w moim wypadku ogranicza się do robienia na drutach i szycia, które to czynności skutecznie mnie irytują, zatem zatopiłam się w czeluści sieci.
W internecie można znaleźć wszystko od opisów technik, wnikliwych analiz, wzorów, sklepów ze specjalistycznymi utensyliami, po filmiki obrazujące z detalami wszelkie tajniki rękodzieła. Są też fora, a nawet niekiedy, wręcz "fora ze dwora".Okazuje się, że rodaczki są niezwykle honorne jeśli chodzi o rozumienie praw autorskich, a przynajmniej takie odniosłam wrażenie.

Kiedyś, w epoce przedinternetowej, to jest w czasach bardzo odległych, niemal jak epoka lodowcowa, gdy małym dziewczęciem byłam, przepisy i techniki przekazywane były metodą kontaktową. Sąsiadka mojej Ukochanej Babci uczyła mnie szydełkowania, ktoś inny haftu, ktoś inny robienia gobelinów etc. Nikt nie rościł sobie jakichkolwiek praw do wzoru na serwetkę, czy kapci z wełny. Dzielono się swoją wiedzą (lub nie) i już.

Dziś rękodzieło urosło do rangi sztuki strategicznej, a jeśli ktoś sobie z tego racji nie zdaje i jak ja, sądzi, że to banalna dłubanina dla zabicia czasu, może się spotkać z bolesnymi sankcjami. Na ten przykład Koronczarka, dzięki której zaczęłam frywolitkować, nieopatrznie nazwała pewien wzór na kolczyki "swoim ulubionym". Posypał się na nią grad nieprzyjemnych komentarzy, że to przecież nie jej wzór, więc czemu sobie uzurpuje autorstwo. Awantura się zrobiła z darciem pierza wśród kur domowych, jakby o wynalezienie dynamitu chodziło.

Innym razem, pewna dzierlatka podpatrzyła na zagranicznej stronie etui na komórkę wykonane na szydełku, co skwapliwie zaczęła kopiować i sprzedawać. Pomysł się spodobał oraz doczekał naśladowców, czego rzeczona dzierlatka znieść nie mogła. Jak można ją papugować, łamać jej dziewicze prawa autorskie?! Przecież ona pierwsza w całej Polsce wpadła na taki pomysł! Ona była sprytna i języki znać musiała, ale te inne papugi-toż to zwykłe złodziejki!

Szczytem zaś skandalu w polskim rękodziele jest afera niepozornego kwiatka z filcu. Otóż, pewna Artystka dłubiąca w wełnie zrobiła ową drobną ozdobę, która komuś się spodobała, więc zapytał na forum jak ją się robi. Technika wykonania w tym przypadku była oczywista: wycina się dwa kwadraciki z filcu i zszywa się je na środku. Dlatego inna Życzliwa Forumowiczka podała taką właśnie odpowiedź, czym wywołała lawinę oskarżeń pod swoim adresem. Artystka bowiem poczuła się głęboko poszkodowana ujawnieniem jej tajemnej techniki wykonywania kwiatka z filcu. Zaczęła śledzić Życzliwą na wszelakich stronach dotyczących rękodzieła, straszyć konsekwencjami prawnymi złamania praw autorskich, straszyć sądem, a nawet piekłem. A wydawałoby się, że to taka banalna ozdoba. Ludzie nie przestana mnie zaskakiwać.

Zjawisko "praw autorskich" w dziedzinie robótek ręcznych stanowi fascynujący wybryk natury. Znalazłam kilka różnych modeli zachowań, jakby odpowiedników etykiety w necie. Jedni się chwalą swoimi pracami, ale nie pozwalają się na nich nikomu wzorować, bądź każą sobie płacić za prowadzenie tzw warsztatów, drudzy dzielą się wiedzą i proszą, by przytaczać ich imiona jako autorów, zaś jeszcze inni przekazują tajniki za darmo, bez żadnych wymagań z czystej pasji.

Tym wszystkim, dzięki którym nauczyłam się filcować, frywolitkować, dziergać na drutach piętę skarpetki, robić samodzielnie kosmetyki, piec chleb oraz wykonywać technikę decoupage, dziękuję serdecznie za udostępnienie ich wiedzy, ukojenie moich nerwów i w konsekwencji zdany egzamin. Dziękuję za Waszą hojność i dystans do "praw autorskich"!

26 kwi 2010

Co siedzi w człowieku?

Przy obiedzie rozmowa zeszła na dziwne tory. Dzidek chciał wiedzieć, czy można uderzyć mózg.
-Mózg jest bardzo cenny i dlatego jest ukryty w czaszce.
-A co to jest?
-Taka kość w głowie, która chroni mózg.
-Tu?- Zapytał Dzidek waląc się pięścią w czoło.-Twarde!
-Tak, właśnie tu.
-Tam w środku jest mózg, żeby go nie uderzyć.
-Słusznie. A znasz jeszcze coś ważnego, co jest ukryte w ciałku?- Pytam ciekawa, czy pamięta coś z budowy człowieka. Może serce, może wątroba?
-Taaak! Babole są ukryte głęboko w nosku. Tu w czaszce.-Dzidek dokonał demonstracji zanurzając rękę w nozdrzach niemal po łokieć.

19 kwi 2010

Słońce nad Genewą.

Bałam się poniedziałku. Przez dwa poprzednie dni dawaliśmy sobie radę, bo nie byliśmy sami. Mogliśmy porozmawiać w polskim gronie o katastrofie, o naszych odczuciach, o smutku, o szoku, o kruchości życia.

Weekend był słoneczny, ale wiejący wiatr Bise zmuszał wszystkich do kurczenia się w sobie, opatulania i krycia przed wichrem przenikającymi do szpiku kości. Nikt nie nosił dumnie zadartej do góry głowy, nikt nie cieszył się wiosennym słońcem. Bise wywiał radość z genewskich ulic i pogrążył je w atmosferze przemijania, dzięki czemu mogłam ulec złudzeniu, że moje prywatne rozterki wtapiają się w krajobraz i niczym się nie różnię od innych przechodniów.

W poniedziałek słońce nad Genewą wzeszło jak zawsze, bez opóźnień, bez żalu, bez trosk i jakby z lekka nietaktownie, bo przecież nie wypada tak radośnie świecić, gdy mnie i wiele innych ludzi pogrążyła żałoba. Gdyby to była scena z amerykańskiego filmu, z pewnością padałby deszcz, lub wszystko spowiłaby mgła. Jednak natura nie bawi się dwuznacznościami, nie znosi kiczu.
Bise przestał wiać, więc ludzie wyłaniali się spod wierzchnich ubrań niczym ślimaki wychodzące z muszli po minięciu zagrożenia. Przechodnie wyciągali szyje do słońca i nieśpiesznym tempem poddawali się trybom dnia roboczego.

W poniedziałek włączyliśmy się w machinę życia miasta. Każdy podążył do swoich obowiązków i zostaliśmy sami pośród innych narodowości niczym mali ambasadorowie. Bałam się. Nie jestem dyplomatą i nie jestem najlepszym kandydatem do reprezentowania Polski , nawet w niewielkim stopniu. Bałam się, że pytana przez kogoś dam upust mych lęków, zranień historii, rozdrapywania blizn, że nie sprostam roli "wdowy z godnością pogrążonej w żałobie". Lęki miały się czym karmić, byłam bowiem pewna, że będziemy rozmawiać o Katyniu- tydzień zaczynamy aktualnościami oraz ćwiczeniem konstrukcji zdań na kanwie doniesień prasowych.

Poniedziałkowy koktajl wiadomości jest zazwyczaj urozmaicony: trochę ciekawostek, jakaś katastrofa, coś śmiesznego. Najpierw dyskutujemy, potem odmieniamy, używamy wyrażeń frazeologicznych, poznajemy nowe słownictwo i konstrukcje. 12 kwietnia zaczęliśmy tydzień ćwiczeniami wokół śmierci człowieka, którego spotkałam. Trzymałam się; unikałam dyskusji, nie płakałam, choć szkliły mi się oczy na widok rozbitego skrzydła polskiego samolotu, obok zdjęcia nagich pasażerów z nowojorskiego metra świętujących wiosnę.

De Silvie koledzy z pracy złożyli kondolencje. Ktoś, kto zna ukraińskie realia, zadał kilka pytań, choć nie zmuszał mojego męża, by na nie odpowiedział.

Dzień się kończył. Słońce zniżało się zalewając miasto ciepłym światłem. Genewa oddychała spokojnym, zwyczajnym rytmem, jakby nic się nie stało, bo dla jej mieszkańców nic nadzwyczajnego się nie stało. Od soboty, od tej strasznej katastrofy zaciskającej serce każdego niemal Polaka wydarzyło się wiele: trzęsienie ziemi w Chinach, katastrofa kolejowa we Włoszech, wybory na Węgrzech, rozpoczęcie szczytu nuklearnego w Waszyngtonie, protest Senegalczyków przed siedzibą ONZ. Informacja o Prezydencie RP i pozostałych pasażerach Tupolewa została zepchnięta z okładki na dalsze strony w prasie. Genewa jest odporna na nieszczęścia świata; w przeciwnym razie musiałaby nosić żałobę cały czas.

10 kwi 2010

...

Nie komentuję aktualnych wydarzeń, zazwyczaj.
Nie znam się na polityce.
Nie muszę udawać, że się nie boję.
Nie jestem dyplomatą,
nie zobowiązuje mnie powściągliwość, ani wyważanie słów.
Nie wierzę w przypadki.
Nie wierzę w zbiegi okoliczności, które 20 lat później okazują się być precyzyjnie zaplanowaną akcją.

Nie zapomnę.
Nie poddam się.
Nie stracę sensu codziennie wykonywanych obowiązków.
Nie zwątpię w pamięć, Ojczyznę, patriotyzm.
Nie ustanę.

Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy!

7 kwi 2010

O promocji polskiej kultury w roku chopinowskim.

Dwusetna rocznica urodzin Fryderyka Chopina znalazła się na prestiżowej liście rocznic obchodzonych pod auspicjami UNESCO. Dodatkowo, obchody stanowiące hołd dla wielkiego polskiego kompozytora i znakomitą okazję do promocji Polski na całym świecie, objął swym patronatem Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej, nadając tym samym wydarzeniom chopinowskim najwyższą rangę.
Nic bowiem tak Polaka (w tym mnie) nie cieszy jak możliwość zaprezentowania rodzimego dorobku obcym ludom, zwłaszcza gdy, w przypadku Chopina, jest czym się pochwalić. Kompleksów słowiańskich można się pozbyć, zabłysnąć, że u nas toże kulturnyj narod.

W Genewie zorganizowano koncert wybitnego pianisty (o którego zdrowie się lekko martwię w obliczu obchodów pod auspicjami UNESCO i jego rozlicznych występów to tu, to tam, od Nowego Jorku po Londyn). Za miejsce wydarzenia przybliżającego polską kulturę i dorobek Chopina obrano Pałac Narodów. Na koncert fortepianowy zapraszał (serdecznie) Jego Ekscelencja Ambasador RP przy Biurze Narodów Zjednoczonych. Wstęp był bezpłatny, jednak wymagane były zaproszenia "imienno-bezimienne" ze względu na wymogi bezpieczeństwa ONZ. (Robi wrażenie, czyż nie?)

Zapałałam chęcią ujawnienia światu naszej, wspaniałej kultury. W ramach fajki pokoju i zacieśnianie więzi między nacjami, podarowałam zaproszenie przedstawicielowi tubylczego ciała pedagogicznego tj wychowawcy Dzidka. Pan wziął ów gest dość osobiście i od tej pory zaczął figlarnie machać mi dłonią na dzień dobry przez rozległe korytarze, znienawidzonej przeze mnie, placówki oświatowej.

Ile zaproszeń dokładnie rozdało Stałe Przedstawicielstwo RP w Genewie, nie wiem. Ważne, że jeszcze w przeddzień koncertu wybitnego pianisty, rozesłano elektroniczne wici, iż miejsca pozostały i chętni mogą się zapisywać. Ot, taki lekki element chaosu-stały składnik polskiej kultury.
Dalej poszło już zgodnie z narodową tradycją. Aby dostać się do Sali Zgromadzeń Pałacu Narodów, należało odstać około 1 godziny w kolejce (element tradycji zaczerpnięty z tzw "głębokiej komuny"). Później przejść rutynową kontrolę dokumentów, weryfikację nazwiska z listą zaproszonych gości- tu zaś była niespodzianka dla osób zapisujących się w ostatniej chwili-ich nazwiska nie zostały umieszczone na listach, więc wejść na koncert nie mogli.

Wśród wrażeń tych, którym się udało dostać na uczczenie rocznicy urodzin Fryderyka Chopina w siedzibie ONZ w Genewie, dominowały
-odczucia zmęczenia po odstaniu w kolejce z dwutysięcznym tłumem,
-wspomnienia duchoty w sali- relacja znajomej w ciąży,
-żenada na widok VIP'ów zasiadających w pierwszych rzędach, którzy bądź spali, bądź ukradkiem rozmawiali przez telefony komórkowe,
-uczucie zawodu, że tzw symboliczna degustacja tradycyjnych potraw polskich przypominała bardziej "tradycyjnie polskie rozpychanie się łokciami".
Nie spotkałam się z ani jedną relacją dotyczącą bezpośrednio występu wybitnego pianisty. Najwidoczniej cierpię na brak melomanów wśród znajomych...

Cudowną puentą promowania polskiej kultury była rozmowa z osobą, którą sama zaprosiłam. Na moje pytanie, jak się koncert spodobał, wychowawca Dzidka odrzekł;
-Z największą przyjemnością odpowiedziałbym pani, że bardzo mi się spodobał. Niestety, nie udało mi się na niego dostać.
Otóż, dla naszego, poniekąd, gościa wraz z małżonką (oraz dla jeszcze około 300 osób) zabrakło miejsca, o czym dowiedzieli się po odstaniu przydziałowej godzinki w kolejce.

W takich sytuacjach jak powyższa nie pomoże ani elokwencja, ani błyskotliwa riposta. Stałam jak wryta przełykając gorycz wstydu zafundowanego mi przez promocję polskiej kultury "o najwyższej randze".

29 mar 2010

I po feriach.

Ferie zimowe w opóźnionym terminie doszły u Silvów do skutku, mimo zaskakujących perturbacji z urlopem (zainteresowanych odsyłam TU). Można by przypuszczać, iż po licznych potyczkach ze skrzecząca, "helwetyczną" rzeczywistością wyjazdem przyjdzie się szczycić i snuć o nim długie opowieści, co najmniej przy dobrym winie. Cóż kiedy, jakoś nudnawo było i mało ciekawie, bez misternie snutej pajęczyny intryg ani obfitującej w karkołomne zmiany akcji fabuły. Nie ma się czym pochwalić.

Nie zakwalifikowałam się do reprezentacji krajowej w narciarstwie zjazdowym i raczej w najbliższej przyszłości się nie zakwalifikuję. Sytuację tą może zmienić jedynie szczęśliwy i nader nieprawdopodobny splot wydarzeń jak np propozycja złożona przez ambasadora jakiegoś oryginalnego kraju, w którym jazda na nartach jest zabroniona ze względów religijnych i zarezerwowana jedynie dla niewiernych, których po mistrzostwach składa się w krwawej ofierze ku czci regionalnego, okrutnego bóstwa.

Pogoda była. Słońce było i śnieg, i deszcz, i wiatr, i bezwietrznie też było, a nawet burza śnieżna smagała mi lico. Zabrakło jedynie tornada i tsunami, ale na te drobne mankamenty górskiej pogody skarżyć się nie wypada.

Lawiny schodziły, jak na czas wiosenny przystało. Jedna z nich zasypała trójkę Polaków szczęśliwie przebywających na trasie narciarskiej, przez co
-szybko im udzielono pomocy,
-nie obciążono ich kosztami za ową szybko udzielaną pomoc,
-zaoferowano im bezpłatne karnety narciarskie dożywotnio, by uniknąć roszczeń.
Inna lawina, mniej szczęśliwie, przysypała mojego znajomego z kursu francuskiego ze skutkiem śmiertelnym. Szkoda chłopaka. Szkoda, że jeździł poza trasą przy zagrożeniu lawinowym.

Wypoczęłam. "Odfrustrowałam" się, w pewnej mierze, gdyż całkowicie ten proces w mym przypadku zachodzić nie może (z przyczyn o podłożu biologiczno-molekularnym). Prawdopodobnie znaczący, dobroczynny wpływ na proces kojenia nerwów miało wyborne towarzystwo, odcięcie od internetu, wydzielanie endorfin na skutek wykonywania wysiłku u umiarkowanym obciążeniu oraz sen (efekt grzesznej, nieumiarkowanej konsumpcji pierrades), w którym zostaję wdową.

Spotkałam księdza-poganina pełniącego obowiązki katolickiego proboszcza, który zaproponował bym udzieliła Eucharystii podczas niedzielnej mszy świętej w ramach poszerzania horyzontów i poznawania innych kultur.

Spędziłam upojne chwile sam na sam z mym osobistym małżonkiem, co zważywszy na posiadanie przychówku w bardzo młodym wieku, zakrawa na "święto lasu". Mogłam podziwiać, niemalże z rozdziawioną buzią, de Silvę zwinnie szusującego na nartach, co zawsze mi imponuje i fascynuje mnie, zważywszy na jego niezgrabność codzienną.

Ferie zimowe zostały zakończone bez wiekopomnych dokonań, ani tragedii, które bym mogła spisywać na blogu. Nie było do czego się przyczepić, na czym psów wieszać, ani czym się podniecać. Ot wakacje, które uda nam się, mam nadzieję, powtórzyć.


1 gram francuskiego
paisible- spokojny

27 mar 2010

Dzidek na nartach.

Wieczorem zdajemy sobie relację ze śnieżnego szaleństwa.
-A ja widziałem takich trzech panów, którzy mieli za mało witaminy A.-Zameldował Dzidek.-I mieli chore oczy, i nie zauważyli trasy, i pojechali zupełnie obok, a potem się przewrócili.

18 mar 2010

Co może zrobić karetka?

Sytuacja przybrała zaskakujący obrót. Panowie w karetce zostali otoczeni i zaatakowani przez policję. Byłam tym faktem wielce zbulwersowana, zwłaszcza że, jak się okazało po chwili, pojazd służby zdrowia został niecnie wykorzystany przez złodziei. Powoli wszystko ułożyło się w mojej głowie; złodzieje, karetka, pościg, obława policyjna. Struże prawa dysponowali znaczącą przewagą i położenie rabusiów nie przedstawiało się różowo. Wtedy...

-Karetki się mitozują!-
Osłupiałam.
-Raczej robią mitozę, albo jeszcze lepiej przeprowadzają mitozę.-Odparłam po wyjściu ze stuporu.
-Mitozują, mitozują!-Przekonywał mnie Dzidek.
-Nie kochanie, tak się nie mówi.
-Oj mamo, przecież tak na prawdę,to karetki nie mogą mitozować. Policjanci też nie.
-Tak, a co może.
-Limfocyty.-Odparł Dzidek tak jakby, to była "najoczywistsza oczywistość".

15 mar 2010

O konflikcie interesów, wojnie domowej i kryzysie dyplomatycznym.

Dzidek zaraził się modą na pewną zabawkę. Niestety ów przedmiot dziecięcego pożądania nie spełnia moich norm ani rozwojowych, ani edukacyjnych, o kosmicznej cenie nie wspominając. Zrodził się więc naturalny konflikt interesów, który przeobrażał się niemal w zimną wojnę pełną taktyk, uników i koewolucyjnego wyścigu zbrojeń.

Z początku, miałam nadzieję, że zachcianka naszego czterolatka (już się poprawiam"cztero i pół latka") umrze tak szybko jak się pojawiła. Dzidek jednak nie ustawał w prośbach i wierceniu mi dziury w brzuchu. Nasz rodzinny konflikt przybrał fazę nękania przeciwnika arsenałem próśb, gróźb i marudzeń typu "mamo, kup mi", "to kiedy pójdziemy do sklepu?" "oj proszę!" "ja chcę!" "musisz mi dać!".
Gdy strategia chowania głowy w piasek nie przyniosła efektu, posunęłam się do dyskredytacji zabawki w oczach dziecka. Wypytywałam więc, czy wie jak się nią bawić, do czego służy i w zasadzie dlaczego jest "taka fajna".Ten test Dzidek przeszedł niczym żołnierz jednostki specjalnej-gotowy na wszelkie sytuacje. Znał odpowiedź na każde pytanie i nie dał się niczym zaskoczyć. Wojna trwała nadal, zatem okopałam się i przygotowałam zasieki czekając na kolejny zdradziecki manewr synka.

Kolejnego dnia Dzidek podszedł do sprawy z lepszym rozeznaniem. Wiedział, że broń w postaci nękania marudzeniem nie sprawdziła się w początkowych natarciach. Zastosował zatem wywiad.
-Mamusiu kochana, masz pieniążki na... (tu pada nazwa znienawidzonego przeze mnie produktu)?
-Obawiam się, że nie mam.-Odparłam zgodnie z prawdą, bo na tą konkretną zabawkę pieniędzy nie miałam. -Ale... gdybyśmy sprzedali twoje stare zabawki, którymi się już nie bawisz, to mielibyśmy pieniądze na tą nową.
Pomysł przypadł Dzidkowi do gustu. Sam dopominał się, by wybrać zabawki do sprzedania tj na troc.

Wieczorem w domu przystąpiliśmy do akcji pod kryptonimem "troc". Wysypałam zawartość kosza ze skarbami naszych dzieci na podłogę i rozpoczęliśmy selekcję. Niestety wszystkie przedmioty okazały się bardzo, bardzo niezbędne, nawet stary gryzak i motor z urwana kierownicą. Nic, zdaniem Dzidka, nie zakwalifikowało się do sprzedaży. Próba pokojowego rozwiązanie konfliktu legła w gruzach, nie mogliśmy bowiem w zaistniałych warunkach kupić upragnionej zabawki.

Po namowach naszego dziecka, akcję wyboru fantów na troc powtórzyliśmy następnego dnia. Tym razem udało się wybrać kilka rzeczy. Dzidek dość rozsądnie wyselekcjonował zabawki, które rzeczywiście najmniej mu były potrzebne. Ja pełniłam rolę rzeczoznawcy i wyceniałam przedmioty, mówiłam ile jeszcze potrzebujemy uzbierać.

Konflikt interesów wraz z kryzysem dyplomatycznym zakończył się rozejmem. Poszliśmy razem do sklepu, nabyliśmy wymarzony przedmiot. Dzidek dumnie opowiedział pani ekspedientce, w jaki sposób uzbierał na niego pieniądze. Wracaliśmy do domu usatysfakcjonowani; synek dzierżąc długo wyczekiwaną zabawkę niczym wojenne trofeum bądź święty Graal, zaś ja szczęśliwa, że przetrwałam i wybrnęłam z wychowawczego impasu z tarczą, a nie na niej.

11 mar 2010

Rozmowa z urzędniczką.

Zadzwoniłam do pewnego urzędu kantonalnego w celu wyjaśnienia nurtującej mnie kwestii tj odpowiedzialności szkoły i ciała pedagogicznego. Otóż, po wnikliwych poszukiwaniach udało mi się ustalić, że prawo nie określa w ogóle tej kwestii. Chciałam, się jednak upewnić.
Najpierw rozmawiałam z bardzo uprzejmą panią, która uznała, że na szczegółowe pytania w zakresie edukacji początkowej odpowie jej koleżanka zorientowana w temacie. Rozmowa z drugą urzędniczką przebiegała następująco. Najpierw wyrecytowała mi jak mantrę:
-Szkoła odpowiada za dziecko od godziny 8 do 11.30.
-A czy może mi pani powiedzieć, gdzie mogę znaleźć ten przepis?-Drążyłam dalej, bo właśnie owego przepisu szukam bezskutecznie.
-Wszystkie przepisy dotyczące nauczania początkowego są dostępne na naszej stronie internetowej.-Oparła urzędniczka bez zająknięcia.
-Proszę pani, na państwa stronie są umieszczone fragmenty Kodeksu Cywilnego Konfederacji oraz Prawo kantonu Genewa. W którym z tych dokumentów mam szukać?- Nie poddawałam się.
-Wszystkie przepisy dotyczące nauczania początkowego są dostępne na naszej stronie internetowej.- Wyrecytowała tym samym tonem "panienka z okienka".
-Rozumiem, ale czy mogłaby pani mi podać adres cytowanego przepisu?
-Na naszej stronie internetowej...
-Tak, ale czy mogłaby pani mi podać nr paragrafu, albo artykułu, lub po prostu dokument.- Nalegałam wykazując brak odruchów samozachowawczych.
-Bo....bo Pani jest źle zorganizowana! Bo... bo jak moje dzieci chodziły do szkoły, to ja się umiałam zorganizować i załatwić opiekę nad dziećmi!-Zagrzmiała urzędniczka. Najwidoczniej w tym momencie wykorzystała zapas wyuczonych regułek.
Chciałam pani wytłumaczyć, że jej życie prywatne nie stanowi sfery mych zainteresowań puszczając wodze złośliwości, ale właśnie w tym momencie cierpliwość naszego młodszego syna się wyczerpała. Musiałam porzucić dociekania w kwestii prawodawstwa Konfederacji na rzecz spraw ważniejszych.

7 mar 2010

8 marca w ośrodku naukowym CERN.

Znana stałym czytelnikom Fizyczka Nuklearna została uraczona zaszczytem monitorowania lampek i walki z nieodpartym instynktem przyciskania guziczków, a wszytko przez Dzień Kobiet. Ale zacznijmy od początku.

Wszystko zaczęło się od jednej aktywistki pracującej w CERN'ie, która postanowiła jakoś uczcić 8 marca. Do swojej, wydającej się z początku, skromnej idei namówiła kilka wybitnych fizyczek, które spodziewały się bardziej symbolicznego bukietu kwiatów (niektóre rajstop i goździków) niż tego co przyniosła przyszłość. Aktywistka bowiem uderzyła do swojego przełożonego z propozycją nie do odrzucenia, by Dzień kobiet uczcić przez dopuszczenie niewiast do nadzorowania przebiegu eksperymentów w centrach sterowania (tzw control room). Pomysł spotkał się z aprobatą, co silnie podsyciło zapał Aktywistki i wciągu kilku dni zamiast skromnego gestu, akcja rozrosła się w globalne dyżurowanie we wszystkich centrach wszystkich eksperymentów. Z dnia na dzień oryginalny pomysł świętowania 8 marca zyskiwał sobie więcej uznania, aż zabrakło chętnych badaczek do spędzania długich godzin na wpatrywania się w monitory i migające lampeczki.

Zatem wszystkie wybitne fizyczki zamiast wąchania goździków są przymuszane do samotnego siedzenia w tych nieszczęsnych "control rooma'ach", w których z reguły nic się nie dzieje. Wśród nich będzie też moja znajoma F.N. Jej mąż (też wybitny fizyk) śmieje się pod nosem z tego całego przedstawienia, w przeciwieństwie do szefów, dyrektorów i różnego typu przełożonych, którzy napuszają się z dumy z powodu dawania równych szans płci pięknej. Akcja przerosła najśmielsze wyobrażenia. Ponoć nawet telewizja ma przyjechać (plotki mówią o BBC)-tak ważne są te obchody. Transmisja uczczenia Dnia Kobiet zaczyna się o 7 rano (oj nie wyśpią się solenizantki).

Nasza znajoma Fizyczka Nuklearna, choć wzbraniała się jak tylko mogła, odsiedzi jutro w centrum kontroli swoją wachtę od godziny 16 do północy. Jak świętować, to świętować! Może zaproponuję jej mój zestaw do frywolitek, by się nie zanudziła?

Z pozdrowieniem dla F.N.

PS. Oto link bezpośredni do transmisji z centrum kontroli i wacht pełnionych przez naukowców płci pięknej w Dniu Kobiet.

Wiara w system.

Szwajcaria jest państwem prawa, a przynajmniej za takie uchodzi. Prawo jest tu silne, respektowane i co najważniejsze, konkretne- to stereotyp podzielany przez wielu, nawet wśród mieszkańców Konfederacji. Po ostatnich moich doświadczeniach i próbach wgryzienie się w "to i owo", owa wizja wietrzeje z mej głowy. Przede wszystkim, odnajduję silne działanie uboczne tubylczego systemu, a może bardziej zaufania w jego niezawodność. Po drugie, jak się okazuje, system posiada ubytki, czasem wręcz paraliże, niedowłady, czy nawet urojenia. Choć nie znajduję nań lekarstwa, odważę się na opis przypadku tutejszej choroby społecznej.

Tubylcy żyją w letargu. Śnią sen o wspaniałej Konfederacji, czemu osobiście nie byłabym przeciwna gdyby nie efekty.
Sławetne referenda dotyczą zazwyczaj tematów mniej ważnych, gdy zaś wiele z tych istotnych jest wyłączonych z debaty publicznej. W najbliższym między innymi poruszana będzie potrzeba powołanie instytucji adwokata zwierząt, gdy np reforma systemu edukacji czy tajemnicy bankowej dyskutowana jest bez udziału demokracji bezpośredniej.

Wiara w silne prawo jest niezłomna. Dlatego nie należy się dziwić, gdy osoby trzecie, lub urzędnicy nie dają wiary, że coś jest nie tak. Gdy system się nie sprawdza, lub gdy dochodzi do zaniedbań ze strony placówek publicznych, tubylcy wypierają ten fakt. Ba, nikogo nawet nie obchodzą szczegóły późniejszego postępowania- wiadomo system wszystko rozwiąże, przecież każdy trybik w nim działa jak w szwajcarskim zegarku.

Na warsztatach poświęconych prawom dzieci, na których wypowiadały się światłe autorytety, poruszano różne aspekty maltretowania nieletnich (oczywiście w rodzinach, bo jak wszystkim wiadomo, rodzina stanowi dla dziecka największe zagrożenie). Na moje pytanie, co dzieje się po zgłoszeniu przypadku łamania praw dziecka, nikt nie był mi w stanie odpowiedzieć. Oczywiście mądrzy goście twierdzili, iż w takich sytuacjach należy zgłosić przypadek do władz, ale co dzieje się dalej (z małoletnim, z jego rodzicami)- żaden z nich nie sprecyzował, oprócz regułki, iż odpowiedni organ się tym zajmie. Przecież musi istnieć wspaniały urząd, z wyspecjalizowanymi rozwiązaniami tego problemu. Jakby mógł nie istnieć?

Najważniejszym według mnie objawem wiary w system jest obojętność ludzi i (paradoksalnie w kraju słynnego z silnego prawa) poczucie bezsilności, że "nie można systemu zmienić". Przykłady całkowitej obojętności spotykam na każdym kroku. Szkoła, do której Dzidek chodzi, jest nieogrodzona. Dzieci podczas przerwy między lekcjami mogą bez przeszkód wybiec na ulicę i pod tramwaj. Grono pedagogiczne zgłosiło ten problem do dyrekcji, ta do merostwa, bo teren nie należy do szkoły tylko do dzielnicy. Merostwo nie wyraziło zgody na sfinansowanie ogrodzenia. Sprawa ciągnie się od 4 lat i ponoć nic się nie da zrobić. Jednocześnie przy tej samej szkole powołane jest stowarzyszenie rodziców, jednak i ono załamuje ręce, gdyż w zasadzie zajmuje się edukacją matek i ojców, pomaganiu im w podejmowaniu roli wychowawczej (kontynuując tubylczą histerię o zagrożeniach czyhających na dzieci w ich domach). Z resztą, samo to stowarzyszenie może stanowić przykład obojętności, gdyż na 1800 dzieci chodzących do szkół w naszej dzielnicy, udział w spotkaniach bierze tylko kilkanaście rodziców, z czego 6 osób stanowi zarząd.

Spotkałam się już nieraz, że ktoś sprytny powoływał się na przepis, który w rzeczywistości nie istniał zakładając, poniekąd słusznie, iż druga strona choruje na wiarę w system i nie będzie sprawy drążyć.

Przepisy w Szwajcarii są bardzo szczegółowe, jeśli chodzi o życie szarego człowieka-determinują niemal każdą sferę jego egzystencji. Niemniej jednak tutejsze prawodawstwo posiada olbrzymie luki, niemal czarne dziury, takie jak np odpowiedzialność szkoły i nauczyciela za dzieci ( w tej kwestii nie istnieje żaden przepis; sprecyzowane są jedynie kompetencje, wymagane wykształcenie pedagoga oraz cele, jakie powinien on wypełniać), gdy odpowiedzialność rodziców za szkody wyrządzone przez latorośl, czy za jego nieusprawiedliwioną nieobecność na zajęciach są skrupulatnie określone (włącznie z kwotą mandatu).

Powyższe (nader subiektywne) obserwacje nakłaniają mnie do zastanowienia się nad "państwem prawa". Są bowiem tacy, którzy w prawo wierzą i widzą w nim podstawowy fundament w kształtowaniu sprawnego państwa,w którym wszystko wiedzie się dobrze. Na przykładzie tubylców widzę jednak, że nadmierne zaufanie w system rodzi egoizm, obojętność i poczucie, że ja jako jednostka nie muszę od siebie wiele wymagać, nie muszę nikomu pomagać, nie muszę o nic się starać. Istnieją przecież instytucje, które to wszystko robią za mnie.