4 cze 2010

Dlaczego u nas takich biesiad nie ma?

Dlaczego u nas nie ma Caves Ouvertes?-retorycznie rozpaczam sącząc wspaniałe Rosé de Gamay. Jak sójka się bowiem szykuję do odlotu do Polski. Jeszcze nie dziś, ani nie jurto, ani nawet nie w tym roku, jednak decyzja o powrocie na stałe do rodzinnych korzeni zapadła dawno temu, ze ściśle określoną datą. Zatem chcemy wracać w konkretnym parametrach, nie zaś w czasie "może za dwa, trzy lata".

Caves Ouvetres to jedna z lokalnych tradycji, której będzie mi brak. W tym roku byliśmy znów w Dardagny- małej wiosce pod Genewą, malowniczo położonej na wzgórzu wśród pól winorośli. (Zeszłoroczne doniesienia można znaleźć tu.) Każde gospodarstwo, bez wyjątku, stanowi perełkę regionalnej kamiennej architektury. Organizacja była na tip-top, choć amatorów wina nie brakowało, a niektórzy z nich przylecieli do Genewy jedynie na Cave Ouvertes, często nie znając języka tubylców. Sielanka- jak najbardziej, mimo dwójki de Silviontek rozbrykanej i knującej zdradzieckie plany. Było miło, czysto, kulturalnie. Nie przestanie mnie chyba zadziwiać, że takie przedsięwzięcia są możliwe. Oczywiście zdarzają się i tu osoby o tak zwanej "innej kulturze", jednak daleko im do wzorców rdzennie polskich.

Siedzieliśmy ze znajomymi, pałaszowaliśmy camembert podpiekany na grillu i popijaliśmy cudownym, szkarłatnym trunkiem. Rozmarzyłam się. Ach żeby tak u nas można było urządzić taką biesiadę, święto np miodów pitnych. Radośnie, kulturalnie, łącząc wszystkie pokolenia bawić się, degustować... Dziewczęta z wiankami we włosach, świtezianki, rusałki bose tańczące wśród traw i zapach kwitnącej koniczyny. Złocisty trunek rozlewany do pucharków, a wieczorem opowieści przy ognisku.
Zaskrzeczało mi wówczas wspomnienie pewnej biesiady polonijnej, cucąc rozbrykaną wyobraźnię. Impreza owa o charakterze charytatywnym, choć dobrze zorganizowana dzięki szczodrym rodakom, rozwiała moją wiarę tzw "kulturę picia". Była muzyka, było jadło i napitek. Zabawa była, dopóki pewna grupka nie skorzystała zbytnio z oferowanego symbolicznego kieliszka wina. Skończyło się tradycyjnie, potwierdzając tezę, której zawsze i wszędzie bronili moi koledzy ze studiów, że bez lekkiej rozpierduszki dobrej zabawy nie ma. Zniszczenia oszacowano na 2 tys. franków.
Na owej biesiadzie przeważały osoby taktowne, umiejące się bawić inaczej niż zabrudzając powierzchnie płaskie treściami własnych trzewi. Jednak zawsze trefi się ktoś, kto na widok alkoholu za darmo odziera maskę przyzwoitości, a maniery i skrupuły wiesza obok płaszcza w szatni.

Jednak nostalgia zostaje; dlaczego u nas nie ma i raczej nie będzie Caves Ouvertes?

PS. Tradycyjnie męczyłam znawców, w skutek czego wzbogaciłam swoją mizerną wiedzę o winie. Informacjami podzielę się już wkrótce.

Brak komentarzy: