15 gru 2007

Szukamy mieszkania w Genewie.

W związku z planowanym powiększeniem rodziny szukamy większego mieszkania w Genewie. Zagadnienie to okazało się nie być bardzo proste i zdecydowanie wygląda inaczej niż w Polsce.
Najłatwiej jest wynająć bezpośrednio od prywatnej osoby, jednak takich ofert na rynku jest bardzo niewiele. Najczęściej trzeba skorzystać z pośrednictwa agencji nieruchomości i tu zaczynają się schody. Na początku wszystko wygląda jak w cywilizowanym kraju (takim jak np Polska). Oglądamy mieszkanie, zadajemy pytania, przełykamy z uśmiechem gorzką pigułkę ceny wynajmu i składamy papiery do agencji. Wymagane jest podanie, zaświadczenie o zarobkach oraz specjalne oświadczenie z gminy o braku postępowania sądowego wobec nas. Luzik.
Potem czekamy na decyzję od kilku do kilkunastu dni i ...nie dostajemy mieszkania. Dlaczego nam go nie wynajęto? Otóż tego nikt nie jest w stanie wyjaśnić, czasem słyszymy, że właściciel mieszkania tak zdecydował. Jednak właściciel nie ma żadnego kontaktu z dzierżawcami, czasem nie jest nawet konkretną osobą tylko np funduszem powierniczym.
Nie istnieje żaden sposób weryfikacji sposobu przydzielania mieszkań. Możemy być jedynymi zainteresowanymi i nie możemy wynająć lokum. Wiadomo, że Szwajcarzy mają pierwszeństwo i podobno rodziny spodziewające się dziecka też. Jednak nikt nas nie poinformuje jakich warunków nie spełniamy i co ewentualnie możemy zmienić. Ktoś powie, że podobnie było za komuny. Otóż za komuny znaliśmy zasady, pomagało np gdy się miało znajomości lub należało do partii.
Kolejną pułapką jest składanie podań w kilku agencjach. Jeżeli bowiem, jakimś cudem dostaniemy "przydział" na mieszkanie np w dwóch miejscach i z jednego zrezygnujemy, wtedy musimy zapłacić karę za odrzucenie oferty. Dodatkowo agencja wpisuje nas na czarną listę "tych państwa nie obsługujemy" niczym w filmie Barei .
Tak oto w Genewie, w atmosferze kwitnącego kapitalizmu, nie istnieją zasady wolnego rynku w przypadku wynajmu mieszkania. Nasi znajomi szukali lokum po kilka miesięcy a rekordziści 1,5 roku.
Trzymajcie więc za nas kciuki.

9 gru 2007

Czy macie czasem ochotę zabić własne dziecko?

Czy macie czasem ochotę zabić własne dziecko?
Otóż mi się zdarza. Nie jest to, całe szczęście, stan permanentny ale jak najbardziej spotykany. Ostatnio tj wczoraj wszystkiemu było winne przeziębienie, architektura sakralna we Francji i rekolekcjonista z Taizé.
Wszystko zaczęło się od przeziębienia Dzidka, które to bezlitośnie skazało nas na areszt domowy. Trzy dni bez porządnego spaceru i wyżycia się z innymi dziećmi spowodowały odmóżdżenie naszego dwulatka a mnie przyprawiło o ból głowy. Dzidek wychodził z siebie i wymyślał różnego typu "próby ognia", które eksperymentował na mnie. Muszę przyznać, że choć niektórym tym przedsięwzięciom brakowało finezji, okazywały się wręcz zabójczo skuteczne. Dobrze, że choroba była lekka i krótkotrwała, bo zaczynałam mieć już myśli samobójcze.
W sobotę wieczorem udaliśmy się wspólnie na rekolekcje do maleńkiego francuskiego kościółka. Wybór nie był przypadkowy, gdyż po pierwsze nabożeństwo było po polsku a po drugie prowadził je nie byle kto, tylko sam brat Marek ze wspólnoty z Taizé.
Na spotkaniach młodych organizowanych przez ten zakon br. Marek czyta tłumaczenia w języku polskim. Po naszej wielokrotnej bytności na modlitwach jego glos kojarzy się nierozerwalnie z atmosferą skupienia, może trochę na zasadzie odruchu Pawłowa.
Niestety głos zakonnika nie wprowadził Dzidka w stan kontemplacji, wręcz przeciwnie przedłużająca się atmosfera zasłuchania wywołała u niego znudzenie i chęć przygód. Udało nam się trochę okiełznać syna, jednak za nic nie mogliśmy go nakłonić do spokojnego siedzenia na miejscu. Dzidek zatem wybrał się na spotkanie z przygodą i maszerując przez kościół szukał nowych wyzwań. W zasadzie nie zachowywał się źle i gdyby nie fatalna akustyka małego kościółka, nikomu by nie przeszkadzał. Jednak akustyka była i to jaka...
Miałam nadzieję, że na rekolekcjach się wyciszę i odzyskam równowagę psychiczną zachwianą w ostatnich dniach. Niestety każdy krok naszego małego eksploratora odbijał się dudniącym echem w mojej głowie. Wtedy pojawiły się we mnie mordercze instynkty. Wszystko mogłam wybaczyć; ostatnie pobudki o 4 w nocy, wrzaski przy kąpieli, nieustające próby sił podczas posiłków i wydzwanianie do obcych ludzi z mojej komórki ale w owej chwili w kościele przelał się kielich goryczy. Zamiast słuchać rekolekcjonisty zaczęłam wyobrażać sobie masakrę własnego dziecięcia.
W końcu jedyną moja uwagę przykuwała gorliwa modlitwa o siłę przezwyciężenia morderczych instynktów. I wtedy jakiś młody koleś zapytał czy moglibyśmy coś zrobić z naszym dzieckiem. Chciałam mu powiedzieć, iż nawet próbowaliśmy się pozbyć Dzidka i wystawiliśmy go na Allego ale nikt nie był zainteresowany kupnem. Jednak oczywiście nic nie powiedziałam i zmyliśmy się do domu.
W nocy, gdy nareszcie naszego dręczyciela oddaliśmy w objęcia Morfeusza zastanawiałam się, w co ja się wpakowałam. A na dodatek z premedytacją spodziewamy się drugiego takiego potworka.

4 gru 2007

Czy chronić przed śmiercią?

Dziś będzie na poważnie.
Rzecz zacznę od naszych znajomych, którzy przebywają już od wielu lat za granicą. Kilka dni temu stanęli przed smutnym faktem śmierci jednego z rodziców a zarazem dziadka ich dzieci, z którym kontakty były bardzo nikłe (nie tylko z powodu dzielącej ich odległości).
Ta smutna sytuacja rodzinna zrodziła, oprócz żalu, rozterki wychowawcze pt czy zabierać dzieci na pogrzeb do Polski. Oni postanowili nie zabierać argumentując, że ich 10 letnie pociechy kiedyś będą musiały uczestniczyć w pogrzebie (tu nasi znajomi mówili o sobie) a obecnie można im zaoszczędzić emocji.
Omawialiśmy ten temat z de Silvą w domu. Jakie jest nasze zdanie w kwestii wprowadzania Dzidka w ten element życia społecznego? Prz okazji zdałam sobie sprawę, że przebywanie na emigracji izoluje od problemów związanych ze starością, cierpieniem czy śmiercią.
Dla nas- dorosłych te elementy życia są naturalne , jednak nasze dzieci dorastając poza krajem nie mają z nimi w ogóle kontaktu. Nasi bliscy starzeją się i chorują w Polsce. Tutaj mamy młodych znajomych, sprawnych, zdrowych i to z nimi spędzamy wolny czas. Zdarza się, że pójdziemy rodzinnie na ślub lub chrzest lecz nie stajemy z dziećmi w sytuacjach związanych z przemijaniem. Nawet 1 listopada nie odwiedzamy grobów bliskich z rodziny, tak jakby cała ta sfera nie istniała.
Czy dobrze jest izolować dzieci od przykrych i trudnych sytuacji związanych z chorobą bądź śmiercią?

Otóż nie wiem i nie zamierzam nikogo krytykować. Jednak razem z mężem doszliśmy do wniosku, że rolą rodziców jest przygotować dzieci do dorosłego życia, w tym do nieubłaganego przemijania. Naszym zdaniem wychowanie to nie tylko rozmowy ale też przykład przez własne zachowanie i wprowadzenie w sytuacje społeczne. Cenne jest, gdy dzieci widzą, jak się opiekujemy starszymi osobami (mimo, iż czasem bywa to trudne i uciążliwe), gdy uczą się, że np babcia nie może biegać i trzeba pilnować aby regularnie brała lekarstwa, lub zrobić jej zakupy.
Sądzę, że mimo własnych rozterek nie należy unikać styczności dzieci z trudnymi problemami. Oczywiście nie można ich drążyć i rozdrapywać. Jednak kto inny, jak nie my, może wprowadzić nasze dziecko z miłością oraz potrzebną mu delikatnością w tematy przykre a jednocześnie nieuniknione?

29 lis 2007

W pogoni za kobiecością.

Kilka dni temu wybraliśmy się całą rodziną (tj Dzidek, mąż zwany Monsieur de Silva i moja skromna osoba) do Genewy. Jazda samochodem, zwłaszcza własnym, przez gąszcz wąskich, jednokierunkowych uliczek tego miasta dostarcza dozy emocji, które są nawet wskazane dla osób o niskim ciśnieniu krwi tudzież spowolnionym rytmie bicia serca (zwanym fachowo bradykardią). Nieco gorzej sprawa się przedstawia w przypadku braku powyżej wymienionych cech układu krążenia czy lekkomyślnym unikaniu zażycia środków uspokajających przed wyjazdem.
Koniec końców dojechaliśmy. Udało mi się dzielnie nie dość, że wypatrzyć miejsce parkingowe ale też (nadal dzielnie) ulokować na nim nasze auto. De Silva rozejrzawszy się wokoło wyrzekł "Żonko zaparkowałaś idealnie" i dodał "W takich chwilach jak ta, zdarza mi się wątpić w twoją kobiecość". Jak miałam odebrać takie słowa? Czy to był komplement?
W sytuacjach, gdy nie wiem jak zinterpretować postępowanie bądź wypowiedzi M. de Silvy, kieruję się zasadą, iż mężczyzna stanowi przykład istoty nieskomplikowanej, która prędzej powie coś niechcący błyskotliwego niż specjalnie złośliwego. Dla spokoju własnego oraz spokoju dnia spędzonego na łonie rodziny, przyjęłam słowa męża jako komplement.
Opisany powyżej wątek doczekał się rozwinięcia dzisiaj. Zostawiałam M. de Silvie samochód na parkingu przed pracą. Spotkaliśmy się (znów rodzinnie) na wspólnym lunchu. Potem powierzyłam autko z kompatybilnymi dokumentami mężowi a sama pojechałam do domu ze znajomymi.
Wieczorem mąż wrócił w pogodnym nastroju i zrelacjonował mi, co następuje:
1. Zostawiłam w aucie na widocznym miejscu telefon komórkowy. Jednak na szczęście nikomu nie przypadła on do gustu i mamy całe szyby.
2. Nie zamknęłam bagażnika, a wnioskując, że dziś do niego nie zaglądałam, musiałam jeździć z otwartym już drugi dzień.
3. Zostawiłam włączone światła pozycyjne, przez co kompletnie rozładował się akumulator. Przy okazji okazało się, że centralny zamek w naszym wozie nie działa w takich przypadkach i gdy akumulator jest rozładowany po prostu nie można otworzyć w żaden sposób drzwi. W tym momencie przydał się niedomknięty bagażnik;)
4. De Silva wezwał straż pożarną, aby wymyślnym urządzeniem uruchomili sinik naszego autka. (Tu ciekawostka; organizacja międzynarodowa, w której pracuje mój mąż posiada własną straż pożarną pełniącą też rolę pogotowia medycznego oraz samochodowego).
5. Na skutek dzisiejszych wydarzeń musimy spędzić noc pod jednym dachem z ładującym się akumulatorem.
Na koniec de Siva objął mnie czule ramieniem i stwierdził, że już nie będzie wątpił w moja kobiecość. Co z wrodzoną sobie intuicją też poczytałam jako komplement:)

25 lis 2007

Moje dożywocie.

Stan bycia mamą jest permanentny. Uświadomiłam sobie, że macierzyństwo będzie towarzyszyć mi już przez resztę życia. Nie ważne, jak potoczą się moje losy, czy losy mojego dziecka (lub moich dzieci), już zawsze będę mamą. Inne funkcje życiowe i społeczne są okresowe. Żoną, pracownikiem, wyznawcą danej religii jesteśmy tylko przez pewien okres czasu i w różnych sytuacjach (mniej lub bardziej naturalnych) możemy przestać pełnić te role.
Niezależnie od charakteru i usposobienia, kobieta jako matka jest inaczej postrzegana społecznie. Szalona dziewczyna przestaje być w oczach innych oryginalna i ekscentryczna, co najwyżej można ją nazwać nieodpowiedzialną. Słowo matka pozbawia też seksapilu, co nie tak trudno zauważyć na czacie. Faceci podrywają mnie i jest wesoło nawet po wiadomości o posiadanym mężu. Jednak przyznanie się do potomstwa i bycia mamą automatycznie kończy flirt i zmienia temat rozmowy.
Tak, zdecydowanie etykieta "mamuśka" zmienia relację z otoczeniem, tym realnym także. Kontakty z moimi przyjaciółmi po urodzeniu Dzidka też uległy zmianie. Nie są gorsze tylko zwyczajnie inne niż dawniej. Od niektórych usłyszałam nawet, że nie są w stanie sobie mnie wyobrazić jako matki. Tak jakby to była jakaś dziwna przypadłość czy wstydliwa choroba.
Sądzę, że nie istnieje inna "etykietka", którą nadaje się nam raz na zawsze. Wiek bądź ilość dzieci nie ma przy tym znaczenia. Nawet jeśli nieszczęśliwie stracimy kontakt z naszymi dziećmi, lub odejdą wcześniej od nas, my nadal pozostajemy mamami z matczynymi sercami pełnymi bólu i lęku. Po prostu z chwilą urodzenia dziecka zostaje się skazanym na macierzyństwo a wyrok jest dożywotni.

22 lis 2007

Mobbing rodzinny.

Rozmawiałam z moją koleżanką Hiszpanką na temat relacji z rodzicami i teściami po urodzeniu dzieci. Debora (moja Hiszpanka) stwierdziła, że kontakty pogorszyły się, gdy na świat przyszło trzecie pokolenie. Dziadkowie zaczęli wtrącać się do wychowania dzieci, zaczęli krytykować postępowanie młodej mamy oraz stosować różne formy nacisku, aby wymusić na niej pożądane zachowania.
Podobnie sytuację wspomina inna znajoma, tym razem Mama Mai z Warszawy. Tutaj nie obyło się bez telefonów razem z kwestionowaniem dobrych zamiarów świeżo upieczonych rodziców. Dziadkowie nie rozumieli, że ich wnuczka jako wcześniak wymaga specyficznej opieki, odmiennej niż oni stosowali 30 lat temu wobec własnych dzieci. Mobbing był tym silniejszy, gdyż wszyscy mieszkają w jednym mieście i można było na bieżąco śledzić postępowanie rodziców.
Osobiście, nie dziwi mnie wywierana przez dziadków presja, choć sama też jej doświadczyłam. Postępowanie dorosłych dzieci w nowym związku, mimo zastrzeżeń, można pominąć milczeniem. Jednak, gdy w grę wchodzi mała bezbronna istota, która jest w dziwaczny sposób traktowana przez niedoświadczonych "młokosów", trudno powstrzymać się od doradzania.
Problem nie polega na udzielaniu rad lecz na tym, że wiele osób rości sobie prawo do nękania nimi młodych rodziców. "Cenne wskazówki", często nawzajem się wykluczające, są udzielane, mimo że nikt o nie nie prosił.
Gdy Dzidek nie chciał jeść tzw obiadków, pewna Dobra Dusza zrobiła mi zakupy warzywne i postanowiła, że pokaże mi jak się dziecku gotuje. W odpowiedzi pokazałam moją lodówkę wypełnioną jarzynami (nota bene tymi samymi, co kupił niespodziewany gość) i zestaw przygotowanych wcześniej przeze mnie dań w słoiczkach. Dobra Dusza oniemiała, bo sadziła, że karmię Dzidka gotowymi potrawami. Trzeba było się wcześniej zapytać.

20 lis 2007

Nasza klasa.

Wczoraj moja przyjaciółka ze szkolnej ławy namówiła mnie na odwiedzenie portalu "nasza klasa". Zajrzałam posłusznie, jak na grzeczną dziewczynkę przystało. Ba nawet się zarejestrowałam, odszukałam moja budę i dopisałam swoje dane do klasowej listy obecności.
Wciągu kilku minut odezwały się do mnie osoby, z którymi nieszczęśliwie straciłam kontakt przez przeprowadzki, śluby etc. Super! Mogłam obejrzeć jak koleżanki pięknieją zamieniwszy się "z pączka w kwiat", jakie mają dzieci, gdzie mieszkają, co robią... Wszystko zaś w przeciągu godziny. Niesamowite!!!
Pod natchnieniem chwili założyłam konto mojej klasy z podstawówki, bo jeszcze nie istniało. Teraz czekam na kolejne osoby, bo umieram z ciekawości, co u nich słychać.
Zaś przyjaciółce dziękuję za podsunięty pomysł, jak i wszystkim tym, którzy się do mnie już odezwali.
Stara miłość nie rdzewieje.

18 lis 2007

Martwa natura.

Mistrz Dzidek popełnił kolejne dzieło. Na tapetę poszła martwa natura. Mama (czyli ja) rysowała z boku owoce a Dzidek "przenosił" je w większej skali. Dla osób nie zaznajomionych z nowoczesną sztuką tłumaczę, że jabłko jest czerwone, banan żółty, mandarynka pomarańczowa a winogrona fioletowe.

16 lis 2007

W szranki z językiem polskim.

Dzidek, jak na chłopca w jego wieku, już dość ładnie posługuje się mową. Oczywiście dominuje u niego język polski, choć pojawiają się też niektóre wyrażenia po francusku lub kalki z tego języka. I tak np Dzidek mawia torba na plecy lub po prostu sac à dos zamiast plecak. Lubi też w rozmowach telefonicznych z dziadkami informować ich jak się mówi w mowie żabojadów np odpowiednie nazwy zwierząt. Powiedzmy sobie jednak szczerze, że wiele mu jeszcze brakuje do "mówienia po francusku".
W kwestii języka ojczystego zaś, muszę przyznać, że dzięki poczynaniom naszego potomka uświadomiłam sobie olbrzymią ilość pułapek gramatycznych i nieregularności odmian. Tak np w negacji zmienia się przypadek, co daje nam "widzę samolot" ale "nie widzę samolotu". Istnieje też olbrzymia ilość czasowników nieregularnych i dlatego Dzidek chodzi "śpić" (co jest logiczne, bo później "śpi").
Zastanawiam się, jaką męczarnią dla cudzoziemców musi być stanięcie oko w oko z gramatyka naszej mowy ojczystej, nie wspominając o wymowie sz, cz, ś, ć, ź, ż, dz, dź. Czy jest dla nich możliwe opanowanie tych wszystkich zawiłości, skoro mojej koleżance z pracy (rodowitej polce) "naleciało się sroków i kawków do ogródka" a jej syn "skaka w dal"? Zresztą je sama też popełniam błędy.
Rozmyślam sobie na ten temat racząc się kakao. Dzidek podpijając mi z kubka powiedział "Mamo wiesz, dobry ten kakał".

15 lis 2007

Czy to już zima?

W Jurze spadł śnieg i upiększył nam widoki przez domem. Teraz, przy dobrej widoczności, mamy po jednej stronie ośnieżone Alpy a po drugiej białą Jurę. Ślicznie jest.
Mężulek zadowolony z 60 cm warstwy śniegu w Jurze już planuje narciarstwo biegowe na weekand i wspólne sanki z Dzidkiem. Dzidek jednak zapowiedział, że sam będzie jeździł na sankach, bo przecież dla chłopca w jego wieku (2 lata 3 miesiące) wstydem jest wożenie się ze "zgrzybiałym ojcem".
Zaś u nas w dolinie jeszcze panują temperatury dodatnie i jesień, choć poranne przymrozki pozbawiły drzew liści.
Osobiście bardzo mi odpowiada ten pewien dystans od zimy. Widać ją w krajobrazie, jak chcemy możemy się wybrać w góry na sanki czy lepienie bałwana (ok godziny jazdy samochodem), jednak nie mam bezpośredniego kontaktu z chłodem i mrozem. Dla mnie -zmarzlaka to optymalne rozwiązanie; taka zima bez zimy.

14 lis 2007

Jestem niepoprawna i co z tego ?

Przez trzy dni byłam na rekolekcjach zwanych Cursillo. Wyjazd z domu, oderwanie od codziennych obowiązków i czas na rzeczy ważne to się nazywają wakacje "kury domowej". Cursillo podobnie jak np Taize przewidziany jest dla różnych odłamów chrześcijaństwa. Omija się więc pewne tematy a koncentruje się na Bogu. Całość utrzymana jest w atmosferze szacunku do różnorodności i tradycji nie tylko chrześcijańskiej, tak aby nikogo nie urazić ale też dostrzegłam lekką nutę relatywizmu religijnego.
W tej atmosferze zrodziły się wątpliwości u kilku osób np dotyczące słuszności konkretnego precyzowania prawd wiary.
A co ja na to? Jest tylko jeden Bóg- ten, którego mam przyjemność wyznawać. Allach i inne wierzenia to bujdy na resorach. Gdybym miała wątpliwości, co do słuszności mojej wiary, to albo bym ją zmieniła albo została ateistką. Moim zdaniem wyznawcy innych religii po prostu się mylą.
Wiem, że moje poglądy są niepoprawne politycznie. I co z tego? Nie chce być poprawna politycznie, bo dla mnie chodzi tu nie o tradycję lecz o prawdę. Zero miejsca na relatywizm.
Szanuję innych wyznawców i mają oni prawo do wolności wyznania. Mają też prawo do mówienia, że ich religia jest jedynie słuszna, tak jak ja mówię o swojej. Nikomu nie zabraniam mieć odmiennych poglądów. Podobnie jak nie zmuszam ludzi do mycia zębów, choć uważam, że to najważniejsza droga do zdrowia jamy ustnej.

6 lis 2007

Kilka słów o edukacji.

Szwajcaria jest krajem czterojęzycznym, podzielonym na kantony (powierzchniowo dużo mniejsze od polskich województw). Każdą z tych części cechuje duża odrębność w tym też w kwestiach prawnych czy podatkowych; podobnie jak poszczególne stany w USA.
Dziś podzielę się kilkoma nowinkami na temat systemu edukacji w Genewie. Ogólne prawo szwajcarskie przewiduje obowiązek szkolny do 14 roku życia i w zasadzie tu się kończą cechy wspólne szkolnictwa różnych kantonów. Tak oto w Genewie dzieci i młodzież do owego 14 roku życia nie mają wystawianych ocen ani w trakcie roku ani na jego koniec. Obowiązuje podobny model jak w Polsce w klasach nauczania początkowego, tylko, że tu przez cały okres obowiązkowej edukacji. Nie istnieje też możliwość powtarzania roku i wszyscy uczniowie zawsze zdają do następnej klasy.
System występujący w Genewie jest ostatnio bardzo krytykowany jako demobilizujący i podobno od nowego roku szkolnego mają być wprowadzone oceny.
W przeciwieństwie do szkół publicznych, które nie cieszą się renomą, szkoły prywatne ( w tym też katolickie) mają opinią wysokiego poziomu nauczania. Dlatego nasi znajomi, nota bene zatwardziali antyklerykałowie, po kilku miesiącach obserwowania swoich pociech w publicznym systemie edukacji, powierzyli ich dalszy ich rozwój właśnie katolickiej placówce.
Na moje pytanie, jak wygląda system edukacji w pozostałych kantonach, szwajcarski nauczyciel pracujący w Genewie odpowiedział, że niestety się nie orientuje. Szczerze pisząc, wcale mu się nie dziwie, zważywszy, iż ilość kantonów jest większa niż województw w Polsce i każdy z nich ma dużą dowolność ustanawiania panujących w nim przepisów.

4 lis 2007

Dynia czy znicz?

Dzień Zaduszny czy też Wszystkich Świętych jest szczególnym świętem w Polsce; czasem refleksji i zadumy. W kulturze państw zachodnich i nie tylko równolegle obchodzi się Halloween -wesołe święto związane z przebieraniem za postacie z horrorów, strachy czy szkielety. Duży jest kontrast między sposobem przeżywania tego samego dnia w Polsce a tu na zachodzie.
Moja koleżanka Hiszpanka przekazała mi, że jej dzieci mają w przedszkolu bal przebierańców, na który zakupiła specjalne stroje. Sala udekorowana była papierowymi szkieletami, sztuczną pajęczyną oraz tradycyjnymi lampionami z dyni. Natomiast moja kuzynka z Polski ze swą córeczka i mężem poszli na cmentarz się pomodlić, zapalić znicze a później zjeść ciepły obiad w gronie rodzinnym.
Wszystkich Świętych jest, co do ważności, chyba drugim świętem w naszej tradycji (zaraz po Wigilii). Nie stawiam pytania, jaki sposób obchodów jest lepszy. Jestem jednak przekonana, że czas zatrzymania się, wyrwania od codziennego zgiełku, przypomnienia sobie nieobecnych bliskich stanowi cenny element kultury. Sądzę, że świadomość przemijania ale też własnego pochodzenia i korzeni pozwala nam nie zatracić sensu życia na nieistotnych detalach. Polacy zarówno wierzący jak i niewierzący podróżują do grobów rodzinnych, do miejsc z których pochodzą. Na cmentarzach spotykają dalekich krewnych, których mają możliwość zobaczyć w zasadzie tylko tego, jedynego dnia.
Dla mnie, nie jest to smutne święto tylko refleksyjne, które w pewien sposób pomaga się samookreślić i nawrócić na drogę spraw istotnych. Człowiekowi potrzebny jest czas na radość jak i czas na zadumę, żeby się nie zatracić w przecenach supermarketowych, tandetnych programach telewizyjnych, debatach politycznych i wiązaniu końca z końcem.
Wolę zatem zrezygnować z imprezy Halloween na rzecz modlitwy na cmentarzu, zaś za wampira przebiorę się w karnawale.

29 paź 2007

Pierwszy dzień w przedszkolu.

Dziś nasz pierworodny odbył swój pierwszy samodzielny pobyt w przedszkolu czy też żłobku, jak kto woli. Pozostawiłam Dzidka w nowym miejscu, wytłumaczyłam, że się oddalam na jakiś czas. Miałam zadzwonić po kilkunastu minutach do pań w celu sprawdzenia samopoczucia syna w nowych okolicznościach.
Już 5 minut po moim wyjściu z przedszkola poczułam nerwowe kłucie w żołądku. Umówiłam się z mężem na kawkę, na której koiłam me matczyne serce pełne lęku. Po telefonie kontrolnym uspokoiłam się. Dzidek bardzo dobrze zniósł rozłąkę i przebywanie w nowym towarzystwie. Zero płaczu, stresu czy negatywnych uczuć. Dostałam od pań dyspensę na jeszcze dobra godzinę.
Gdy odbierałam synka poinformowano mnie, iż dzielnie układał puzzle z panią i powtarzała francuskie słowa. Poczułam się bardzo dumna z mojej pociechy. Dzidek zaś wyraził chęć odwiedzenia przedszkola dnia następnego. Zatem jutro planuję buszowanie po sklepach i uzupełnienie jesienno-zimowej garderoby:)
Pozostała mi jeszcze odpowiedź na pytanie, kto od kogo bardziej musi się "odpępowić"; Dzidek ode mnie, czy raczej ja od niego.

26 paź 2007

Czarne kontra czerwone.

Przed oknami naszego mieszkania rosną piękne topole, które od pewnego czasu są świadkiem zaciętej wojny między ugrupowaniem czarnym i czerwonym. W zasadzie można powiedzieć, że drzewa stały się swoistym poligonem. Zaś wszystkiemu winne jest osiedle domków jednorodzinnych uposażone ogródkami z leszczynami.
Otóż orzechy laskowe stały się iskrą zapalną konfliktu między dwoma wiewiórkami; czarną i czerwoną. Nie wiem, czy wam wiadomo, iż rasa czarna jest silniejsza i stopniowo wypiera rudzielce w Europie. Sprawa zatem nie jest błaha, gdyż o konflikt rasowy chodzi.
Tak oto pod koniec lata zaczęła się wiewiórcza walka pełna zwrotów akcji, przebiegłych manewrów, pogoni i ucieczek. W skrytości serca jak i z sentymentu kibicowałam rudzielcowi, jednak było widać, że jest zdecydowanie słabsza od konkurentki.
Mamy jesień w pełni i po odwiedzinach przed oknem wnioskuję, iż woja się zakończyła sukcesem czarnej, gdyż ostatnio tylko ją widuje buszującą wśród topoli i leszczyn. Trochę mi szkoda przedstawicielki naszego rodzimego gatunku. Może jednak nic jeszcze nie jest przesądzone.
Obserwując zaś ten wiewiórczy konflikt, doszłam do wniosku, że naturalnym prawem świata jest walka czerwonego z czarnym niezależnie od scenerii czy okoliczności.

23 paź 2007

Dumna

Jestem dumna z moich rodaków. Wszystko z powodu wyborów. Nie zamierzam się wdawać w politykę, na której się bardzo nie znam. Chodzi mi o objawy dojrzałości jakie zaobserwowałam u Polaków.
Po pierwsze frekwencja. Bardzo dziękuje tym wszystkim, którzy zagłosowali. To wspaniałe, że nie jest nam wszystko jedno, że nam zależy i że tak wielka rzesza osób podjęła odpowiedzialność za Kraj.
Druga sprawa to na kogo głosowaliśmy. Pierwszy raz od 89 roku nie ma w sejmie oszołomów np Partii X, Partii Przyjaciół Piwa, Samoobrony, LPR, UPR etc. Wybory wygrały ugrupowania z prawdziwego zdarzenia, osoby z doświadczeniem i z pewną znajomością funkcjonowania państwa. Oczywiście nie jest to mój wymarzony skład parlamentu. Wolałabym, aby był inny rozkład sił a są też osoby, których najchętniej w ogóle bym nie widziała u władzy. Jednak w gruncie rzeczy podobne ugrupowania występują w tzw dojrzałych demokracjach, więc widać, że my, jako kraj wolny, też dojrzewamy.
Jestem pełna optymizmu, może nie do nowego rządu tak w 100% ale w stosunku do Polaków, bo te wybory udowodniły, iż potrafimy podjąć decyzję i mimo wątpliwości porzucić obojętność.

20 paź 2007

Nowoczesna kobieta jest ZEN.

Nowoczesna kobieta jest Zen, niezależnie od tego, co ten termin oznacza. Istnieją rzeczy i sytuacje, które jej po prostu nie wypadają. Tak na przykład nie wypada nowoczesnej kobiecie nie chodzić na fitness, nie depilować nóg, nosić beret czy posiadać naturalny kolor włosów. Powinna też orientować się we wschodnich tajnikach medytacji, urządzeniu mieszkania, trendach mody i ciekawostkach nowoczesnej kosmetologii. Kolejną cechą jest deklaracja olbrzymiej niechęci do gotowania oraz posiadania potomstwa. Współczesne posiadaczki chromosomów XX afiszują się zatem znajomością kuchni orientalnej ale polskie pierogi czy schabowy wywołują u nich gęsią skórkę lub inną reakcję alergiczną. Znają się na wyszukanych potrawach ale same we własnym domu poprzestają na grzankach z nowoczesnego tostera firmy zachodniej.
Pogarda do gotowania jest też związana z odwiecznym liczeniem kalorii i uważaniem na linię. Oj tak, zdecydowanie nowoczesna kobieta jest wiecznie głodna. Je z poczuciem winy, więc stara się tej czynności poświęcać jak najmniej czasu. Zamiast rozkoszowania się czymś pysznym (i niestety wybitnie kalorycznym), woli opowiadać koleżankom o swej awersji do gotować oraz jakim marnotrawieniem czasu jest przygotowanie przysłowiowej pomidorówki ze śmietaną.
Ja sama zaś chyba nie należę do grona nowoczesnych kobiet. Uwielbiam pichcić i jeść potrawy domowej roboty. Rozumiem jednak rezygnację wynikającą z rutynowego siedzenia przy garach i niekończącej się opowieści gotuj-zmywaj. Nic tak nie zabija pasji jak przymus jej codziennego wykonywania. Mimo wszystko lubię poświęcić trochę czasu na domowe jedzonko efektem czego Mężulek powie miłe słowo o mojej kuchni a ja sama zjem coś smacznego np pierogi ze śliwkami.

18 paź 2007

Wybory.

Ach...wybory. My na nie pójdziemy, mimo wątpliwości i rozczarowań polską sceną polityczną. Natomiast niesamowite jest, jak podzieleni są ludzie i jak ten temat wywołuje szereg emocji. Moja Babcia np obraziła się na mnie z powodu deklaracji, że nie będę głosować na tą partię co ona. Próbowała mnie namawiać prośbą i groźbą, aż w końcu rzuciła słuchawkę. Ktoś powie, że starsi ludzie bardziej przeżywają wyborcze dylematy. Fakt, moja Babcia z wielkim zapałem namawia mnie, twierdząc, że pozostali to Żydzi i komuniści (nie pomnę, że kilka lat wcześniej z podobnym obłędem popierała Kwaśniewskiego.) Jednak polityka wywołuje szereg zagorzałych (i jałowych w gruncie rzeczy) dyskusji w wielu domach.
Skąd ta agresja u nas wszystkich? Czy może winny jest obecny sposób prowadzenia kampanii wyborczych; niekończące się ataki, wyciąganie brudów i wzajemne obrzucanie się błotem? A może do głosu dochodzi nasza narodowa cecha zapalczywości, bo co jak co, ale każdy Polak najlepiej się zna na medycynie, polityce i wychowani dzieci, zwłaszcza cudzych.
Przypomniała mi się rodzinna historia, gdy po wybuchu wojny do domu pewnej ciotki przychodzili sąsiedzi i rozprawiali z wujem o polityce. Nikomu nie przeszkadzało, że nie umieją poprawnie wypowiedzieć nazwisk głów państw zachodnich ani wskazać na mapie położenia Anglii, Francji nie mówiąc o Japonii. Rozprawiali o polityce a przy okazji przejadali i przepijali zapasy ciotki, o które nie było łatwo w tamtych trudnych czasach. W końcu ciotka powiedziała mężowi, że dla niej jest ważne jedzenie dla dzieci a nie jałowe dyskusje z podpitymi sąsiadami. Wuj zatem zbił żonę za brak uczuć patriotycznych, bo to przecież o Polskę chodziło. Dziś zaś wiemy, jaki te rozmowy sąsiedzkie wpływ na przebieg wojny miały.
Mam wrażenie, że obecne darcie kotów z powodu tego, co jeden pan o drugim powiedział, jest równie owocne, co pogaduchy wuja z sąsiadami. Dyskusje nikogo nie przekonają, bo przecież każdy z nas zna się najlepiej na polityce. Zatem czy negatywne emocje przy rodzinnym stole są potrzebne?

15 paź 2007

Dni polskie w Genewie.

Podczas ostatnich trzech dni odbyło się święto polskie w Genewie. Program urozmaicony był wykładami np o Conradzie, prezentacją polskich filmów, sztuki, literatury i oczywiście naszej wspaniałej kuchni.
W ramach zaznajamiania Dzidka ze spuścizną dóbr kultury narodowej zabraliśmy go do kina na film "Reksio". Oczywiście główny bohater jak i jego perypetie zrobiły olbrzymie wrażenie na naszym synku. My natomiast mogliśmy odbyć cudowną podróż w świat dzieciństwa a przy okazji przypomnieć sobie kunszt z jakim "Reksio" jest wykonany. Dajmy na to np czołówkę, która stanowi majstersztyk; Reksio uderzający pokrywkami, robiący zdjęcia czy montaż nożyczkami. Cudo!
Po tej uczcie koneserów kina ojczystego udaliśmy się na degustację do karczmy polskiej, gdzie ja oddawałam się kontemplacji wręcz boskiego bigosu a mój Mężulek żurku, który mniej go zachwycił.Ach...smak tego bigosu będzie mnie jeszcze odwiedzał wieczorami.
Zatęskniłam do tradycyjnej polskiej kuchni i nie mogę się już doczekać przyjazdu na święta. Fakt, że ostatnio w naszym domu królują potrawy tradycyjnie polskie ale nie ma jak kapusta zakiszona przez mojego Tatę, pasztet z zająca maminej roboty, tradycyjny twaróg, dżem i wiele innych.
Jeżeli zaś chodzi o akcenty polskie w Szwajcarii, to jeszcze nie koniec. W przyszłą niedzielę wybieramy się zagłosować, co wiąże się z wyjazdem do Berna, czyli najbliższego punktu wyborczego. Przy okazji odwiedzimy Misje polską i piknik, na którym, mam nadzieję, zastać wyborny bigosik.

12 paź 2007

Kurą domową być.

Dziś wspominam sobie kurs przedmałżeński, który odbyliśmy razem z moim "byłym narzeczonym". Kurs był porządny; mieliśmy wykłady z psychologiem, lekarzem oraz realnymi małżeństwami. Podczas jednych zajęć padło pytanie, czy któraś z pań mogłaby się spełnić w roli tzw żony w domu. Ciarki przebiegły mi wówczas po plecach- brrr ja raczej nie. Siedzenie w domu, walka z rozwrzeszczanymi bachorami, gotowanie, pranie, sprzątanie, oglądanie w telewizji przepisów na usuwanie plam z wiśni i wieczne czekanie na powrót męża do domu to zdecydowanie nie są moja domena. Gdzie luz, gdzie życie, gdzie rozwój własnej osoby? Wtedy jedna z dziewczyn odpowiedziała, że ona by tak potrafiła, pod warunkiem, że mogłaby się zajmować czymś jeszcze poza domem, mieć swoje hobby. Jej odpowiedź wydała mi się rozsądna ale nie przekonująca. W owym czasie myśl o posiadaniu np potomstwa, zdecydowanie mnie odstraszała.
Kilka lat później specjalnie wybrałam pracę, w której mogę liczyć na urlop wychowawczy. Z pełną premedytacją zdecydowaliśmy się na posiadanie Dzidka.
Dziś mijają 2 lata z hakiem odkąd nie pracuję i "siedzę w domu". Posiadanie potomstwa nie przeszkadzało nam w wyjechaniu za granicę kraju, podróżowaniu, poznawaniu nowych ludzi i miejsc. Na co dzień szkolę mój francuski nie tylko na kursie ale też ot choćby podczas wizyty u pediatry. Mam też czas na hobby, choć czasem brak mi na nie sił. Udało mi się zorganizować namiastkę pracy- prowadzę gimnastykę dla innych mam obarczonych małymi dziećmi i dzięki życzliwej przyjaciółce, napisałam kilka artykułów do gazety na tematy zawodowe. Zaś wieczorami chodzę na spotkania filmowe i kurs tanga argentynkiego.
Jestem spełnioną "kurą domową", spędzam ciekawie urlop wychowawczy. Nie mam rozterek dziecko-praca. Jestem szczęśliwa, wyluzowana i czuję, że naprawdę żyję.

8 paź 2007

W góry z małym dzieckiem

Idziemy w góry z naszą pociechą. Co jest potrzebne, o czym warto pamiętać?
1. Nosidło turystyczne to fantastyczna sprawa. Jest ich olbrzymia ilość na rynku. Osobiście mogę polecić firmy zajmujące się produkcją sprzętu sportowego, gdyż ich produkty są ergonomiczne i bardzo wygodne zarówno dla noszącego jak i noszonego. Są też nosidła marek znanych z artykułów dla dzieci, moim zdaniem jednak, są gorsze (mają mniejszy udźwig, mniej regulacji dla dziecka i rodzica). Pozostaje jeszcze kwestia ceny i tu nosidła turystyczne tracą na urodzie.
Najważniejsze pytanie, jak mi się wydaje, to ile chcemy chodzić z dzieckiem i jak często? My mamy góry pod nosem i naprawdę eksplatujemy nasze nosidło. Zatem porządny sprzęt nam się przydaje a przy okazji wyjazdów nad morze też się sprawdził. Co powinnno posiadać nosidło? Moim zdaniem dużą możliwość regulacji wysokości siedziska dla dziecka (bo ono przecież rośnie) i dla rodzica, pas biodrowy dla noszącego, szerokie szelki na ramionach, daszek osłaniający od słońca, nóżkę umożliwiającą stabilna stanie na podłożu (dzięki czemu jedna osoba może wygodnie obsługiwać dziecko, karmić je etc).
2. Ubiór dziecka musi uwzględniać to, że nasz berbeć się nie rusza. My chodząc po górach rozgrzewamy się i nie czujemy ani wiatru ani chłodu. Nasze odczucia nie są zatem miarodajne. Brzdąc musi zdecydowanie być cieplej ubrana od nas.
Dzieci, które już dobrze chodzą, mogą nie być zainteresowane samym siedzeniem na plecach rodziców. Dlatego dobrze jest zaopatrzyć dwulatka czy trzy latka w buty nadające się na spacer górskim szlakiem.
Kolejna sprawa to duża zmienność warunków pogodowych w górach. Warto ją uwzględnić pakując zapasowe ubranie. Ale tego chyba nie trzeba tłumaczyć miłośnikom włóczęgi.
3. Długość trasy, moim zdaniem, zależy najbardziej od możliwości dziecka. Z reguły młodsze dzieci mają więcej cierpliwości i można z nimi pokonać dłuższe odcinki. Tak było w przypadku naszego Dzidka. Gdy miał ok. roku mogliśmy iść 2 godziny bez przerwy, potem krótki popas, rozprostowanie kości i znów na szlak. Obecnie nasz dwuletni syn wytrzymuje w nosidle do 1,5 godziny a potem chce iść o własnych siłach, co bardzo opóźnia tempo wycieczki i musimy planować pod tym kontem trasy krótsze oraz łatwiejsze technicznie.

7 paź 2007

W Alpach spadł śnieg.

W Alpach spadł już śnieg, co czyni dalsze wyprawy w nie niemożliwe. Szkoda troszkę ale z drugiej strony niedługo będę otwarte kurorty narciarskie w tych samych miejscach, po których łaziliśmy. Oczywiście dla maniaków nart istnieje możliwość całorocznego szaleństwa wysoko na lodowcach. Oficjalnie jednak sezon rozpoczyna się w połowie listopada, czyli za około miesiąc.
Na otarcie łez pozostaje nam Jura-masyw mniejszy ale za to położony od nas bardzo blisko. Jura przypomina wyglądem Karpaty. To tu odkryto skamieniałości, które pochodziły z nieznanego okresu w dziejach Ziemi. Okres ten nazwano więc od gór Jurą. Później inne masywy narodzone w tym samym czasie, wtórnie okrzyknięto Jurą np. naszą Krakowsko-częstochowską.
Najwyższy szczyt le Recultet ma wysokość ok. 1718m i rozpościera się z niego przepiękny widok na Genewę, jezioro Genewskie oraz Alpy z Mont Blanc. Dolna część gór porośnięta jest lasem, w który jesienią występują w dużych ilościach rydze. Klimat jest cieplejszy niż w Polsce dlatego dłużej można liczyć na wycieczki piesze. Gdy zaś na dobre zagości zima, można w Jurze uprawiać narciarstwo z preferencją biegowego. Występuje tu bowiem olbrzyma ilość przepięknych tras. Ja, co prawda, nie biegam na nartach, ale mój ukochany Małżonek tak i to od niego pochodzą te informacje.

6 paź 2007

Zachwyt

Kolejnym stanem macierzyństwa jest bezdyskusyjny zachwyt nad własnym potomstwem. Od wczesnych dni swego życia oczarowuje ono nas i nie mamy wątpliwości, że nasz syn czy córka są ucieleśnionym cudem. Prawdopodobnie z tego powodu jesteśmy w stanie wiele dla nich zrobić i poświęcić.
Jak każda matka, ja też posiadam wspaniałe, fenomenalne dziecko. Gdy patrzę na mojego syna zachwyca mnie wszystko z nim związane; jak rysuje, jak żartuje, jak uczy się mówić, jak śpiewa, tańczy czy jak z zapałem poleruje swój stoliczek. Tak oto mam przed sobą najpiękniejsze i najcudowniejsze dziecko na świecie. Z każdym dniem coraz bardziej przekonuje się o jego genialności. Wszystko co robi Dzidek jest wspaniałe i niezwykłe. Kolejne chwile przynoszą wciąż nowe umiejętności oraz zainteresowania. Oczywiście moje życie nabiera przez te nowości koloru, bo też dzień za dniem rodzą się coraz bardziej skomplikowane metody doprowadzania mnie do rozpaczy.
Pocieszam mnie myśl, że wychowanie małego geniusza nie jest łatwe i niesie ze sobą dużo wyzwań.
Sama jestem pokoleniem wychowywanym metodą zimnego chowu. Nie dorastałam w przekonaniu własnej niezwykłości, bo w zasadzie się mną nie zachwycano. Może i dobrze a może i nie. Jednak osobiście czuję wielką potrzebę okazywania Dzidkowi, jak bardzo jest dla mnie cudowny. Chcę, żeby żył w przekonaniu, że dla nas -jego rodziców, stanowi największy skarb i niezależnie od tego, jak potoczą się jego losy, zawsze będzie naszym niepowtarzalnym, najpiękniejszym dzieckiem.

4 paź 2007

Rozpoczełam kursy językowe.

Zapisałam się na kurs francuskiego i angielskiego. Zajęcia zaczęły się w tym tygodniu. Mają miejsce w Colege de Voltaire-olbrzymim budynku z dość zawiłą architekturą, jak się okazało. Nic to jednak dla mnie, gdyż dostałam szczegółową rozpiskę z numerem sali, piętrem oraz nazwiskiem profesora.
Na francuski przyszłam wcześniej, znalazłam rzeczoną sale nr 215 na drugim piętrze i czekam. Pusto coś a w pewnym momencie, jakiś całkiem przystojny facet pyta mnie, czy jestem kursantką. Poinformował mnie, że muszę opuścić budynek z powodu jego zamknięcia na głucho za kilka minut. Pokazuję mu zatem kartkę z rozpiską. Fakt wszystko się zgadza, tylko że zajęcia odbywają się w innym skrzydle (czego mi nie przekazano). Przy okazji facet okazuje się być moim profesorem francuskiego. Idziemy więc razem na zajęcia do innego skrzydła.
Półtorej godziny później ma mnie podwieźć nowo poznana Włoszka mieszkająca w tej samej miejscowości co ja. Jednak ta gubi klucze od samochodu, które w końcu odnajdujemy w stacyjce jej otwartego, super wypasionego mercedesa. A ja mam kulturalną podróż na skórzanych siedzeniach późnym wieczorem do domku. Kolejny szczęśliwy zbieg okoliczności tego dnia.
Wczoraj miałam angielski. Za każdym razem wymieniamy się Dzidkiem, gdy mężulek wraca z pracy. Jednak tego dnia mamy problem logistyczny i od rana wiem, iż mogę się spóźnić na kurs. W końcu docieram 5 min po czasie i jestem jedyną osoba oprócz prowadzącej. Przez całe 1,5 godziny mam więc fartem indywidualne konwersacje z native speaker. Gada nam się super, spędzam czas miło i pożytecznie. Na sam koniec okazuje się, że obie się pomyliłyśmy a kurs angielskiego zaczyna się wyjątkowo dwa tygodnie później.
Jestem roztargniona ale też mam wielkiego farta, nie sądzicie?

2 paź 2007

Uczucia Macierzyńskie konrta dwulatek.

Oglądam program o pewnej kobiecie, której odebrano dziecko z powodu znęcania się nad nim. Bohaterka próbuje za wszelką cenę odzyskać synka, tłumaczy że, bardzo go kocha, nie potrafi żyć bez niego, że się zmieniła i więcej mu krzywdy nie zrobi. Gotowa jest na wszystko, aby dziecko jej oddano.
Czy jej wierzę? Tak sądzę, iż kocha swojego berbecia, jednak nie oto chodzi w macierzyństwie. Na straży bezpiecznego rozwoju Dzidka nie stoi bowiem moja miłość ani uczucia sympatii, jakimi go darzę. W konfrontacji z dwulatkiem bardzo szybko okazuje się, jak ograniczona jest moja miłość, jak szybko kończy się zrozumienie i cierpliwość. Jedyne co, pozostaje w mej wyjałowionej (wrzaskiem, tupaniem, niszczeniem książek, pluciem jedzeniem) świadomości to resztki zdrowia psychicznego i to one właśnie chronią Dzidka przed utratą życia lub trwałym kalectwem. Bynajmniej nie moje niedoskonałe uczucia macierzyńskie.
W chwilach głębokiego kryzysu zastanawiam się, kto podmienił mojego cudownego syna na to dziwne stworzenie siejące zniszczenie i chaos. A gdy jest już naprawdę bardzo źle, wyobrażam sobie co, mogłabym zrobić mojemu dziecku, gdyby zabrakło mi owych strzępków opanowania. Makabryczne sceny rodem z amerykańskich filmów kategorii B przewijają się przez mój wyczerpany umysł. Wtedy przychodzi moment ocucenia, bo przecież kto w tym duecie jest dorosły i kto powinien okazać opanowanie? Oczywiście ja, a nie targany emocjami Dzidek. On właśnie uczy się radzić sobie z stresami dnia codziennego, ja powinnam to już umieć.
W końcu nawet najgorszy kryzys przemija a Dzidek wraca do osobowości mojego cudownego synka. Mówi do mnie per "kochana mamusiu" a ja zastanawiam się, czy mogłabym żyć bez niego.

1 paź 2007

Dobra książka, dobry film.

Z różnych okazji trzeba napisać lub powiedzieć tzw. parę słów o sobie. Wtedy przysłowiowy ktoś stwierdza, że lubi dobra książkę i dobry film. To jest stały i bardzo powszechny element samoprezentacji. Tylko co znaczy?
Z drugiej strony, jeśli większość ludzi się podpisuje pod preferencjami dobrego filmu, to kto nabija kina na seansach amerykańskiej sieczki o urywaniu głów i innych członków ciała piłą mechaniczną? Kto kupuje tandetne romanse i kryminały z cycatą blondynką na okładce?
Przecież trudno jest powiedzieć o sobie, iż uwielbiam mydlane opery i przed nimi spędzam większość czasu zaś twórczość Zanussiego mnie nudzi i męczy. Dużo łatwiej powiedzieć, że lubię dobry film-jest dobry, bo ja go lubię. Przecież gdyby, taki nie był, to bym go nie oglądał. Zupełnie jak z winem. Dlaczego tanie wino jest dobre? -Bo jest dobre i tanie.
Może zatem gdy, się przedstawiamy trafniej jest użyć formy-lubię filmy, które oglądam oraz książki, które czytam (o ile czytam cokolwiek). Jeśli nie, lepiej pozostać przy zwrocie "dobrej książki", który nie musi oznaczać jej czytania. Po prostu lubię dobrą literaturę, a co z nią robię to, jest już moja sprawa.

30 wrz 2007

Imieniny Dzidka.

Imieniny Dzidka spędziliśmy uczestnicząc w biegu na orientację. Pogoda dopisała, była śliczna tzw złota jesień. Ruszyliśmy zatem na spotkanie z przygodą.
Był to nasz pierwszy raz, gdyż zarówno mąż, ja oraz Dzidek we własnej osobie nie mieliśmy przyjemności uczestniczyć w tego typu imprezie sportowej. Jak wygląda bieg na orientację? Dostaliśmy mapę, na którą nanieśliśmy sobie punkty kontrolne dla naszej trasy. Tras było kilka do wyboru, różniły się długością i poziomem trudności. Wybraliśmy łatwą o dł. 3300m. W punktach kontrolnych czekały na uczestników kasowniki, którymi odciska się zaliczenie danego odcinka na kartach.
Oczywiście w naszym przypadku nie było mowy o bieganiu po błotnistych, śliskich, leśnych ścieżkach. Był to raczej spacer z przerwami na odżywianie naszego syna, zbieranie żołędzi i siusianie. Po prawie dwóch godzinach łażenia, zakończyliśmy naszą przygodę usatysfakcjonowani, ubłoceni dzierżąc prawidłowo wypełnioną kartę przebiegu trasy oraz kilka zabranych rydzów.
Tak oto ukończyliśmy nasz pierwszy, rodzinny bieg na orientację. Spodobał nam się ten sposób spędzania czasu. Mam nadzieję, że jeszcze go powtórzymy.

28 wrz 2007

Pediatra szwajcarski.

Lekarze w Szwjcu to nie to, co ci nasi rodzimi. Po pierwsze inaczej zarabiają tzn nie występuje tu publiczna służba zdrowia. Zawsze trzeba zabulić i za wszystko. W rachunku od pediatry dostaniemy rozliczenie za każde pięć minut konsultacji, zważenie i zmierzenie dziecka, dodatek za badanie małego dziecka i wiele innych (za bilans dwulatka zapłaciliśmy ok 200 Fr czyli ok 500 zł). Część kosztów pokryje ubezpieczenie (im lepsze tym większą część zwróci ale nigdy w 100%).
W związku z zaistniałym faktem wybór lekarza jest dowolny, co powoduje, że jesteśmy dla niego bardziej klientem niż pacjentem. Zgodnie z zasadą "klient to nasz pan" lekarz będzie chciał nas zadowolić.
Tak też idąc z dzieckiem do pediatry szykujmy się na dokładny wywiad, poparty zachętą i podkreśleniem, że nasza pociacha rozwija się ze wszech miar prawidłowo a my jesteśmy idealnymi rodzicami. NO WARYS- jak powiada nasza lekarka. Nie mamy zmartwień, bo zawsze wszystko gra.
W Polsce obecnie jest duża presja kładziona na karmienie piersią. W Szwajcarii nie, będzie tak jak sobie życzy mama. Chce pani karmić-super, nie chce-też super, bo w zasadzie to nie ma dużej różnicy. Byle klientka czuła się SUPER-mamą.
Szczepionki dziecko dostanie takie, jak sobie zażyczą jego rodzice. Oczywiście istnieje model szwajcarski ale pediatra bez problemu podąży innym-klient nasz pan.
USG bioder które, w całej Europie wykonuje się kilkakrotnie w pierwszym roku życia, tutaj w ogóle nie jest zalecane. W związku z tym nie istnieje coś takiego jak profilaktyka dysplazji bioder ani stosowanie rozpórek. Przecież wszystko jest super. Podobnie nie ma wczesnej rehabilitacji niemowląt np w związku z zaburzeniami napięcia mięśniowego. Dlaczego? Gdyż mogłoby się okazać, że coś jest nie tak a przecież, rodzice mają wyjść z gabinetu w dobrym nastroju.
Zdaję sobie sprawę, że polska służba zdrowia ma wiele wad, ale w porównaniu ze szwajcarką, muszę przyznać, że profilaktyka u dzieci w naszym kraju jest lepsza. Z drugiej strony sympatycznie jest chodzić do lekarza, który mnie nie ochrzania np za brak żółtka w diecie dziecka, tylko utwierdza w przekonaniu, że jestem najlepszą mamą na świecie.

26 wrz 2007

Witamy w Polsce

Podróż do Polski samochodem z Genewy trwa około 20 godzin. Przez ten czas przechodzimy aklimatyzację świetlną; im bardziej na północ tym jest coraz szarzej. Ale na to my- Polacy nie mamy wpływu.
Przejeżdżamy granicę i już witają nas cudowne ciasne, dziurawe drogi. Całą podróż ma długość ok 2000 km z czego ostatnie 500 km jedziemy przez Polskę Ta właśnie ostatnia część zajmuje prawie połowę czasu. Powód jest prosty- brak autostrad oraz przebijanie się przez miasteczka, objazdy i ograniczenia prędkości.
Tłuczemy się więc autkiem i pogrążamy się w ową szarość, a w nagrodę możemy się rozkoszować swojskimi krajobrazami: pola z wierzbą w tle, a na nich pracujący ludzie (we Francji nie ma już komu pracować w rolnictwie-za ciężko, wolą pobierać zasiłki), urokliwe wsie, i ten cudowny nizinny klimacik, za którym tęsknię od dawna.
Zatrzymujemy się w przydrożnym barze czy restauracji i mój mężulek zamawia kawę (w podróży to taka fajna rzecz ta kawa). Pani obsługująca nas pyta czy rozpuszczalna czy prawdziwa-oczywiście prawdziwa. Zatem dostajemy szklankę wrzątku z fusami. Taaaak, witamy w Polsce. Ekspresy zostawiliśmy przekraczając granicę podobnie jak sztukę picia kawy; expresso, au lait, macciatto.
Po roku życia na obczyźnie, kawa-zalewajka w barze nas cuci i wita ojczyźnianie.
Trzeba dojechać do domciu, tam czeka nasz własny ekspres ciśnieniowy.

24 wrz 2007

Dzidek przeziębiony.

Dzidek jest przeziębiony. Siedzimy zatem w domciu i rozkoszujemy się sobą na wzajem zamiast iść do przedszkola. A dziś miałam zostawić mojego pierworodnego na pastwę francuskich przedszkolanek. Trudno poczekamy i zaczniemy uspołecznianie kilka dni później.
Wykorzystujemy czas na mecz nocnik-majtki. Wynik 5:4 i zaczyna mi powoli brakować suchych ubrań, gdyż nie wyschły jeszcze te po wczorajszych rozgrywkach "małej ligi". Ach czy te zmagania zakończą się sukcesem?
Natomiast Dzidek oddaje się od rana swojej wielkiej pasji-czyli malarstwu, czy też raczej grafice. Od pół godziny prowadzi zawiłe studium kotka. Raz po raz próbuje narysować głowę, potem obdarza ją rozrzutnie wąsami, oczami i uszami. Całość przypomina sławetne szkice Leonarda da Vinci;)
Wracając zaś do kontekstu nocnikowego, to możliwe, iż po prostu Dzidek, jak każdy geniusz, nie przywiązuje uwagi do spraw przyziemnych.

23 wrz 2007

Kuchnia, knajpki, restauracje-Prowansja c.d.

Jedzenie to temat sacrum dla Francuzów. Prowansja zaś jest regionem szczególnie cennym pod względem "turystyki podniebienia". W każdym punkcie informacji turystycznej można się zaopatrzyć w przewodnik po miejscach związanych z degustacją. Będą to restauracje ale też targi np z owocami morza oraz bogata oferta indywidualnych wytwórców wina, oliwy, past z oliwek, serów najróżniejszych (krowich, kozich, owczych), tradycyjnie wyrabianych wędlin etc. Istnieją też spółdzielnie zrzeszające np producentów winogron czy mleka, którzy wspólnie wytwarzają wino czy sery. Można w nich kupić bezpośrednio produkty regionalne po atrakcyjnych (lub mniej atrakcyjnych) cenach i w dowolnej ilości. Oczywiście wcześniej zakupy poprzedza degustacja;)
Francuzi uwielbiają jeść. Spokojnie można powiedzieć, że jest to ich główny sens egzystencji. Posiadają kulturę jedzenia, która jest rzadkością w polskich miasteczkach turystycznych. Restauracje (z nielicznymi wyjątkami) są czynne w porze sjesty (między godziną 12 a 14) oraz wieczorem po 19. W tzw międzyczasie można w nich jedynie napić się kawy, zjeść deser albo kanapkę, gdyż kuchnia jest nieczynna.
O wybór knajpki nie należy się martwić. Z reguły każda trzyma wysokim poziom, nawet jeśli jest jedyna na strasznym odludziu. I to właśnie jest kwintesencją kuchni francuskiej. Wszędzie można dobrze zjeść i zawsze będzie to ładnie podane. Nawet w miejscach odludnych, gdzie nie ma wyboru i człowiek jest skazany na tą właśnie knajpkę. Nikt nie naciąga (jak np na Mazurach podając cenę na 100 g) i nikt nie pośpiesza. Można siedzieć ile się chce, zarówno po zamówieniu kawy, jak obwitego obiadu.
Kilka uwag dotyczących korzystanie z gastronomi francuskiej.Do posiłku zawsze zostanie podany dzbanek z wodą (gratis). Jeśli polskim zwyczajem chcemy się napić czegoś ciepłego, to trzeba to zaznaczyć, gdyż inaczej kawa i herbata zostaną podane na deser. Większość restauracji proponuje gotowe zestawy obiadowe (pierwsze danie, drugie i deser), które są znacznie tańsze niż zamówienie nawet tylko dwóch dań osobno.
Ceny zależą od regionu (w metropoliach jest drożej) i od elegancji knajpki. W Prowansji spokojnie można się obficie najeść za mniej niż 20 € na osobę.
Naturalną sytuacją we Francji jest stołowanie się z małymi dziećmi. Dlatego restauracje prawie zawsze dysponują krzesełkiem dla maluszka. Bez problemu można też podgrzać jedzonko przyniesione dla pociechy z domu.
Gastronomia jest olbrzymim atutem Francji i tym, co z chęcią bym zaimportowała do naszego kraju.

22 wrz 2007

Lazurowe Wybrzeże

Lazurowe Wybrzeże charakteryzuje duża różnorodność plaż. Dla każdego coś ciekawego. Jest tu duży wybór zatoczek a w nich skałki albo piasek, albo żwir. Wśród skał fantastycznie się nurkuje i obserwuje różne morskie stworzonka a żwirowe plaże niosą ukojenie od wszechobecnego piasku przynoszonego do domu. Występują też plaże z czarnym piaskiem, który wygląda jakby był brudny i nie ma wielu wielbicieli.
Bałtyckie nadbrzeża rozpieściły nas ogromem dostępnego terenu. Polskie plaże są szerokie i długie bezkreśnie. Zatoczki nad Morzem Śródziemnym są maleńkie dysponują najczęściej kilkunastoma metrami szerokości, a czasem są jeszcze węższe. Z ich długością jest różnie, jednak należy się spodziewać skali bardziej w metrach niż w kilometrach. Efektem tych wymiarów jest duża gęstość plażowiczów.
Woda ma rzeczywiście niesamowitą barwę-istny lazur (z wyjątkiem plaż z czarnym piaskiem).
Moje ogólne wrażenie jest pozytywne. Jednak sądzę, że Lazurowe Wybrzeże jest trochę przereklamowane. Kilka lat wcześniej byliśmy w Chorwacji i muszę przyznać, iż Makarska Riwiera ma więcej uroku (zarówno pod względem wizualnym jak i cenowym), nie wspominając o różnorodnych maleńkich chorwackich wysepkach.

19 wrz 2007

Pocztówka z Prowansji c.d.

Ach... Prowansja. Piękne to jest miejsce i dość jednak dla nas egzotyczne.
Jak pisałam wcześniej w krajobrazie dominuje brak wody. Jest sucho, stąd brak zieleni traw i krzewów, do której przywykliśmy w Polsce. Rzeki czy jeziora stanowią rzadkość ale za to,te które są, ujmują lazurową barwą i swą niepowtarzalnością.
Zarówno brak wody jaki i jej kolor Prowansja zawdzięcza budującym ją wapiennym skałom. Kolejny efekt wszechobecnego wapienia, to cudowne lecz mało przyjazne góry. Cóż mam na myśli pisząc o przyjazności gór lub jej braku?
W mojej opinii jest mało szlaków a te występujące często są trudne (co na obecnym rozwoju naszej rodziny, nie jest bez znaczenia). Dla osób lubiących włóczęgi górskie polecam Przełom rzeki Verdon (Gorge du Verdon). Jest to prawdziwa perełka turystyczno-geograficzna. Do głębokiego kanionu wyrytego w wapiennych górach prowadzi wiele szlaków. W części z nich pokonuje się wysokość kilkuset metrów po pionowo zainstalowanych drabinach. Z reguły im trudniejszy szlak, tym w bardziej malowniczy fragment przełomu prowadzi. My, z racji na Dzidka, wybraliśmy najprostszą trasę, czyli o zaawansowanym poziomie trudności, bo łatwiejszych nie ma. Mimo, iż ten fragment nie należał do najbardziej malowniczych zrobił na nas wrażenie...ach lazurowa rzeka wśród jasnych pionowych ścian.

17 wrz 2007

Prowansja i Lazurowe Wybrzeże

Właśnie wróciliśmy z Lazurowego Wybrzeża. Fajnie nam, czyż nie?
To już druga tego roku wycieczka w region Francji zwany oficjalnie Prowansja i Lazurowe Wybrzeże. Pięknie tam jest i niepowtarzalnie -krajobrazy pozbawione wody pitnej, wysuszone krzewy, samotne sosny i pinie a wokół mało dostępne, wapienne góry, pola lawendowe oraz gaje oliwne. Widoki są lekko surowe ale i nieziemskie dla nas-wychowanych wśród mazowieckich nizin.
Krajobraz wysuszonych pół, skał urozmaicają małe, urokliwe miasteczka ukrywające się na wzgórzach lub przyczepione do grani skalnych. Ich architektura zdominowana jest przez kamienne budynki skłębione między wąskimi uliczkami. Dlaczego kamienne? Gdyż to materiał dostępny (drewna nie ma dużo z powodu braku lasów) poza tym kamień jest odporny na liczne pożary trawiące te wysuszone ziemie. Wapień budujący góry wpływa nie tylko na architekturę ale też na zabarwienie wody nadając jej słynny lazurowy odcień. Dotyczy to nie tylko rzadko występujących jezior oraz rzek ale i samego wybrzeża.
Prowansja zwana jest krainą smaków (oliwek, wina, owoców morza) i zapachów (lawendy, mydła marsylskiego oraz ziół). Prawdopodobnie z powodu małej wilgotności i dużej ilości słońca jedzenie przepełnia niespotykana gama aromatów.
Jest tutaj też co zwiedzać: piękne miasta i miasteczka (Ansouis, Awinion na fot.1, 3), malownicze góry, ciekawostki geograficzne (wywierzyska, przełom Verdon, delta Rodanu) i wiele innych.
W sumie spędziliśmy w Prowansji na Lazurowym Wybrzeżu 2 tygodnie. Były to intensywne wakacje. Niedługo napiszę o nich więcej.

7 wrz 2007

Pustelnik i pies.

Pustelnik jak co dzień rano wyszedł popracować w ogrodzie. Niestety jego drogę zagrodziło wielkie, czarne psisko szczerzące kły. Złowrogie zwierze warczało i nie pozostawiało żadnej możliwości aby, dostać się do grodu.
Pustelnik przypomniał sobie o świętym Franciszku rozmawiającym z wilkiem. Poprosił zatem:
-Bracie psie, proszę, pozwól mi przejść.
-Odejdź stąd, nie puszczę Cię.-Ryknęło straszliwie psisko.
Rozmowa nie pomogła, więc człowiek wrócił do domu, wziął worek i widły. Lecz pies nie wystraszył się narzędzia, wręcz przeciwnie wykazywał coraz większy gniew.
"Może on jest wściekły?" Pomyślał pustelnik i postanowił zabić zwierze. Zarzucił mu na łeb worek i już miał go przebić widłami, gdy usłyszał cichy skowyt dobiegający z krzaków agrestu. Para szczeniąt zaplątała się wśród gałęzi. Broniąc ich suka nie pozwalała się zbliżyć do ogrodu. Z pewnością właściciel wyrzucił ją po oszczenieniu, dlatego się błąkają.
Pustelnik uwolnił pieski. Zwierzęta odeszły w las. Później czasem zaglądały do pustelni w poszukiwaniu jedzenia. Jednak nigdy nie okazały człowiekowi wdzięczności za to, co dla nich zrobił.
Istotom, które skrzywdzono, jest trudno okazywać wdzięczności jak i ponownie komuś zaufać.

5 wrz 2007

Historyjka; Pustelnik i turysta.

Pewien człowiek zapragnął być świętym. Zamieszkał w pięknym, odludnym miejscu, z dala od wszystkich i wszystkiego. Za dnia pracował w ogródku i zbierał zioła a wieczorami medytował w ciszy.
Czas mijał, w okolicę samotni zaczęli przychodzić turyści w poszukiwaniu ładnych widoków. Palili ogniska, śpiewali piosenki, przybywali całymi rodzinami.
Pewnego wieczoru pustelnik chciał medytować, ale nie mógł z powodu czyjejś nieudolnej gry na gitarze i fałszującego podśpiewywania. Pustelnik poprosił Boga o ciszę, a ponieważ był człowiekiem świętym, został wysłuchany. Pękła struna w rzeczonym instrumencie a jego właściciel oniemiały szukał zastępczej w torbie. Nastała błoga cisza.
Pustelnik zaczął się modlić, jednak nadal nie mógł. Wyszedł przed samotnie, zapytał właściciela gitary i wątpliwego talentu, dlaczego przyszedł w to miejsce.
-Szukam własnego powołania i chcę porozmawiać z Bogiem-odpowiedział młody człowiek.
Pustelnik pomógł znaleźć zapasową strunę do gitary turyście i wrócił do swej samotni.
-To miejsce powstało nie tylko dla mnie.-Pomyślał. Potem już bez trudu medytował, mimo, że młody człowiek zarzynał instrument i własne gardło jeszcze gorzej niż poprzednio.

2 wrz 2007

Macierzyństwo

Macierzyństwo jest stanem umysłu. Pewnego dnia przekręca się jakaś klapka w mózgu i od tej pory nic nie będzie, już jak było. W moim zbuntowanym sercu zagościł lęk i odpowiedzialność (nie tylko w stosunku do Dzidka ale i całego świata). Stan to permanentny oraz powszechnie spotykany .
Dlatego np w Ameryce po urodzeniu dziecka kobiety płacą mniejsze składki ubezpieczenia (odpowiednika AC, OC); tak zwana zniżka od zwiększonej czujności. Matki jeżdżą ostrożniej, nie tylko z powodu wiezienia własnego potomstwa ale też z powodu innych dzieci na ulicach, chodnikach etc. A świat matki jest pełen dzieci. Po przekręceniu się klapki macierzyństwa w jej mózgu dzieci są wszędzie: w parku, w sklepie, w restauracji. Dawniej w moim świecie występowali przystojni faceci, dziś jakoś ich mniej widzę, wszędzie tylko te berbecie.

30 sie 2007

Łażenie po Alpach.

Łażenie po Alpach francuskich i szwajcarskich różni się od tego, do którego przywykliśmy w polskich górach. Bazy turystycznej pod tytułem schronisko na szlaku tutaj nie ma (z bardzo nielicznymi wyjątkami). W zasadzie nie można pójść na włóczęgę kilkudniową (chyba, że nielegalnie z namiotem). Trasy najczęściej są przewidziane na jeden dzień, lub kilka godzin. Te najładniejsze zaczynają się na dużych wysokościach tj sporo powyżej 1000 m. Dojazd publiczny do wielu miejsc po prostu nie istnieje.
Jak więc to wygląda? Przyjeżdża się samochodem do jakiegoś punktu położonego na wysokości np 800 m.
Stamtąd wjeżdża się wyciągiem, lub kolejką o 700 m wyżej i nareszcie można pochodzić po górach, zdobyć jakiś szczyt 2000 m. Trasy alpejskie z reguły przewidują co najmniej jedną, dobrą restauracyjkę (tak restaurację nie schronisko) czynną do godziny 17.30. Dlaczego tak krótko? Gdyż ostatni zjazd kolejki, czy wyciągu jest ok godziny 18. Po tej porze żywego ducha nie ma w Alpach (nielicząc świstaków). Na pewno jest to inna turystyka niż tatrzańska czy bieszczadzka ale też Alpy są nieporównywalnie większe i bardziej niedostępne.
Dla nas, Polaków możliwość włóczęgi w otoczeniu Mont Blanc to nie lada gratka.
Spotkaliśmy zaś Francuzkę, która o stokroć woli nasze Tatry, za ich naturalność (brak tras narciarskich porytych spychaczami) i wielką wolność w chodzeniu od schroniska do schroniska.
PS. Na fotce obok, po lewej stronie widać lodowiec-bohatera wcześniejszego wpisu a biały szczyt po prawej, to słynny Mont Blanc.

28 sie 2007

Ogólna niefrasobliwość.

Jak nazwać tą cechę Polaków, która przejawia się naginaniem zakazów, norm i przekonaniem, że nic złego nas nie spotka? Poprzednio pisałam o jeździe w stanie "niecałkowitej trzeźwości". Jednak nasza narodowa niefrasobliwość (zwana przez niektórych po prostu głupotą) dotyczy wielu dziedzin życia. Scenariusz jest w każdym przypadku podobny, łamiemy pewne zakazy (różnej treści) w nadziei, że nam się upiecze. Z racji mojego zawodu spotykam się z tymi, którym się nie upiekło. Tak na przykład
-młodzi ludzie na wózkach po skokach do wody, czy jeździe z pijanym kolegą na motorowerze,
-32 letni facet z rozległym zawałem serca w wyniku przyjmowania koksu na pakerni. Smutne prawda? Jednak ich dramaty życiowe nic nie zmieniają w otoczeniu. Dzieciaki nadal skaczą na główkę z mostów do wody a na siłowniach biorą sterydy.
Pamiętam taką scenkę z mojego oddziału. Młody facet (36 lat) po bardzo ciężkim zawale (można powiedzieć, że uciekł śmierci). Rokowania na przyszłość ma niewesołe; istnieją szanse, że dożyje 18 urodzin swoich dzieci, jeśli diametralnie zmieni życie (dieta, ruch)i przestanie palić. Odwiedzają go koledzy i co mu przynoszą na oddział intensywnej opieki kardiologicznej? Może owoce? Oczywiście nie, tylko papierosy, które w tajemnicy upychają w szpitalnej szafce. Dobrzy kumple, nie ma co!
Innym razem mieliśmy pulchniutką pacjentkę z zaawansowaną cukrzycą. Miała niebezpieczne stężenie glukozy we krwi, które nie poddawało się już regulacji farmakologicznej. Personel dwoi się i troi, aby jednak znaleźć taką dawkę i taki rodzaj insuliny, który zadziała. Jeśli się to nie uda, to można już pani zapisać tylko różaniec.
Pielęgniarka bada naszej bohaterce poziom cukru we krwi-kolejny straszny wynik. Pacjentka łapie się za głowę "Ojoj, jak to możliwe?" Tego samego jeszcze dnia, na własne oczy widzę, jak z apetytem pochłania pączki przyniesione, przez odwiedzającą ją koleżankę. Na mój widok pacjentka robi się czerwona ze wstydu i tłumaczy się jak dziecko, że nie mogła się oprzeć pokusie. Pytam odwiedzającą koleżankę, czy zdaje sobie sprawę, że wyrządza krzywdę przynosząc chorej na cukrzyce słodycze.
-Od jednego pączka się nic nie stanie.-Usłyszałam odpowiedź.

25 sie 2007

Jego Eminencja Lodowiec.

Sobota to dla nas czas na włóczęgi po górach. Pojechaliśmy zatem w Alpy ze znajomymi połazić i zwiedzić jaskinię wykutą w lodowcu nad Chamonix.
Latem w cyrku lodowcowym widać przede wszystkim kamienie i żwir. Lód topnieje od góry a przez to, zawarte w nim odłamki skalne przykrywają "brudną kołderką" lodowiec. Nie widać, że pod nimi skrywa się kilkudziestometrowy, jasnobłękitny jęzor Jego Eminencji Lodowca.
W okolicy Chamonix jest ich kilka- -szczęśliwie królujących wśród gór. Każdy lodowiec wokół Mont Blanc ma inną fakturę i inaczej wylewa się w doliny. Ten oglądany przez nas dziś, to jeden z największych we Francji. Ma szerokość od 700 m do 2 km. Przemieszcza się ok. 1 cm na godzinę, co daje 90 m rocznie. Jaskinia, którą odwiedziliśmy, przesuwa się także razem z nim. (Tego lata wejście przemieściło się już o 20 m.)
Zwiedzanie lodowej groty było niczym trepanacja Jego Eminencji. Weszliśmy małym otworem do olbrzymiej, zmrożonej masy. Ciekawa sprawa. Nie przypuszczałam, że lód wewnątrz będzie miał tak fantazyjne faktury i będzie prześwitujący na dużą głębokość. Moje zaskoczenie było z pewnością powodowane zewnętrznym widokiem (opisanym we wstępie). Jaskinia jest podświetlona i choć jej rozmiary nie są imponujące, stanowi niecodzienne urozmaicenie włóczęgi po Alpach.

24 sie 2007

Miesiąc trzeźwości.

Sierpień w Polsce jest ponoć miesiącem trzeźwości. Coroczne prośby o zaniechanie na ten okres spożycia alkoholu wywołują u wielu szyderczy uśmieszek: "Nie mam problemu, niech nie piją Ci, którzy go mają." Tylko, że nie znam osób, które przyznają się do problemu alkoholowego ale znam tych prowadzących samochód po tak zwanym "jednym czy dwóch". Oczywiście zapytani o przyczynę wypadków na drogach wymienią jazdę w stanie nietrzeźwym. Za każdym razem winni są jacyś ONI- nieodpowiedzialni, szarżujący kierowcy. ONI powodują zagrożenie, przecież nie ja.
Byłam na niejednej imprezie, na której dyskutowano o tragicznych statystykach wypadków drogowych, co w niczym nie przeszkadzało w sowitym zakrapianiu tych dyskusji. Potem te zatroskane o bezpieczeństwo osoby, po wypiciu kilku "symbolicznych toastów", wsiadają za kierownicę.
To nie jest tak, że tylko pijany kierowca ponosi odpowiedzialność za wyrządzenie komuś krzywdy. Przecież nie pił sam. Jego krewni czy znajomi towarzyszyli mu, wiedzieli, że będzie prowadził, a mimo to dolewali mu i zachęcali do następnej kolejki.
Znacie taki scenariusz, gdy pan domu częstuje alkoholem swoich gości-kierowców i tłumaczy, że alkomat dwóch lampek nie wykryje, albo podpuszcza, że trzeba za zdrowie pań wypić. Za to zdrowie, które za chwile będą wystawiać na ryzyko. Czyż nie jest nam znana taka sytuacja?
Niesamowite zaś jest to, iż mowa o tzw. porządnych ludziach a nie o kimś z patologicznej rodziny. Taka jest już polska tradycja i nawyki drzemiące w mentalności większości nas.
Na koniec zapytam, czy my sami potrafimy odmówić naszym zmotoryzowanym gościom alkoholu? (Mi przychodzi to z trudem.)

23 sie 2007

Nocnikowe zmagania.

Nocnikowe zmagania w naszym domu trwają. Dzidek wywiązuje się z nowych obowiązków różnie-czasem fantastycznie a czasem mniej. Zmiany są już widoczne w budżecie domowym i w połysku podłogi, którą ścieram kilka razy dziennie.
Kiedy uczyłam się pływać, trener mawiał, że naukę danego stylu nie mierzy się czasem lecz ilością przepłyniętych basenów.
Czy naukę korzystanie z nocnika, należy mierzyć w ilości hektolitrów startych z podłogi? I kiedy osiągniemy upragniony rezultat?
Pocieszam się, że jak wreszcie skończymy walkę o nocnik pozostanie nam jeszcze tylko jeden stresujący etap macierzyństwa-MATURA dziecka:)

21 sie 2007

Człowiek i kotek

Nasz wszechstronnie utalentowany syn popełnił kolejne dzieło. Temat nawiązuje do słynnego tomu poezji Herberta "Hermes, pies i gwiazdy " w połączeniu z późnym Picassem.
Na górze widać kotka z silnie dominującą głową, a na dole człowieka obdarzonego parą oczu i spiralnymi uszami (poniżej głowy).

Z powodu jeża właśnie.

Dziś bardzo mi się nie chciało wychodzić na spacer. Pogoda się pogorszyła, jest zimno i siąpi. Brrrrr...
Do wyjścia na dwór zachęcił mnie niecodzienny widok. Otóż przed naszym oknem przechadzał się jeż. Zarządziłam szybki wymarsz wojska obutego w kaloszki i w drogę.
Dzidek miał możliwość pierwszy raz w życiu ujrzeć to kolczaste stworzenie. Jeż był młody, śliczny oraz oczywiście bardzo wystraszony. Rozkoszowaliśmy się jego urodą, kolcami, wąsikami, i błyszczącymi oczami. Zrobiliśmy sobie z nim fotki do rodzinnego albumu.
Prawdopodobnie został wypłoszyły przez kosiarki, które zarazem pozbawiły go schronienia. Biedaczek był przerażony i zdezorientowany. Dlatego z narażeniem własnych dłoni przeniosłam delikwenta w krzaki. Przemoczeni i usatysfakcjonowani wróciliśmy do domu.

20 sie 2007

Imprezka-bilans zysków

Wczoraj w naszym skromnym i nieco ciasnym mieszkanku odbyła się imprezka urodzinowa Dzidka. Nasz syn skończył 2 lata. Nie wiem jak drodzy goście oceniają to wydarzenie towarzyskie, ale my bawiliśmy się wyśmienicie.
Dzidek, jak na Dzidka przystało, z początku podchodził do imprezki z dystansem, nawet problem z przyjęciem prezentów miał. Z czasem się oswoił i przyłączył do zabawy.
Balowaliśmy do godziny 22 z kawałkiem. Gdy zostaliśmy sami (goście powrócili do domostw a jubilat spał), mogliśmy do woli korzystać z masy wspaniałych zabawek, którymi został obdarowany nasz syn.
Zrobiliśmy bilans wyposażenia domu i okazało się, iż mamy po imprezie dodatkowy wózek dziecięcy (w bardzo dobrym stanie). Wystawiliśmy go od razu na Allegro, zanim byli właściciele zauważą stratę.
Okazało się też, że ktoś pozostawił u nas jednego członka rodziny. Mimo przesłuchania, osobnik ten nie podał swej prawdziwej tożsamości i pozostawał uparcie przy kryptonimie operacyjnym "Miś". Portret pamięciowy w po prawej.

18 sie 2007

"Narodowe rozmowy"

Każdy naród posiada charakterystyczne dla siebie cechy. Powszechnie panują przekonania lub stereotypy na ten temat. Cecha, która mnie interesuje i która według mnie wprowadza miarodajnie w mentalność danego narodu to podstawowe tematy rozmów.
Wszyscy wiemy, że Anglicy często dyskutują o pogodzie.
Polacy uwielbiają narzekać. Temat rozmowy jest mało istotny. Potrafimy przecież narzekać na każdy temat, to już jest taki sport narodowy. W innych krajach umieją tylko na politykach wieszać psy-a to przecież żadna sztuka. My natomiast nie pozostawimy suchej nitki na niczym i nikim. Nie ma takiej instytucji, która by sprawnie działała, szkoły, w której by się poznano na naszych uzdolnionych dzieciach, szefa, który jest dobry etc... Narzekamy na własne zdrowie, rodzinę, nowy samochód, pogodę (bo albo jest za ciepło, albo za zimno, albo za sucho, albo nie ma śniegu zimą i jest szaro, albo jest śnieg i trzeba odśnieżać chodniki, bla, bla, bla).
A o czym rozmawiają Francuzi?
Głównym i najważniejszym tematem rozmów jest JEDZENIE. Przepisy kulinarne, dobre knajpy to zagadnienia mogące zdominować całe spotkanie towarzyskie. We Francji wychodzi ok 40 miesięczników poświęconych gotowaniu, już nie mówiąc o przewodnikach po restauracjach. W telewizji w najlepszym czasie antenowym transmitowane są programy właśnie o jedzeniu. Wyobrażacie sobie-sobotni wieczór i 45 min reportaż o occie winnym. Na prawdę, nie żartuję oglądaliśmy z mężulkiem, bo był ciekawy.
W jakim innym kraju byłoby to możliwe?

17 sie 2007

Szczęście to umiejętność.

Szczęście to dla mnie umiejętność życia i postrzegania świata a nie stan emocjonalny. Emocje są ze swej natury krótkotrwałe, łato ulegają zmianom. Zachwyt czy uniesienie stanowią przykład takich przeżyć- pozytywnych, silnych ale i szybko przemijających. Coś co dziś mnie zachwyca, jutro może rozczarowywać, czy nawet budzić odrazę. Emocje w dużej mierze zależą od naszej chwilowej sytuacji np filmu, który oglądamy, małych codziennych sukcesów jaki i małych porażek.
Szczęście natomiast to stan umysłu, wypracowana umiejętność, która mniej zależy od otaczającego nas świata a bardziej od nas samych. Istotne jest, nie co się dzieje w naszym życiu lecz jak my to postrzegamy. Aby znaleźć to, czego szukamy czasem trzeba się zatrzymać i spojrzeć w siebie.
W tym miejscu przytoczę jedną z ulubionych moich historyjek.
Mała rybka pyta dużą:
-Przepraszam Panią, jak mogę dotrzeć do Oceanu? Może mi Pani pokazać drogę?
-Rozejrzyj się dookoła. To co widzisz; to właśnie jest Ocean.-Odpowiedziała duża ryba.
-Ale to jest tylko woda...-Mała rybka wzruszyła płetwami i popłynęła dalej szukać Oceanu.

Co to znaczy być szczęśliwym?
Dla mnie to oznacza przede wszystkim umiejętność bycia szczęśliwym. Nie jest łatwo się tego nauczyć.
Od wczesnego dzieciństwa pokazuje się nam, że na każdy komplement należy odpowiedzieć negująco. I tak na przykład na tekst dotyczący ładnego ciuszka, który nosimy, odpowiada się, że to staroć jeszcze po babci. Na pochwałę dobrej oceny w szkole, mówi się, że to zupełnie przypadkiem albo szkoda, że z innych przedmiotów tak mi nie idzie. Gdy powiemy komuś, że ma ładną córkę, usłyszymy, że co z tego, że ładna jak nie chce się uczyć albo ładna to będzie jak schudnie 5 kg etc...
Wprost nie wypada zwyczajnie podziękować za komplement.
Zaś w życiu codziennym nie potrafimy sami się dowartościować. Nie doceniamy tego co mamy, nękamy się wizjami tego, co chcemy mieć. Patrzymy w przyszłość albo na innych i wciąż jesteśmy świadomi jak wiele nam jeszcze do tego szczęścia potrzeba. Sądzimy, że inni mają lepiej, łatwiej, ciekawiej. Trenujemy w sobie głód silnych doznań, przygód i ekstremalnych przeżyć.
Nie chodzi mi o apetyt na życie lecz frustrujący, niemożliwy do zaspokojenia głód.
Moi znajomi często mówią, że zazdroszczą nam wyjazdu za granicę, wędrówek po Alpach. Matki, które pracują zazdroszczą, że mam czas dla dziecka, że mogę sobie pozwolić na niechodzenie do pracy.
Zaś ja mimo, że dużo zwiedzamy, włóczymy się po pięknych górach, realizujemy swoje marzenia, nie czuję się spełniona w 100%. Tęsknię za pracą, a czasem mam wrażenie, że nic nie robię, uwsteczniam się i że życie mi umyka. Z drugiej strony z czystą premedytacją na Dzidka się zdecydowaliśmy i na mój urlop wychowawczy też. I jak pomyślę chwilkę, to chcę ten obecny czas poświęcić synkowi, jednak czegoś czasem mi brak. Czy to nie śmieszne?
Zatem na pytanie, czy fajnie mi w tej Szwajcarii odpowiem jak typowa Polka:
-No może i fajnie ale problem z kupieniem ogórków kiszonych mam;)
Z pozdrowieniami dla tych, którzy rozumieją.

15 sie 2007

Motylek

Mam miłą wiadomość dla wielbicieli talentu Dzidka. Mistrz-Dzidek spłodził kolejne dzieło; technika zwana kolokwialnie flamastry + kartka. Tytuł dzieła "Motylek". Nie wiem, czy drogie audytorium dostrzeże fakt posiadania włosów u motylka. Otóż Dzidek jest przekonany o występowaniu owłosienia u swojego latającego modela.
Ach Ci artyści...

Licznik odwiedzin-kolejna próba.

Chyba mi się udało zainstalować licznik odwiedzin. Może tym razem będzie działał prawidłowo hi hi. Trzymajcie kciuki.

14 sie 2007

Pocztówka z Londynu c.d.-miasto nocą

Duże miasta posiadają niezwykłą cechę. Otóż nocą przeobrażają się w zwierzę; tajemnicze, nie do końca oswojone, żywiące się światłami lamp i gwarem nocnego życia. Drzemią za dnia a o zmierzchu otwierają neonowe oczy i leniwie pozwalają się odkrywać włóczącym się po nich przechodniom.
Londyn jest pod tym względem bardzo urokliwy. Jego wielkie, podświetlone cielsko nachyla się nad Tamizą. Zdecydowanie jest to inne miasto nocą. Polecam przechadzki po zmroku (nie tylko po stolicy Wielkiej Brytanii).
Kiedy lecieliśmy samolotem mogliśmy podziwiać Londyn nocą. Niesamowity był to widok. Morze migocących lampek. A najciekawsze, że wydawało się, że stolica W.B. nie ma końca. Miasto jest tak duże, że nie mogliśmy ujrzeć jego krańców. Światła ciągnęły się aż po horyzont, gdzie płynnie przechodziły w migotanie gwiazd. Ach..czy trzeba jeszcze coś dodawać?

13 sie 2007

Pocztówka z Londynu c.d.

Co się wg. mnie zmieniło w Londynie od naszego poprzedniego pobytu?
1. Mniej odczuliśmy wszędobylski luz. Przecież to miasto The Beattles, hipisów, wolności wypowiedzi w Hyde Parc, barwnie ubranych ludzi, którzy strojem demonstrują najróżniejsze ideologie i pomysły na życie.
Oczywiście, to wszystko nadal jest obecne w wizerunku Londynu ale pojawiła się też w nim lekka atmosfera lęku po ataku terrorystycznym (wybuchach w metrze). Trochę szkoda...
2. Inna sfera widocznych zmian to rozmiary Brytyjczyków. ALEŻ ONI SĄ GRUBI! Monstrualne wymiary nastolatek wywołują gęsią skórkę na całym ciele. Nie powiem, i ja nieco utyłam przez te 10 lat, ale nie aż tak. Spotykałam na każdym kroku osoby przekraczające dwukrotnie moją masę ciała. Ktoś mi powiedział, że ta epidemia otyłości dogania amerykańską. Cóż może Polskę też to czeka.
Sama nie jestem wrogiem tłuszczyków ale potrzebny jest umiar. Pani policjantka wcale nie należała do najbardziej puszystych osób na ulicy.
3. Krajobraz nad Tamizą wzbogacony został (w związku z Milenium) o Big Eye, czyli olbrzymią pionową karuzelę, z której to można podziwiać panoramę Londynu. Budowla o gigantycznych rozmiarach (ponoć największa tego typu) przypomina wyglądem koło rowerowe ze szprychami. (Fotka zamieszczona w poprzednim wpisie.)
Można się rozwodzić nad walorami estetycznymi Wielkiego Oka, jednak stanowi swoiste urozmaicenie krajobrazu. Mi samej z początku nie przypadł do gustu, ale w miarę przebywania w Londynie, Big Eye coraz bardziej wydawał mi się naturalnym elementem miasta. Poza tym jest widoczny z daleka, ponad dachami i ułatwia orientację.
Tyle doniesień na dziś, kolejne pocztówki z Londynu wkrótce.

Pocztówka z Londynu.


Ostatnim tydzień spędziliśmyw Londynie. Byliśmy w tym mieście równo dziesięć lat temu. Trochę się od tego czasu zestarzeliśmy, przestaliśmy być dziećmi a i stolica W.B. też się nieco zmieniła (co mam nadzieję transmitować w następnych dniach).
10 lat temu dużo zwiedzaliśmy i przemieszczaliśmy się metrem. Stąd miasto było dla nas swoistym zbiorem wysepek zlokalizowanych wokół stacji metra. Ciekawe doświadczenie- to tak jakby znać wiele cytatów z O. Wilde'a i nie przeczytać nigdy jego książki. Tym razem zwiedzaliśmy głównie na piechotę, czego powodem był oczywiście Dzidek (oraz tłok w metrze).
Londyn jest pięknym miastem. Mimo swego ogromu, posiada trafnie wtopioną nowoczesną architekturę pośród staroagielskich budynków. Niezwykłe jest przenikanie się różnorodnych stylów, na prawdę oszałamiające. Oczywiście można dyskutować pewne rozwiązania ale całość cudownie współgra. Niezaprzeczalnym zaś faktem jest wielkość miasta, nieporównywalna z polskimi. Nie sposób poznać całego Londynu, nawet dysponując kilkoma miesiącami na włóczęgę. Warto wgryzać się w jego zakamarki przy użyciu klucza własnych zainteresowań. Jest w czym wybierać... ale o tym napisze już innego dnia, gdyż muszę oddać się w objęcia Morfeusza.

12 sie 2007

licznik odwiedzin

Nie działa mi licznik odwiedzin. Cóż będę musiała z tym fantem rozprawić.
Czekam na propozycje.

Placki ziemniaczane

Uwielbiam placki ziemniaczane, ale z francuskich ziemniaków nie wychodzą smaczne. Nie wiem, dlaczego tak jest. Może uprawiają inne odmiany, albo to ja się snobuję na polską nutę...
W każdym razie, dziś zrobię placki na obiadek. Ciii.. tylko nie mówcie mojemu ukochanemu, bo to ma być niespodzianka. Ziemniaki mamy z Polski rodem: z ogródka moich rodziców a przywiezione przez teściów, wiec mają nie tylko ojczyźniane ale i rodzinne konotacje.

3 sie 2007

Poprzednie wakacje c.d.

Policja, która nas zatrzymała, nie potrafiła udzielić żadnych konkretnych informacji, kazano nam czekać. Po 65 min sterczenia w polu pojechaliśmy na kawę w okolice Muzeum. Potem ok. godziny 14 postanowiliśmy iść zwiedzać słynna sztukę rzymska i oto kolejna niespodzianka...
Tym razem inna mała rzeczka zamieniła się w Dunaj odcinając nas od świata i tego nieszczęsnego muzeum. Co robić? Sytuacja nie przedstawiała się wesoło; mieliśmy do czynienia z prawdziwą powodzią. Woda zalała drogi, pola, gospodarstwa oraz wszystko jak okiem sięgnąć. Do tego zaczyna padać hmmm. Prawdopodobnie będziemy musieli przenocować w okolicznym miasteczku-Alerii. Aleria w latach świetności była stolicą Korsyki jednak obecnie daleko jej do metropolii; wyglądem przypomina Nowy Dwór Mazowiecki.

Mój mąż dowiedział się, że miejsc w hotelach brak (nie tylko nas zaskoczyła powódź). Odesłano nas do Merostwa, gdzie organizowano pomoc (noclegi, żywność itp). Tam obiecali nas powiadomić jak coś znajda. Jest 16, coś byśmy zjedli, ale niestety w tym kraju w restauracjach nie jada się miedzy 14 a 18. Jest to oczywiście logiczne, bo jeśli wszyscy maja sjestę do 14, zamykają biura, sklepy, muzea (hi, hi, hi) i idą na lunch do restauracji, to później kucharz z restauracji też musi sobie odsapnąć.
Wszystko to było tak dziwne, że chwilami aż nierealne. W zasadzie nie byłoby tak źle, gdyby nie fakt iż, byliśmy z małym dzieckiem.
Po godzinie 20 woda udostępniła już jeden z objazdów (główna droga nadal była zatopiona). Opuściliśmy więc gościnna Alerię i udaliśmy się do domu. W drodze podziwialiśmy spustoszenia jakich dokonała powódź-niepowtarzalne widoki. Podczas tej malowniczej podróży zatrzymała nas policja informując, że przejazd do naszego domku nad morzem nie jest możliwy, gdyż (co z pewnością wszystkich zaskoczy) jest on ponad metr pod woda. Skierowano nas oczywiście do pobliskiego Merostwa tym razem w Gissonacci.
Tutaj dopiero zobaczyliśmy, że ta powódź to nie przelewki. Setki ludzi mieszkających na polach kampingowych zostało ewakuowanych tak jak stali, niektórzy byli w kostiumach kąpielowych. Czerwony krzyż udzielał pomocy najbardziej poszkodowanym. Woda zalała im nie tylko namioty ale samochody i wszystkie rzeczy, w tym dokumenty. Tubylcy zorganizowali jedzenie, picie były nawet pieluchy i jedzonko w słoiczkach dla dzieci. Proponowano mi abym, z Dzidkiem pojechała transporterem do bazy wojskowej ale wolałam spędzić noc z rodzina w samochodzie.
Dziś to trochę żałuje, że wśród atrakcji zeszłorocznych wakacji brakuje zwiedzania Bazy Lotniczej na Korsyce.;))
Następnego dnia poziom wody opadł na tyle że, mogliśmy wrócić bezpiecznie do domu, który całe szczęście nie zatonął. Później jeszcze przez kilka godzin nie mieliśmy bieżącej wody ale poza tym już bez większych ekscesów. Do końca tygodnia morze wyglądało jak spieniona, brudna kałuża z powodu zanieczyszczeń wypłukiwanych przez powódź, zaś plaża przypominała wysypisko śmieci. Inaczej wyglądała Korsyka na widokówkach hi hi hi.
Drugi tydzień pobytu zdecydowanie był nudniejszy. Pojechaliśmy na południe wyspy gdzie, pogoda była jak drut (28 st. i cały czas słońce), opaliliśmy się, pływaliśmy na windsurfingu, zwiedzaliśmy urokliwe zakątki, chodziliśmy po górach a i Dzidek cieszył się zdrowiem czyli NUDA.
Mam nadzieję że, w tym roku będziemy się cieszyć nudą.

Burza w Ferney-Voltaire

Pogodę mamy dziś fatalną. Leje jak z cebra, grzmi, błyska...ach
Oczywiście siedzimy w domu a szanse na spacer maleją w obliczu nieubłaganych warunków atmosferycznych.
Dzidek lekko zniecierpliwiony aresztem domowym pyta:
-Kto włączył burze?
Cóż mam odpowiedzieć? Znając Francuzów, nawet jeśli znajdziemy winowajcę, to ten i tak się nie przyzna a policja uwolni go z braku dowodów.
A u Was jaka pogoda?

1 sie 2007

Poprzednie wakacje

Mamy lato i planujemy wyjazd. Z tej okazji przypomniały mi się poprzednie nasze wakacje. Byliśmy wtedy na Korsyce.

Przez pierwszy tydzień mieliśmy sporo atrakcji. Na wstępie przez 4 dni Dzidek (nasz pierworodny) chorował. Całe szczęście wynajęliśmy domek 50 metrów od morza, więc, mimo wszystko, korzystaliśmy (w systemie zmianowym) z pogody i plaży. Gdy syn wyzdrowiał pogoda się załamała i mieliśmy 12 godzinna ulewę (podobno opady tego dnia były porównywalne do rocznych w Polsce). Zalało nam taras i woda wlewała się do domku. Kiedy mój dzielny małżonek się z tym uporał, sąsiedzi powiadomili nas, że parking zamienia się w basen i dobrze by było ewakuować nasz nowiutki samochód. Co uczyniliśmy rychło w czas, bo brakowało dosłownie 5 cm a woda wlałaby się do środka pachnącego jeszcze fabryka auta. Uff tak minął kolejny dzień na Korsyce.
Nazajutrz wybraliśmy się na dosłownie 2 godziny do muzeum sztuki rzymskiej, które zamknięto, gdy przyjechaliśmy, z powodu sjesty (od 12 do 14 godz).
Sjesta to przecież święta rzecz i na wszelki wypadek pracowici Korsykanie zamknęli już o godzinie 11, żeby żaden turysta im się nie pałętał. Chcieliśmy wrócić do domu ale okazało się że, droga krajowa, którą przyjechaliśmy, jest nieprzejezdna. W skutek wczorajszych opadów wylała maleńka górska rzeczka topiąc przy okazji wszystkie drogi dookoła. Policja zatarasowała przejazd i kazała wszystkim czekać.
W ten sposób niewinna wycieczka zmieniła się w przygodę, którą opowiem do końca jutro.
C.D.N.

31 lip 2007

Striptiz-dobry na wszystko

Dzidek jest niejadkiem. Taki już jest. Mogę albo stawać na głowie, szargać nerwy albo spokojnie zaakceptować ten fakt-zaakceptowałam więc, jednak nie w 100%. Czasem mi się jeszcze zdarza "stawać na głowie".
Dziś wykonałam striptiz w celu zjedzenia serka. Odpięłam pasek i powoli zdjęłam woskową koszulkę z krągłego, żółtego serka (wersja mini dla dzieci). Spożywczy striptizer podskakiwał, tańczył i ściągał artystycznie "ubranko". Dzidek zafascynowany oglądał show. Gdy w końcu serek był całkiem nagi, został zjedzony bez szemrania i poproszono jeszcze o dokładkę.
Nie wiem czy striptiz żółtego sera zagości na stałe w menu naszego syna, ale jednego jestem pewna-Dzidek to prawdziwy facet.

30 lip 2007

Wizyta Dziadków

Skończyła się właśnie wizyta dziadków. Oczywiście byli zachwyceni naszym synem a on nimi. Dzidek szalał i prezentował swoje popisowe numery-czyli norma.
Dziadkowie pojechali, emocje opadły a ja się zastanawiam nad istotą relacji trzypokoleniowych. Kontakt dziecka z naszymi rodzicami jest cenny. Wiadomo że, ich pomysły na wychowanie stanowią punkt zapalny w dyskusji. Jednak mimo tych drobnych różnic opinii, myślę że, potrzebna jest szkrabom więź zachwytu jaka łączy ich z dziadkami, ich inny sposób patrzenia na świat, ich refleksja nad życiem.

NIE chrupkowym skrytożercom!

Nie wiem czy Wam wiadomo, że przebywamy na obczyźnie tj w Szwajcarii czy w zasadzie we Francji.
Trochę to skomplikowane, bo mój mężulek pracuje w Genewie, zaś mieszkamy tuż przy granicy we Francji. Dla mnie nie ma dużej zmiany, bo tak samo jak w Polsce czas mi mija na opiece nad naszym szkrabem, tyle tylko, ze zakupy robi się po francusku hi hi...
Są oczywiście pewne różnice. Ot choćby zagadnienie chrupków kukurydzianych.
Narodziła się nowa świecka tradycja, otóż nasz syn (nazywany na blogu Dzidkiem) okazał się zapamiętałym chrupożercą, co nastręcza nie lada problemów, gdyż w tej okolicy tzw chrupek kukurydzianych się nie odnajduje. Fakt ten stwierdziła specjalna ekspedycja poszukiwaczy chrupków.
Niestety dostępne są tylko produkty chrupkopodone z duża ilością środków chemicznych nadających smak, kolor, aromat..., którymi to podły kapitalista mami klasę robotnicza (w osobie Dzidka ). Polska klasa robotnicza, jak wszystkim wiadomo, nie może bić kolejnych 200% normy uzyskiwania etapów rozwoju psychomotorycznego bez omawianego, stosowanego od pokoleń suplementu żywnościowego. Dlatego też w trosce o prawidłowy rozwój naszego potomka, jak i o zachowanie w stanie ładu i porządku komórki społecznej zwanej kolokwialnie rodziną, sprowadzamy drogą lotnicza z rodzimego kraju zapas chrupków jak i chrupek kukurydzianych. Ponadto wprowadza się zakaz spożywania rzeczonych chrupków przez osoby nie uprwanione (np przez tatę), do odwołania.
Chrupkowym skrytożercom zaś mówimy stanowcze NIE!
Ze źródeł nieoficjalnych wiem, iż inne komórki społeczne polaków zamieszkałych na obczyźnie też uciekają się do różnych środków w celu zabezpieczenia chrupkowego zaplecza.