30 sie 2009

Wiek niewinności.

-Dobrze ci.- Rzekła do mnie koleżanka-Mateo jest odchowany, już masz lekko.
Popatrzyłam na dzieci. Dzidek wśród pokrzykiwań harcował z innymi przedszkolakami. Mateo przypatrując się im wesoło chodził tam i z powrotem ucząc się bezbłędnie pokonywać krawężnik.
-Co to znaczy odchowany? -Odparłam.-Czeka nas jeszcze wycięcie się zębów trzonowych, potem bunt dwulatka, frustracje przedszkolaka, dojrzewanie, matura ... Tak naprawdę, to obecnie z naszym młodszym synkiem mamy mniej problemów niż ze starszym.
Mateo jest teraz w chyba najcudowniejszym okresie; już dużo rozumie, umie się trochę komunikować, a jednocześnie jest łagodny i pogodny. Płacze jedynie gdy ma ku temu realny powód, nie obraża się, nie złości. Jeśli nawet zdąży mu się coś przykrego, to szybko o tym zapomina i radośnie zajmuje się innym zadaniem.
Dzidek przybiegł do nas obrażony na swoją najlepsza koleżankę, która "chciała go zabić" i żądał byśmy ją zmusili do przeprosin. Żądał kategorycznie ze splecionymi na piersiach rękami oraz nosem zadartym w kierunku Mont Blanc. Był nadąsany. W tym czasie Mateo odkrywał kamyczki i listki na trawniku. Jeden z przedszkolaków przywłaszczył sobie jeden ze skarbów nasze młodszego syna, na co ten zareagował ostrzegawczym krzyknięciem, potem skrzeczeniem wyrażającym poczucie krzywdy, a gdy i to nie odniosło skutku, powrócił do zabawy jak gdyby nigdy nic się nie stało.

Kiedy Dzidek był w tym wieku- "wieku niewinności", zastanawiałam się co zrobić, by go nie zepsuć, by nie stał się frustratem, nerwusem, uparciuchem, by pozostał (cytując Babble boy) "niezbrukany pożądliwościami tego świata". Nie udało się. Pożądliwości się rodzą same wraz z wiekiem, a razem z nimi frustracje, gdy nie możemy ich zaspokoić. Pierwsza z nich zamanifestowała się sceną histerii, gdy odmówiłam podarowania Dzidkowi samolotu do zabawy, dodajmy samolotu pasażerskiego lecącego nad Genewą. Do tej pory moje "nie" Dzidek znosił dobrze, wręcz naturalnie- nie, to nie i już. Tym razem źle zniósł odmowę, źle zniósł niezaspokojenie zachcianki. Nie wiedziałam co się stało; zupełnie jakby ktoś zamienił mi dziecko. Przecież miałam dobry z nim kontakt i wszystko mogłam mu wytłumaczyć... Co się stało?

Dziś, patrząc na niewinnego Mateo, nie zastanawiam się jak zatrzymać ten czas. Wiem, że pożądliwości nadejdą, a naszą rodzicielską rolą będzie nauczyć synka radzić sobie z drobnymi jak i większymi frustracjami. Gdy obserwuję Mateosia pytam się sama siebie co zrobić, bym stała się pogodna jak on, bym umiała doceniać to co mam, nie martwic się przyszłością, ani się nie zadręczać tym co było. Co zrobić (tu znów zacytuję) "By stać się jak dziecko"?

28 sie 2009

Mentalność tubylców i susza.

Upał i susza panoszy się wokoło. W jednym z kantonów ogłoszono suszę i ograniczenie zużycia wody podobnie jak w niektórych regionach Francji z tą jednak różnicą, że w Szwajcarii zakazano mycia aut, zamknięto odgórnie myjnie samochodowe i wyznaczono olbrzymie grzywny dla tych, którzy zakaz ten złamią (500 f mandatu dla osób indywidualnych, 4 000 f dla myjni).

Bawi mnie, gdy ktoś mówi o prawości Szwajcarów i o ich szacunku do norm, reguł czy zasad. W rzeczywistości są to ludzie podobni do innych, którzy też lubią iść na łatwiznę, jednak w ich kraju oznacza to przestrzegania prawa. W Genewie wszyscy prowadzą samochody poprawnie (no prawie wszyscy) ale wystarczy by ci sami kierowcy minęli granicę, a zaczynają przekraczać prędkość, jeździć na czerwonym świetle i nielegalnie parkować. Po stronie francuskiej nie ma fotoradarów ani super aktywnej służby miejskiej wlepiającej mandaty, zatem motywacja do przestrzegania przepisów jest mniejsza, ot co.
Może istnieje coś takiego jak szwajcarska mentalność przekazywana z dziada na pradziada, bądź wysysana z mlekiem matki, bądź jakieś obciążenie genetyczne zmuszające do hamowania na czerwonym świetle. Osobiście przeczuwam, że za owym zachowaniem tubylców stoi coś jeszcze niż wrodzone poszanowanie prawa. Może na przykład jego egzekwowanie?

24 sie 2009

Rok szkolny czas zacząć!

Nareszcie skończyły się wakacje! Jak dobrze, że w Genewie rok szkolny zaczyna się wcześniej! Oznacza to wiele zmian w naszej komórce społecznej zwanej kolokwialnie rodziną; nareszcie będę miała więcej czasu dla siebie, nadrobię (mam nadzieję) blogowe zaległości, a przede wszystkim Dzidek pójdzie do szkoły.

Zatem dziś nasz pierworodny wszedł w trybiki Genewskiego systemu oświaty. W związku z tym krokiem dostawaliśmy od kilku miesięcy listy od władz z informacjami jak ma Dzidek kroczyć (tzn obowiązkowo, w jakie dni, w jakich godzinach, do której szkoły), zapoznawano nas też z zasadami obowiązującymi w Genewie.
Szkolnictwo, jak wszystko z resztą w Szwajcarii, zależy od kantonu. Różnice są aż tak duże, że niektóre dyplomy trzeba poddać weryfikacji zmieniając miasto zamieszkania. Tak, tak jeśli ktoś ukończył szkołę pielęgniarską w Lozannie nie może podjąć pracy w Genewie czy Zurychu bez weryfikacji dyplomu.
Każdy kanton ma swoje przepisy w dziedzinie szkolnictwa, a różnice są między nimi bardzo duże; dotyczą programu, wieku obowiązkowej skolaryzacji o języku nie wspominając. Jednak już za dwa lata, jak zapewniają nas władze nie kryjąc rozpierającej ich dumy, mury runą, gdyż w części francuskojęzycznej Szwajcarii zacznie obowiązywać ten sam system, a dzieci z Lozanny i położonej o 60 km na południowy zachód od niej Genewy będą uczyły się tak samo oraz tego samego.

A jak wygląda obecnie edukacja publiczna w naszym kantonie?
Obowiązek szkolny obejmuje dzieci od 4 roku życia do 14. O tym, że przez owe 10 lat nauki nie stawia się stopni i że nie istnieje możliwość powtarzania roku, już kiedyś wspominałam, jak i o jednym z najwyższych wskaźników wtórego analfabetyzmu w krajach zachodnich, zatem zaoszczędzę czytelnikom mych złośliwych komentarzy. Zajęcia są prowadzone od godziny 8 do 11.30 po czym od 13.30 do 16 i jedynie cztery dni w tygodniu (w środy szkoły są zamknięte). Świetlicy nie ma. Właśnie dlatego wiele matek zapowiadało mi, że posłanie dziecka do szkoły będzie najbardziej pracowitym i wymagającym logistycznej łamigłówki okresem w wychowaniu latorośli. Na szczęście istnieje GIAP, czyli organizacja, która para się wydawaniem posiłków w przerwie obiadowej (między 11.30 a 13.30) oraz zajęciami pozalekcyjnymi. Niemniej jednak problem wolnych śród pozostaje, gdy rodzice pracują.

Na końcu zaś podam informacje najistotniejsze, to jest jak Dzidkowi minął pierwszy dzień w szkole. Syn nasz plątał się nieco w zeznaniach, jednak udało nam się ustalić, że się bawił, był na dworze, zjadł drugie śniadania (choć zagadka co się stało z jego kompotem nie została rozwiązana). Wychowawcą jest pan o imieniu Didier, który prawdopodobnie pracuje też dla GIAP i odprowadza dzieci na obiady do kantyny mieszczącej się kilkaset metrów od szkoły Dzidka. Gdy nasz syn snuł opowieści o obiedzie, po których nie wiemy ani czy go zjadł, ani co nań mu podano, przypomniałam sobie osobiste relacje z pierwszych dni w szkole oraz moją mamę pełną ciekawości. Pamiętam, że gdy nas pytała (bo chodziłam do jednej klasy z bratem) o obiad, zawsze odpowiadaliśmy, że była zupa jarzynowa, bo przecież co dzień w talerzu pływały szczątki marchewki, pietruszki i innego zielska. Zdałam sobie też sprawę, że Dzidek wkroczył w pewien okres dorosłości, gdy ktoś inny wpływa również na jego wychowanie, zaś przede wszystkim od tej pory moje dziecko będzie miało sekrety i część jego życia będzie rozłączna z moim.

16 sie 2009

Są takie dni.

Głowę mi rozsadza zmęczenie. Snuje się jak cień próbując ogarnąć nieład w domu, ale jak tylko pozostawiam chłopców bez opieki zaczynają się problemy. Czas poświęcony na zajęcia domowe podlega dziwnemu zjawisku przepełnienia; jeśli sprzątam dłużej niż 30 minut, bałagan jedynie się nasila, podłogi stają się coraz brudniejsze, poukładane zabawki rozbiegają się po domu, łazienka (sama) zalewa się wodą, a ubrania równie same opuszczają komodę i radośnie ścielą się wokoło. Opadają mi ręce, nie jestem w stanie zapanować nad mieszkaniem. Najlepiej było by po prostu zdetonować w nim bombę i już!
Moją czaszkę przeszywa ból i w tym właśnie momencie Mateo urządza koncert na sześć żeberek kaloryfera i łyżkę. Dzidek zaczyna mu wtórować radosnymi wrzaskami w atmosferze dziecięcego underground. Gdy udaje mi się dzieciaki odciągnąć od muzykowania, młodszy przypomina sobie, że jest zmęczony, głodny i że rosną mu zęby.
Pęka mi żyłka w mózgu. Mam ochotę uciekać. Matoe nie chce zasnąć i płacze. Dzidek zamienia się w samolot, motor i pana policjanta; nadaje jak na jęty. Samolot warczy, policjant goni uciekających złodziejaszków. Zrozpaczona patrzę na zegarek i czekam na męża.

W końcu przychodzi de Silva. Wręczam mu kwękające dziecko.
-Ucisz go, a ja się zamykam w salonie.
Dzidek w tym czasie wykonał nieudane kołowanie nad lotniskiem i rozbił samolot.
-Co, co....co... -De Silva wydaje się zagubiony.
-Po prostu ich ucisz!
-Ale jak...ten no tego...
-Nie obchodzi mnie jak. Możesz użyć poduszki.- Wysyczałam i musiałam wyglądać na desperatkę, bo mąż nie kontynuował tematu.

Zamknęłam się na pół godziny w pokoju. Zatopiłam się w necie w lekkiej, relaksującej lekturze. Przeczytałam biografie czterech seryjnych morderców mieszkających na terenie Polski. (Z ciekawostek, jeden z nich niedługo kończy odsiadywać wyrok.) Ochłonęłam. Frustracja wyparowała.

Są takie dni, gdy czujemy, że nie dajemy rady, gdy chcemy uciec od własnych dzieci, od nieprzespanych nocy, hałasu, zamętu. Frustracja nie rodzi się szybko. Po kilku (kilkunastu bądź kilkudziesięciu) miesiącach "zamknięcia w domu" z naszymi maleństwami zaczyna nam dokuczać znużenie. Później szukamy okazji, by choć na chwilę pozbyć się dzieci, by ktoś inny je ponosił lub schylony w pół prowadził za rękę 30 razy przez ten sam pokój. Czasem nie chcemy się przyznać, że etat matki polki na 150% bywa ponad siły i że potrzebujemy urlopu- choćby wieczoru na spotkanie ze znajomymi, kino, sport.
Jeśli zauważymy rodzącą się powoli frustrację i poprosimy o pomoc, może unikniemy sytuacji, gdy po przeczytaniu wiadomość o pewnej kurze domowej, która w przypływie szału targnęła się na własne dzieci, będzie nam żal nie tych dzieci, lecz ich matki.

13 sie 2009

...

-Zagramy razem?
-Tak, tak zagrajmy. Ale jak będę pierwszy to znaczy, że wygrałem, a jak ty wygrasz, to będzie remis. Dobrze?

Rozmawiamy o uczuciach i czuciach.
-Jak ktoś chce pić to znaczy, że czuje pragnienie. Zaś gdy jest głodny, to co czuje?
-Głód...-Odpowiedział Dzidek po krótkiej refleksji.
-Dobrze! A jak ktoś się złości, to co czuje?
-Złość?-
-Brawo! Tak, złość. A gdy ktoś kocha, to co czuje?
-Życie!-Odparł z pewnością Dzidek, a jego buzia rozpromieniła się w uśmiechu.

10 sie 2009

Dlaczego de Silva?

Zagapiłam się i przespałam drugie urodziny bloga. Tak, tak to już tyle męczę się przed klawiaturą, wypisuję co mi ślina na język przyniesie i prześladuję niektórych czytelników. Dlatego nadrabiam opóźnienie umieszczając notkę urodzinową, w której jak w poprzednim roku, uchylę rąbka tajemnicy.

Dlaczego de Silva?
Otóż we Francji, podobnie jak w francuskojęzycznej Szwajcarii, mieszkania w blokach nie posiadają numerów. Tradycja sięga korzeni budki gospodarza domu znajdującej się w bramie. Dozorca cieszący się wówczas dużym zaufaniem społecznym weryfikował wchodzących, odbierał pocztę, kierował zainteresowanych do odpowiedniego mieszkania. Na drzwiach wejściowych widniała tabliczka, na której zamiast numeru wygrawerowane było nazwisko lokatora. W Polsce z resztą bywało dawniej podobnie. Tylko że w zaściankowym kraju nad Wisłą postęp się przyjął, a we Francji nie. Dlatego tabliczka z nazwiskiem przy drzwiach do mieszkania lub skrzynce na listy jest tak istotna. Bez niej nikt do nas nie trafi, jak i nie doręczy korespondencji.

Zatem najważniejszym elementem przy zmienianiu mieszkania jest zainstalowanie etykiety z własnym nazwiskiem. Etykiety są zamawiane przez agencję wynajmu, bądź spółdzielnie mieszkaniową i są charakterystyczne dla każdego budynku. Wykonuje je rzemieślnik, by było ładnie. Kolejna typową sytuacją jest umieszczanie nazwiska poprzednich lokatorów, by mogli oni odebrać pocztę od tych, których nie zdążyli poinformować o zmianie adresu.


Wprowadziliśmy się do nowego mieszkania. Po kilku dniach dostaliśmy zestaw tabliczek na drzwi i skrzynkę na listy, na których widniały następujące nazwiska; Barnaba Delcambre (właściciel), Petter i Zyta Zajcik (poprzedni lokatorzy), Valeria Arragorna (prawdopodobnie też poprzednia lokatorka) oraz de Silva (to znaczy my). Problem polegał na tym, że my się nie nazywamy Silva. Mąż zadzwonił do agencji z wyjaśnieniem i prośbą by tabliczkę poprawiono. Przeliterował rozmówczyni trzy razy nasze raptem sześcioliterowe nazwisko, jednak ta nadal jak katarynka powtarzała "tak, tak de Silva". Mąż mój zatem tłumaczył dalej, że nie jesteśmy Portugalczykami i przeliterował po raz czwarty wydawałoby się proste 6 liter alfabetu łacińskiego. Tym razem wydawało się, iż pani zrozumiała. Niestety po kilka dni później dostaliśmy tabliczkę z tym samym błędem. Teraz piszemy podanie do agencji licząc, że słowo pisane sprawi mniej trudności.

Po otrzymaniu trzeci raz tabliczek z nazwiskiem "de Silva" poddajemy się. Mąż przepisuje wszystkie nazwiska odręcznie na tekturce i umieszcza na skrzynce na listy. Odbieramy korespondencję dla wszystkich, po czym oddajemy ją adresatom z wyjątkiem Valerii Arragorny, której nikt nie zna.
Po 4 miesiącach okazuje się, że pani Valeria wprowadziła się do tego samego bloku w podobnym czasie co my i specjaliści z agencji przez pomyłkę umieścili jej nazwisko na naszej tabliczce. Nie muszę dodawać, że przez owe miesiące nasza sąsiadka nie otrzymała ani jednego listu, gdyż wszystkie przychodziły do nas. Sporządziliśmy więc własnoręcznie nowa etykietkę, tym razem bez Arragorny.

Po roku naszej bytności agencja wystosowała do nas pismo, iż zauważono, że posiadamy tabliczkę, która nie spełnia norm estetycznych budynku (w zasadzie nie spełniała żadnych norm estetycznych, gdyż nagryzmolił ją mąż mój osobistym, kulfoniastym stylem, który trudno nazwać stylem pisma). Agencja jest gotowa oni ją wymienić bez dodatkowych kosztów. Tak oto na klika tygodni przed wyprowadzeniem się do innego mieszkania (w innym kraju) dostaliśmy fachową etykietkę z naszym własnym nazwiskiem, baz błędów, bez lokatorów-widm, a w dodatku spełniającą normy estetyczne bloku.

Gabi (nie, nie!!!) de Silva

9 sie 2009

Atak cygański.

Miasto zostało zaatakowane przez Romów, którzy są wszędzie. Młodziutkie Cyganki proponują usługi mycia szyb na skrzyżowaniach, starsze od nich kobiety objuczone małymi dziećmi żebrzą u bram kościołów, chłopcy zajmują się zaczepianiem ludzi w tramwajach pokazując im kartki z napisem po francusku, którego z resztą treści nie znają, natomiast dorośli mężczyźni zarabiają zaopatrzeni w instrumenty muzyczne.
Co dzień podczas dwudziestominutowej jazdy tramwajem obserwuję najpierw grupkę kilku chłopców z zielonymi karteczkami, które podtykają pod nos po kolei każdemu pasażerowi. Chłopcy, a raczej dzieci, których wiek oceniam wprawnym okiem matki na od 8 do 11 lat, rytualnie zaczepiają ludzi, jednak bez zbędnej nachalności. W ich zachowaniu widać swojego rodzaju profesjonalizm i cierpliwość. Gdy grzecznie dziękuję za lekturę i odwracam głowę w kierunku okna, spostrzegam na ulicy młodziutkie Cyganeczki w kolorowych strojach dzielnie walczące o klientów wśród zatrzymanych przez światła kierowców. Dziewczynom z butelkami i ściągaczkami w dłoniach uwijającym się między samochodami sprzyja genewski system świateł- nader mało skwapliwy.

W trakcie moich obserwacji chłopcy z zielonymi kartkami opuścili tramwaj. Zastąpiła ich, dwa przystanki dalej, grupa muzyczna złożona z trzech dorosłych Romów. Trio składające się z kontrabasisty, skrzypka i akordeonisty wykonało jednominutowy utwór łapiący słuchaczy za serce, a co wrażliwszym drażniący uszy, bądź grający na nerwach. Po tej wyczerpującej pracy jeden z grajków (doprawdy nie można ich nazwać muzykami) obszedł środek transportu z kapeluszem. Trio wysiadło, by zwolnić miejsce grupce chłopców z karteczkami, tym razem w różowym kolorze.
Gdy wysiadłam z tramwaju moja uwagę przykuła Romka w średnim wieku siedząca na chodniku z wyciągnięta ręką i mówiąca monotonnie jak mantrę "madam, madam uin frank pur mandże, uin frank".

Tak oto dzień w dzień dane mi jest obserwować cygański szturm na Genewę. Po tygodniu mogłam już wyciągnąć pierwsze wnioski. Otóż każdy z zarabiających na ulicy Romów ma swój rewir z dokładnymi granicami, włączając w to linie tramwajowe. Nikt nikomu nie wchodzi w drogę. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że szturm osiągnął nasycenie i większe stężenie Cyganów na metr kwadratowy miasta jest niewykonalne; wszystkie uliczki, wszystkie zadania zostały wykorzystane, rozdzielone oraz zajęte.
Gotowa byłam na prowadzenie dalszych badań przez podglądactwo, gdy miasto zaczęło się przed Romami bronić. W Genewie bowiem bezdomność jest karana, podobnie jak zakłócanie porządku w transporcie publicznym, a gdyby urzędnicy jeździli linią 14 (jak ja) i zmuszani byli do wysłuchiwania tego strasznego rzępolenia to, jestem pewna, że fałszowanie też okazałoby się surowo represjonowane.Genewa zatem zaczęła stawiać opór. Niczym organizm dręczony przez szczep wrogich bakterii wysłała zastępy białych krwinek w postaci funkcjonariuszy (nota bene w białych mundurach) do arterii transportu publicznego. Ci (jak na leukocyty przystało) sprawdzali dokumenty pasażerów, eliminując osoby bez pozwolenia pobytu, bez adresu zamieszkania etc.

Przez tydzień Romowie zniknęli, co wzbudziło szereg moich przypuszczeń. Czy wszystkich pozamykano w więzieniach, wywieziono...a może policjanci czerpiąc wzór z białych krwinek wchłonęli Cyganów? Wszelkie wątpliwości rozwiały się następnego tygodnia, gdy po wycofaniu się funkcjonariuszy, dobrze mi już znani Romowie wrócili do równie mi już znanych zajęć. Po prostu na "czas łapanek" przyjęli formę przetrwalnikową koczując w sąsiedniej Francji, w której nie dość, że nie są ścigani prawem to jeszcze czerpią szereg profitów. Tu właśnie dochodzimy do meritum genewskiego "problemu" z Romami. (Napisałam "problemu", bo dla tubylców owa sytuacja jest bardzo niezręczna, wszak chodzi o jawne łamanie prawa, a w Szwajcarii prawo jest najważniejsze.)
Cyganie w Genewie będą się pojawiać latem, niezależnie od posunięć władz lokalnych. Winny tej sytuacji jest kraj sąsiedni oferujący Romom za darmo "wikt i opierunek", co z reszta czyni niejako niechcący, ale o tym napiszę już innym razem.