19 gru 2008

Chrzest w szwajcarskiej parafii.

Byliśmy na mszy w szwajcarskiej parafii, co często nam się nie zdarza, gdyż zazwyczaj udajemy sie do polskiego bądź angielskiego kościoła. Okoliczności były wyjątkowe, jak się okazało, gdyż "załapaliśmy się" też na chrzest. Z tego powodu panująca zazwyczaj w kościele siwizna ( siwizna głów) złamana była kilkoma odcieniami w sile wieku i obecnością dzieci, które normalnie w parafii szwajcarskiej nie występują, chyba że sporadycznie pojawią się de Silvowie. W tych niecodziennych okolicznościach pośród niespotykanej liczby dzieci tj 4 sztuk (w tym naszej dwójki) uczestniczyliśmy w chrzcie. Mogliśmy zatem dokonać repetytorium przed czekającym nas w Polsce wprowadzeniem Mateo do grona chrześcijan, a raczej moglibyśmy gdyż...

Podczas chrztu coraz bardziej smutnieliśmy, nie tylko z powodu dość opłakanego obrazu parafian tj samych emerytów i braku młodych ludzi, ale też z powodu liturgii, którą okrojono z istotnych elementów. Zabrakło w niej całej części związanej z egzorcyzmem i wyrzeczenie się zła. Dlaczego? Dlatego, że w Szwajcarii, podobnie jak np w Niemczech, zło nie istnieje a nade wszystko zło osobowe. Zatem jak można wyrzekać się Szatana, gdy go najzwyczajniej nie ma, podobnie jak Wróżki Zębuszki. Że niby jakiś diabeł z rogami,...z ogonem...?

Wpływ reformacji w Kościele Katolickim Szwajcarii jest spory i nie było by to negatywne, gdyby nie kilka detali, które przybrały wręcz groteskowy obrót. Otóż w parafiach panuje demokracja i świeccy biorą czynny udział w jej życiu, co nie wydaje się z początku złe. Jednak, gdy rada parafialna zaczyna skutecznie wpływać na treść homilii, kazania bądź na przebieg liturgii, to coś jest nie tak. Znajomy ksiądz opowiadał nam, że jemu też zabraniano mówienia na wiele tematów w tym np o istnieniu piekła, zła ale również o pontyfikacie Jana Pawła II.
W Polsce krytykujemy często bezkompromisową postawę hierarchów Kościoła. W Szwajcarii jest pod tym względem liberalnie lecz mimo to (a ja śmiem twierdzić, że właśnie dlatego) kościoły pustoszeją.

Jedziemy na święta do domu-do Polski. Będziemy chrzcić Mateo i nie drażnią mnie obowiązkowe "karteczki" z parafii ani to, że w napiętym planie pobytu musimy wygospodarować czas na spotkanie, na którym ksiądz nas (a nie odwrotnie) wprowadzi w liturgię sakramentu.

PS. Z boku umieszczam zdjęcia własnoręcznie zrobionych ozdób choinkowych. To tak w ramach kartki z życzeniami świątecznymi. Wesołych Świąt pełnych Bożej Łaski a niekoniecznie prezentów ;-)

18 gru 2008

Męskie plany.

-Powiedz, jakie będziemy mieć plany!-Zakomenderował Dzidek.
-Teraz idziemy jeść.
-Nie! Powiedz "Jakie będziemy mieć palny?"- Powtórzył Dzidek.
-Nooo będziemy jeść kolację.
-Nie. Zapytaj "jakie będziemy mieć plany?"-
-Acha ! Jakie będziemy mieć plany?- De Silva zakumał wreszcie.
-Teraz zjemy lunch a potem pójdziemy na piwko. Dobrze?

16 gru 2008

Rozmowy telefoniczne z moim Rodzicem.

Relacje z moim Tatą są dość specyficzne i trzeba nie lada kunsztu psychologicznego oraz znawstwa pokrętności naszych charakterów, by wśród wypowiadanych przez nas słów odszukać przejawy głębokiej miłości.

-Czy dziś mamy Wigilię?- Zapytałam de Silvę będąc sama w stanie lekkiego osłupienia, po odbyciu rozmowy telefonicznej z moim Rodzicem.
-Nie, a dlaczego pytasz?
-A tak pomyślałam, bo Tata przemówił do mnie ludzkim głosem.

Dyskusja o myślistwie.
-Upolowałem bażanty. Będą na rosołek dla moich wnuków.-
Zakomunikował mi Tato, myśląc o Dzidku i Mateo.
-A zbadałeś te bażanty? - Zapytałam, bo jak zwykle nie pamiętam, co z dziczyzny trzeba zweryfikować u weterynarza przed konsumpcją.
-Bażantów, zajęcy, saren się nie bada. Tylko dziki.-Odpowiada Tato, jeszcze spokojnie.
-Acha ..Dlaczego się nie bada?-Zagalopowałam się w pytaniach.
-A ciebie ktoś bada? - Wyraźna irytacją daje się usłyszeć przez telefon.-Nie bada się tak samo jak, ciebie nikt nie bada!!!
-Ja chodzę do dentysty i ginekologa w przeciwieństwie do tych twoich bażantów czy saren!

14 gru 2008

-Jesteś moim, małym mężczyzną. Wiesz?
-Nie, nie jestem. Twoim mężczyzna jest... (tu pada imię de Silvy, nie "tata").
-A ty kim jesteś?
-Twoim ukochanym synkiem.- Odpowiada dumnie Dzidek.

11 gru 2008

Lista potraw zakazanych.

Wszyscy szykują się do Świąt. Biegają po sklepach, piszą życzenia oraz przygotowują potrawy świąteczne bądź obmyślają, co i jak na stół wigilijny podać. Niektóre dania, jak kapusta z grzybami, piernik, można (a nawet trzeba) przygotować z wyprzedzeniem, inne robi się w ostatniej chwili. Dobra gospodyni jeśli chce urządzić prawdziwe, polskie Boże Narodzenie, musi zaplanować starannie menu, kupić wszystkie składniki, by w ostatniej chwili nie zabrakło czegoś istotnego i skrupulatnie, dzień po dniu kontrolować postęp prac z listą.
My w tym roku jedziemy „na gotowe” do Rodziców i krewnych. Jednak mimo to, zwyczajem mojej mamy, przygotowuję listę potraw świątecznych. Z tą tylko różnicą, że owych dań, nie tylko nie zamierzam przygotowywać, a dodatkowo nie chcę ich konsumować jako gość. Tak powstała nasza nasza „Lista potraw zakazanych”.
Na pomysł tego bezczelnego przedsięwzięcia wpadliśmy po pierwszym przyjeździe na święta z emigracji, gdy od miesięcy śniły nam się ogórki kiszone a na myśl o śledziu z cebulką dostawaliśmy ślinotoku i drżenia niczym narkoman na detoksie. Czekaliśmy z niecierpliwością na imprezki i możliwość zatopienia zębów w polskich daniach, zaś uraczono nas sałatą, francuskim winem, łososiem norweskim oraz słodkim tiramisu. Do światowego menu zabrakło jedynie ostryg.
Dlatego razem z mężem opracowaliśmy wykaz rzeczy , których tknąć w Polsce nie chcemy. Rozsyłamy go krewnym i znajomym królika. Oto nasz manifest:

Żadnej sałaty! Niech żyje kapusta kiszona!
Żadnej sałatki greckiej, żadnych pomidorów, roszponek i podejrzanej zieleniny.
Precz z ryżem, precz z makaronem! Wiwat kasze, kopytka, pierogi i ziemniaki!
Tofu jest fu, nawet bardzo fu! Nie ma jak polski twaróg!
Koniec z tartami, rogalikami i ciastem francuskim!
Precz ze szwajcarska czekoladą!
Śmierć beszamelom, tzatzikom, winegret i innym świństwom!

Czy jesteśmy bezczelni? Ba, nawet bardzo. Jednak święta są raz w roku podobnie jak my w Polsce i nie mamy zamiaru silić się na „światowość” oraz konsumować czegoś, co już nam uszami wychodzi. Nie marzą nam się wyszukane potrawy. Tęsknimy za kapusta kiszoną, barszczem z uszkami, zaś francuskie wino zostawmy na inne okazje.

Podczas ostatniej wizyty nasza pani pediatra zapytała, czy na święta jedziemy do Polski.
-Oczywiście.-Odparłam.- Przecież jesteśmy Polakami.

8 gru 2008

Dlaczego nie cierpię Świąt Bożego Narodzenia?

Powodów jest wiele. Gdybym chciała je opisać, choć z grubsza, to musiałabym popełnić opasłą książkę, której raczej nikt by nie chciał przeczytać, ani tym bardziej opublikować. Zatem skupię się na jednym aspekcie to jest hipokryzji obdarowywania się prezentami a raczej na hipokryzji darczyńców i nie chodzi mi o osobę świętego Mikołaja (choć dał mi razu jednego rózgę, czym dotkliwie zranił moje uczucia).
Przyznam szczerze, że jestem osobą naiwną i za cel obdarowywania świątecznymi upominkami uważałam (mimo pamiętnego incydentu z rózgą) chęć sprawienia bliźnim przyjemności. Starałam się wybadać, co bliźnim jest potrzebne, lub zgoła potrzebne zupełnie nie jest, lecz pragną to posiadać. Staram się znaleźć taki prezent, który by im się spodobał, który nie jest czymś banalnym jak rajstopy czy sweter. Zdobycie niektórych upominków zajmowało mi nawet 2-3 miesiące, jeździłam po nie na drugi koniec miasta z maleńkim wówczas Dzidkiem, który domagał się, żeby to jego wziąć na ręce a nie tą olbrzymią paczkę.
Później podczas rozdawania prezentów przeżywałam mniejsze lub większe niepowodzenia, gdy coś, co tropiłam tygodniami kończyło jako śliniak dla dziecka, gryzak dla psa (a czasem odwrotnie), zaś słysząc złośliwe docinki pod adresem tego prezentu modliłam się, aby pies się nim nie udławił a dziecko nie dostało od niego alergii. Przyznajcie sami, czyż to nie jest przejawem tragicznego braku przygotowania do współżycia z rodziną, zwłaszcza dalszą?

Jednak upokorzenia związane z obdarowywaniem bliźnich to pesteczka w porównaniu z otrzymywaniem od nich upominków. Bowiem niektórzy krewni wykorzystują tradycję, aby dopiec do żywego, zakładając (zresztą słusznie) , że z uwagi na okoliczności świąteczne, ich "ofiara" pokorniutko przyjmie zniewagę i doda "Ooo jaki ładny prezent! Dziękuję Mikołaju."

Pierwszy rodzaj krewnych, to tacy którzy upominki kupują hurtem. Wpadają do supermarketu w gorączce świątecznych zakupów i nabywają "jak leci", nie zważając ani na ich ilość ani jakość. Od takich pomocników Mikołaja dostałam w 6 miesiącu ciąży majtki w rozmiarze XS, innym razem zaś jeden tom pewnej dwutomowej powieści (z resztą, ku większemu rozbawieniu, był to tom drugi). W tej kategorii wygrywają, jak co roku, perfumy z promocji kupowane przez cioteczkę Eugenię. Ach ten zapach. Nic tak dobrze nie odstrasza komarów latem, jak te perfumy.

Drugi rodzaj krewnych to szperacze, którzy czyniąc przedświąteczne porządki odnajdują na dnie szaf skarby i chcą się nimi z nami podzielić. Tak oto zostałam obdarowana butami, które inna cioteczka miała na sobie pamiętnego Sylwestra '75 - prawdziwy obiekt muzealny. W tej kategorii jednak żaden z moich krewnych nie przebije babci Agnieszki, która, nie wiadomo jakim cudem, co roku wygrzebuje pamiątki z podróży swego drugiego męża do Azji. Pewnej Wigilii wręczyła swemu zięciowi na wpół zżarte przez mole, chińskie spodnie z rozcięciem w kroku, w których można załatwiać potrzeby fizjologiczne bez wcześniejszego rozbierania się (pod warunkiem, że nie nosimy europejskim zwyczajem bielizny).

Trzeci rodzaj darczyńców jest najbardziej perfidny. Stanowią go jednostki inteligentne, przebiegłe, które szukają naszych słabych punktów, by później swoim upominkiem w ten punkt boleśnie uderzyć. Istni psychopaci! Jeden krewniak wypytuje mnie co roku o prezentowe preferencje, by potem obdarzyć mnie tym, czego prosiłam by nie kupować (nawet bardzo prosiłam). Inna osoba dając mi kolejny poradnik z cyklu "Jak schudnąć bez wyrzeczeń?", "Jak wrócić do formy po ciąży?", rzuca mi mimochodem:
-Sądzę, że ta lektura ci się przyda.

Miarka się przebrała! Nie starcza mi już naiwności, by podtrzymywać w sobie mit świątecznych podarunków z głębi serca. W tym roku zmieniam taktykę kupowania prezentów i przyjmuje reguły "wroga". Żadnego dumania, myślenia, szukania! Wpadam w ostatnim dniu do sklepu i kupuję co się "napatoczy"! Jedynie dla bliźniego -miłośnika złośliwych poradników, zrobię wyjątek. Mam już upatrzoną książkę pod tytułem ( tłumaczenie Oli M.) "Jak zaprojektować swoją, własną, oryginalną trumnę." Też dodam "Sądzę, że ta lektura ci się przyda. " Pozycja bowiem dostępna jest w języku obcym, którego przecież warto się uczyć.

4 gru 2008

Dzidek do orzechów.

-Czym się dziś bawiliście w przedszkolu?
-Orzechami.-odpowiada dumnie Dzidek.
A jakie to były orzechy?-dopytuje się de Silva.
-Nie wiem.
- Może orzechy włoskie?- Tata drąży temat.
-Nie, francuskie!

1 gram francuskiego
noix- orzech włoski (który może być całkiem francuski)
noisette- orzech laskowy

2 gru 2008

Jestem żoną idealną.

Wstałam z popołudniowej drzemki, która z przyczyn posiadanej gorączki wydłużyła się do wczesnego (jak dla mnie) wieczoru. Głowę miałam ściśnięta imadłem lecz mimo to zwlekłam się z łóżka i szurając nogami,dzierżąc rzeczone imadło niczym Afrykanie dzbanek z wodą, a na rękach rozbudzonego Mateo podążałam w kierunku światła. Znalazłam moich pozostałych mężczyzn. Dzidek delektował się kolacją, co poznać było można zarówno po nim jak po stanie podłogi czy ścian. Mąż mój zaś,otulony w ręcznik,odczyniał jakieś wiedźmińskie rytuały pochylony nad miską z naparem ziołowym (chyba). Rzucił na mnie krótkie spojrzenie ignorując zarówno moje imadło oraz drut kolczasty zaciśnięty wokół mej szyi. (Nie wspominałam o drucie? To teraz już o nim wiesz, drogi czytelniku.)
de Silva kontynuował rytuał z miską.

-Drogi de Silvo! twoja dzielna postawa męża i ojca rodziny przyniosła skutek w postaci nieoczekiwanej nagrody.- Wychrypiałam.- Stałam się zszo..oną..idee alną. ...Stra ...aaaciłam gło...oos. -Wymamrotałam ostatnimi siłami, by zamilknąć na czas dłuższy.
De Silva uśmiechną się spod szklistych oczu.

Teraz już tylko pisanie bloga mi pozostaje.

1 gru 2008

Czyszczenie pamięci.

Jestem zmęczona; już drugi tydzień nasz zakątek szczęścia, nasze gniazdko miłości przeżywa przeobrażenie w oddział chorób zakaźnych. Każdy pokój stanowi obecnie izolatkę a może raczej siedlisko innego szczepu drobno-ustroi. Kuchnia zaś zamieniła się w pracownie alchemiczną, w której ja- jedynie zdrowy na ciele członek rodziny, przyrządzam tajemne mikstury na wszelkie przypadłości, a mamy ich w domu niemały repertuar (katar, gorączka, atopowe zapalenie skóry, zapalenie dziąseł, zapalenie oka, zapalenie gardła, zwężenie oskrzeli (powirusowe), zatwardzenie, biegunka, światłowstręt, mamowstręt, żonowstręt).

W zasadzie po co się męczę? Poszłabym z moją męska menażerią do lekarza i on na wszystkie ich przypadłości przypisałby antybiotyk (zwłaszcza na te dwie ostatnie). A ja się bawię w młodego chemika i wykazuję mą wierność metodom naturalnym-syrop z cebuli na przeziębienie, herbata z majeranku oraz pewne tajemnicze, bardzo skuteczne "kropelki" (których tajniki przekażę jedynie osobom zaprzyjaźnionym) na katar, wyciąg z rumianku na zapalenie oka, oliwa z oliwek na atopowe zapalenie skóry, sok z malin na gorączkę, gotowana marchewka i śliwki (niekoniecznie suszone) na biegunkę, zaś świeżo-wyciśnięty sok z jabłek bądź pomarańczy stosowany w celu zupełnie przeciwnym i ... mam dość.

Wieczorem moje cierpiące, rzężące, prychające, jęczące, męskie grono de Silvów udaje się na spoczynek a ja mam ochotę sobie wcisnąć przycisk reset, czego oczywiście zrobić nie mogę, bo kto inny pamięta, komu co i jak podać, posmarować czy zakropić. Zatem (skoro zresetować się nie mogę) pozostaje mi praktykowanie technik relaksacji.
Ciepła kąpiel z aromatoterapią odpada z uwagi na późną porę i dziwaczne rozumienie ciszy nocnej w Szwajcarii oraz restrykcyjny sposób tej ciszy egzekwowania (o czym, już wspominałam we wcześniejszych notkach).
Po krótkim zastanowieniu doszłam do wniosku, że większość moich sposobów na odprężenie nie może być użyta w obecnych okolicznościach. Pozostały mi tylko dwa ale za to niezawodne.

Pierwszy to odwiedzenie pewnego portalu i obejrzenie na nim zdjęć koleżanek i kolegów ze szkolnej ławy. Podpatruję jak pierwsze tyją a drudzy łysieją i mimo, iż nie wszyscy dostatecznie zostali dotknięci zębem czasu (jak na moje potrzeby oraz nasz wspólny, dość młody jeszcze wiek), to i tak podglądanie mnie relaksuje.

Drugi sposób to kasowanie starych SMS'ów i maili. Otóż, jeśli dotąd nie zauważyliście, posiadam naturę dość sentymentalną. Z tego sentymentu pozostawiam masę "śmieci" w postaci rzeczy, które mają o czymś lub o kimś przypominać. I tak moja skrzynka pocztowa jest pełna różnych, nieistotnych komunikatów i czasami jestem zmuszona dokonać w nich selekcji, by pomieścić nowe, również nieistotne. Obligowana być nie lubię, dlatego niekiedy, jeszcze zanim całkiem mi się "pojemność zapcha", odczytuję to, co w pamięci zapisane pozostało i staram się usunąć z tego choć część.
Są takie SMS, których nie kasuję jedynie z sentymentu jak np
"Dziękuje za dzielną postawę żony męża nękanego przez kler. ks Marcin".
"Buraki z Małopolski pozdrawiają" od de Silvy z Krakowa.
Inne z kolei przypominają mi o pewnych zdarzeniach, jak podtrzymywanie na duchu w czasie porodu przez Miriam, umówieniu się na dwóch, innych dworcach z Asią, gdy jechałyśmy wspólnie do Neuchâtel, o wykładzie Hawking'a w CERN'ie.
Czytam sobie te króciutkie teksty, wyrwane z kontekstu ("Jakie rydze!" "Chrupki dostarczone do przedszkola." "Ambasador przemawia, zadzwonię za 10 minut" "Kiedy wam oddać dziecko?"). Czytam je i się uśmiecham pod nosem, wzruszam a nade wszystko relaksuję. Część z nich jestem zmuszona usunąć ale zawsze kilka zostawiam, bo przecież nie mogę tak całkiem wyczyścić sobie pamięci.

28 lis 2008

Głód na okręcie.

Stało się! Przeczuwałam ten nieunikniony bieg zdarzeń. Jednak, jak większość ludzi przed zbliżającym się nieszczęściem, łudziłam się, że będzie dobrze.

Zabrakło nam chrupek kukurydzianych! Moje wcześniejsze prognozy nie przewidywały, że Mateo tak oszalałym ich fanem zostanie. A on został i oszukać się nie daje, choć próbowałam stosować substytuty. Jednak efekt tych zabiegów, nie ukrywam, oszukańczych, za które pewnikiem odpokutować będę musiała, był znikomy. Pozostało moje nadszarpnięte sumienie, że jako matka (chyba jednak wyrodna) mojego małego Polaka mamiłam liściem kapusty, co by go sobie żuł i ciamkał zamiast ojczyźnianych chrupek. Na domiar złego liść to kapusty pekińskiej był. Warzywny substytut przyjął się z dobrym odbiorem lecz jedynie jako entrée przed kukurydzianym menu.
Wstyd i hańba! Po pierwsze (primum), że polskiej kurze domowej takie faux pas jak głód się przydarzyło. Po drugie (też primum) namawiałam własne dziecko do kapitalistycznych produktów, jakby nie patrzeć.
Gdyby wstydem można było nakarmić dziecko...ale nie można. Zatem moje nadszarpnięte sumienie schowałam do kieszeni i szukałam ratunku u znajomych.
-Prulińska, pomożecie, wspomożecie?
-Pomożemy!- Odrzekła Prulińska. -Nam zapasy się nie wyczerpały a ponadto babcia jutro przywiezie z Polski świeżą dostawę.

Udało się! Mamy chrupki- jedną paczkę od Prulińsich. Będziemy je reglamentować z preferencją małych dzieci( i młodych matek), aby wystarczyło do wyjazdu do chrupkowego zagłębia na Święta Bożego Narodzenia .

PS. Zawiłą chrupkowa logistykę opisałam też w "NIE chrupkowym skrytożercom." http://mlodamatka.blogspot.com/2007/07/nie-chrupkowym-skrytoercom_30.html

26 lis 2008

Nocą w naszym domu wariatów.

Dochodziła 23. 30, gdy doszłam do wniosku, że korzystając z chwili wolnego zadzwonię do koleżanki, która, nomen omen, pozwala siebie nękać do północy. Jako, iż nic konkretnego nie miałam do przekazania, podobnie jak moja kumpela, rozmowa płynnie przebiegała minut 65 i już miałam ją kończyć (co z reguły zabiera mi około kwadransa) gdy Dzidek obudził się z płaczem i ponad 39 stopniami gorączki. Zatem przez następną godzinę byłam zajęta:
-namówieniem targanego maligną syna do zmierzenia temperatury i przekonaniem go, że włożenie termometru pod pachę nie wiąże się z żadnym niebezpieczeństwem,
-zaaplikowaniem mu leku obniżającego gorączkę do ustnie,
-robieniem okładów na jego rozgrzaną jak piec hutniczy łepetynkę,
-ułożeniem go do snu.
Kiedy Dzidek zasypiając majaczył i deklarował zagorzale, że chory być nie chce, Mateo obudził się właśnie śmiertelnie głodny. Nakarmiony zasnął snem sprawiedliwych około 2. Po kwadransie, w którym już zaczęłam dojrzewać do myśli, że może i ja oddam się w objęcia Morfeusza, potrzebował mnie znów Dzidek. Tym razem nie obudziła go gorączka tylko torsje. Nie jest to coś bynajmniej zaskakującego, bo z reguły infekcje wirusowe w wykonaniu naszego synka przebiegają właśnie z taką dynamiką (gorączka, wymioty i ataki astmy po-wirusowej kilka dni po zakończeniu choroby). Zatem zaskoczona nie byłam, ani specjalnie zdenerwowana, bo po przeprawach z kilkudziesięcioma dzidkowymi infekcjami nabrałam do nich pewnego dystansu (co, z resztą, nie jeden rodzic potwierdzi na własnym przykładzie).

Postanowiłam nie budzić męża i sama się uporać z nocną przygodą. Jednak odgłosy hydrauliczne wydawane przez Dzidka przywołały de Silve z odsieczą.
Nie ma jak generalne porządki na psiej wachcie. W końcu przy wielkiej satysfakcji całej rodziny, gdy mieszkanie lśniło jak przed przyjazdem teściów, Dzidek wyszorowany spał w świeżej pościeli, zasnęliśmy.
Rankiem walcząc z morderczymi instynktami (o których już nieraz wspominałam) szukałam kozła ofiarnego, na którego mogłabym przelać winę za zmęczenie, niewyspanie i wisielczy nastrój.
-Kto mnie namawiał na posiadanie potomstwa? ...tak, TY!-Mój palec wskazujący zatrzymał się na de Silvie.
Mąż mój pomny, że onegdaj trenowałam sztuki walki i niepewny, ile z owej nauki mi pozostało do dziś, zaproponował;
-Kochana żonko zrobię ci kawy z ekspresu.

PS. Jestem przekonana, że powyższa historia nie robi wrażenia na żadnym rodzicu. Nasze maluszki chorują i to najczęściej w najmniej odpowiednim momencie. Jednak wtedy odnajdujemy w sobie pokłady energii, aby przetrwać nawet najgorszy kryzys i nie istnieje tak mocny sen, z którego by nas nie obudził płacz dziecka.

Psia wachta- w żeglarstwie wachta uważana za najgorszą, trwa od północy do 4 nad ranem.

25 lis 2008

Pieniądze w związku czyli o feudalizmie.

Gdy nie wiadomo, o co chodzi- to chodzi o pieniądze. Lecz gdy w związku chodzi o pieniądze, to tak na prawdę, nie chodzi o nie. Zatem o co?

Byłam u znajomych "przelotem" miedzy ploteczkami, kawą, bawieniem pociech i krótkim wypadem do sklepu. Koleżanka miała się do robienia zakupów przyłączyć, bo potrzebowała to-i-owo nabyć. Dzień się zapowiadał po babsku, czyli chwila relaksu w sam raz dla kur domowych, chwila tylko dla nas bez zmartwień, bez dzieci niczym kule przypiętych do nóg ("Mamo kupisz mi ten samochodzik? A ten? A rycerza? A autobus?").
Anka (moja koleżanka) przed wyjściem prosi męża o pieniądze, a dokładnie o 30 złotych i się zaczęło. Najpierw udawał, że nie słyszy, potem że jest zajęty, aż w końcu wydusił "A po co chcesz?" (Nie ma jak męska delikatność i elokwencja.)
-Krem chcę sobie kupić.-
-Eee tobie i tak już nic nie pomoże
.-
Byłam pod wielkim wrażeniem "subtelności" tego dowcipu. Później koleżanka biorąc męża lekko w obronę, powiedziała, że on już taki oszczędny troszkę jest.
Dopóki Anka sama zarabiała, miała własne pieniądze. Teraz zajmuje się dziećmi, a wydatki wzrosły, więc mąż rozlicza ją z każdego grosza. W zasadzie to nie tyle ją rozlicza, co wydziela żonie pieniądze według swojego uznania. Anka tłumaczy to zachowanie oszczędnością, a ja...? A ja nie!

Dla mnie w ich sytuacji nie chodzi o pieniądze tylko o władzę. Pieniądze stanowią jedynie przykrywkę czy raczej oręż w walce o dominację. Mąż ma nad Anką władzę, bo ona za każdym razem musi go prosić, a on pozwala jej coś kupić albo i nie. To nie jest ich wspólny budżet ani wspólne wydatki. To jest jego kasa, jego konto, do którego ona nie ma upoważnienia. Żeby jeszcze jego pseudooszczędność dotyczyła jak w Kilerze kosmetyków i ona musiała używać (ze łzami w oczach) najtańszych. Jednak, gdy problem stanowi nabycie dla dziecka butów zimowych (bo, jak mąż tłumaczy, Anka dobrych kupić nie umie), trzeba prosić przez dwa miesiące o pieniądze, to ręce opadają i nie tylko. Przy czym na tzw. "piwo z kolegami" oraz inne męskie przyjemności fundusze się znajdą. Znajdą się zawsze, bo nasi znajomi do biednych nie należą.

"Oszczędność" męża Anki domaga się demonstracji (np takiej jakiej byłam świadkiem), pokazania kto rządzi razem z ośmieszeniem i poniżeniem żony. On-łaskawie panujący władca nie dyskutuje, czy dany wydatek jest potrzebny, tylko sam wydaje werdykt pozytywny bądź nie. Werdykt zapada a lud tj żona ma posłusznie się dostosować.
Droga Aniu, to na prawdę nie jest oszczędność. To jest feudalizm!

22 lis 2008

Listopadowa Genewa i jej ciekawostki.

Późną jesienią, jak dla nas Polaków, gdyż Hiszpanka nazywa owe okoliczności zimą, Genewa żyje wiatrem, wspinaczką i kociołkami z warzywami. Wiatr jest przenikający do szpiku kości i w dodatku zdradliwy, bo pojawia się, z reguły, w piękne, słoneczne dni wystawiając na szwank zdrowie niczego niespodziewających się spacerowiczów.

Bise, bo tak się nazywa nasz atmosferyczny bohater, należy do specjalności mikroklimatu Genewy. Jest suchy i wieje z północy a nad Jeziorem Genewskim rozpędza się do dużych prędkości stając się postrachem drobnych, ciepłolubnych istot jak dzieci czy blondynki. Pozytywną jego stroną jest prze-wietrzenie miejskiego zaduchu i dostarczenie dużej dozy alpejskiego powietrza. Jest to oczywiście bardzo miłe, jednak biada, gdy ktoś nieświadomy zapuści się lekko ubrany do Genewy kierując się wskazaniami termometru w jesienny, słoneczny dzień. Bise bowiem obniża temperaturę odczuwalną o kilka "dobrych" stopni. Wtajemniczeni przyodziewają się wtedy w kurtki puchowe, a co bardziej przezorniejsi w dodatkowy ekwipunek, aby bezpiecznie dotrzeć do pracy, bo wieje na prawdę mocno.

Drugim charakterystycznym elementem listopadowej Genewy jest przygotowywanie się do l'Escalade- jednego z największych regionalnych świąt. Jest ono pamiątką po heroicznej obronie miasta przed Sabaudczykami jeszcze w 1602 roku (co potwierdza moje ksenofobiczne spostrzeżenie, iż Szwajcarzy, to pamiętliwy naród). Tradycyjnie organizowany jest bieg po schodach miasta w kierunku starówki, po których onegdaj wspinali się wrogowie (l'Escalade- znaczy wspinaczka).
Zaś długo jeszcze przed 12 grudnia (czyli owym świętem) w sklepach straszą czekoladowe kociołki z herbem Genewy. Występują w najróżniejszych rozmiarach i jak tradycja nakazuje, wypełnia się je słodyczami imitującymi jarzyny. Zwyczaj nawiązuje do bohaterskiej postawy gospodyni domowej, która broniąc miasta przed Sabaudczykami wylała im na głowy wrzącą strawę z warzyw (co zaś potwierdza moja tezę, że nie należy ignorować frustracji kur domowych).
Amatorom czekolady jednak odradzam nabywanie słodkich kociołków, gdyż pomimo ich szwajcarskich korzeni wykonane są, zazwyczaj, z dość mało jadalnej czekolady. Lepiej już poczęstować się sprzedawanymi osobno warzywami z marcepanu. Wiadomo jarzyny nie tuczą.

19 lis 2008

Cukier- zbędne kalorie.

Bywa czasem, że kokietuję męża. Nie jest to byle jaki mąż, tylko mój własny, mój osobisty i w dodatku ślubny. Mówiąc między nami to, całkiem z niego udany okaz męża. Zatem kokietuję go ale nie za często, żeby się nie przyzwyczaił.
De Silva zażyczył sobie kawy, więc pytam go udając niewiedzę w dziedzinie nieużywania w naszym domy cukru (czego nieraz doświadczają goście, gdy serwujemy im w cukierniczce jakieś podejrzane, skawalone grudy):
-Słodzisz cukrem czy miłością?
De Silvę z lekka zaskoczyło pytanie ale za to Dzidek nie stracił rezonu.
-Ja, ja słodzę miłością!

17 lis 2008

Proszę nie dotykać!

Niemowlaki często budzą sensację. Wystarczy pojawić sie z bobasem publicznie i od razu wszyscy chcą go obejrzeć, zagugać i stwierdzić osobiście, do kogo jest podobny. Przyzwyczaiłam się już do pewnych zachowań oraz do tego, że czasami muszę chronić mojego synka przed atakiem ciekawskiej gawiedzi. Istnieją miejsca wyjatkowo niebezpieczne jak np przedszkole.
Gdy odprowadzam Dzidka, nie mogę spuścić oka z jego braciszka. Przedszkolaki, bowiem, otaczają wózek niczym szarańcza, zwłaszcza dziewczynki. Te małe, ubrane na różowo, uczesane w słodkie warkoczyki istotki z okrzykami zachwytu "Dzidziuś, dzidziuś!" chwytają się kurczowo gondoli i wyczekują okazji, by owego dzidziusia dotknąć. Moje tłumaczenia, że to nie jest zabawka i nie wolno dotykać brzdąca, powstrzymują zapędy młodych niewiast. Jendak nadal trzymają one wózek zanurzając głowy do jego środka oraz wlepiając swe niewinne, świedrujące oczęta w wybudzającego się właśnie Mateo. Trawmy zatem w napieciu: ja i przedszkolaki. Wtedy, zazwyczaj, pojawia się inna mama z niemowlęciem i stadko małych sroczek "odlatuje" w jej kierunku z nadzieją, że tego drugiego dzidziusia dotknąć będzie można.
Innym strategicznym miejscem jest siłownia, na którą chadzamy wspólnie z Mateo. On robi sobie drzemkę a ja mogę poćwiczyć łudząc sie, że uda mi się pozbyć "oponki pociążowej". Mięśniacy i trenujący tam neandertalczycy nie stanowią dla nas zagrożenia w przeciwieństwie do pań oraz emerytów. Ci bowiem, są wyjątkowo przebiegli. Wyczekują odpowiedni moment i znienacka gugają do maluszka. Nasz syn lubi towarzystwo, odwzajemnia uśmiechy a zagadywany odpowiada radośnie ""grua, gu gu", lecz atakowany z zaskoczenia guganiem (dodajmy po francusku) boi się oraz płacze. Wtedy atakujący chowa ze wstydem głowę w ramionach i cichaczem, na paluszkach odchodzi, oczywiście, udając, że to nie on maluszka obudził. Sama niekiedy nie wiem, kto jest gorszy: dzieci w przedszkolu czy ekipa na siłowni.

Nauczyłam sobie radzić w sytuacjach niebezpiecznych, jednakże bywa, że nasz synek zostaje zaatakowany w niespodziewanych okolicznościach.
Robiłam zakupy. Podeszła do nas starsza pani i ni z tego, ni z owego, włożyła swój palec do buzi Mateo komentując "Oj chyba zęby mu idą!" Zbaraniałam! Staruszka z zaskoczenia "mnie wzięła". Sądziłam, że chce coś zabrać z regału obok a ona brudnym paluchem z zarazkami (jakby powiedział Dzidek) atakuje nasze dziecko. Pani pod moim piorunującym spojrzeniem się wycofała. Zrozumiała, że ponawianie prób może się dla niej skończyć nieprzewidzianą wizytą na ostrym dyżurze, o ile nie na cmentarzu. Mi jednak pozostało przeświadczenie, że niebezpieczeństwo czai się wszędzie a ludzie są, naprawdę, nieprzewidywalni.
Postanowiłam przyczepić do wózka szyld "Nie dotykać! Dziecko pod prądem!" bądź "Nie dotykać! Zła matka może ugryźć!" Ach... co ci ludzie mają w głowach?

1 deko francuskiego
On touche pas le bébé!!!!!!!! - Nie dotykamy dzidziusia... wrr!

14 lis 2008

Kuriozalne, jesienne melanże kulturowe.

Jesień jest moją ulubioną porą roku, szczególnie złota, polska jesień. Uwielbiam tą różnorodność, rozmaitość kolorów, babie lato i zbieranie podgrzybków. W Genewie o tej porze roku też jest pięknie, zwłaszcza w ciepłe słoneczne dni. Różnorodność natomiast panuje większa a w dużej mierze różnorodność przyodziewanej garderoby. Moje spostrzeżenie nie dotyczy kobiet ani nastolatek, które stanowiąc identycznie ubraną armię klonów paradują zarówno po moskiewskich, warszawskich jak i genewskich ulicach w obecnie modnych, obcisłych kozaczkach. Nie o nie mi chodzi lecz o dzieci.

Otóż jesień w Genewie jest porą nader kuriozalną, gdy przyjrzymy się noszonej przez maluchy odzieży. Kiedy odprowadzam Dzidka do przedszkola, dochodzę do wniosku, że przyodziewek dzieci jest chyba najbardziej reprezentatywnym elementem świaczącym o różnicach kulturowych. Tak oto, jednego dnia, w jakże pięknych okolicznościach przyrody (słonecznie, 16 st C) ujrzałam rodzinę indyjską z pociechami otulonymi w puchowe kurtki, wełniane szaliki i grubaśne czapki- niczym ekipa badaczy lodów arktycznych.
Obok szli znajomi Anglicy z niemowlakiem w nosidle i może, nie zwróciłabym na nich szczególnej uwagi, gdyby nie fakt, że maleństwu zwisały na wpół sine, gołe nóżki a jego matka była ubrana znacznie od niego cieplej- włączając, oczywiście, obowiązkowe tego sezonu, obcisłe kozaczki.
Niemcy, nie dając się zwieść panującemu słońcu, wyposażyli pociechy w spodnie przeciwdeszczowe. Jesień przecież bywa zdradliwa a sztormiaki i kalosze przydać mogą się zawsze, zwłaszcza, gdy szalejace w piaskownicy dziecko pot będzie zalewał.

Moja mama, gdy nie wiedzała jak nas ubać, patrzyła nie tylko na wsazania termometru ale i za okno na przechodniów na ulicy. Nestety w naszym, obecnym przypadku ta metoda nie jest miarodajna, bo ludzie za oknem prezentują dużą różnorodność oraz zdecydowane przywiazanie do innych pór roku. Patrząc na nich mam przegląd miłośnikow zimy, na czele z odkrywcami bieguna północnego, oraz osób dotkliwie przywiazanych do lata, którzy próbują je przywolać demonstrując sandały oraz szorty.
Każdego dnia mam zatem zagadkę, której rozwikłanie dodatkowo mi utrudnia zagubienie naszego termomeru gdzieś w otchłaniach balkonu (których pomimo zapewnień de Silvy, nie chę zwiedzać o poranku z sobie nieznanych powodów). Jednakże radzimy sobie z dotosowaniem do warunków atmosferycznych a nasze dzieci nie dostają ani odmrożeń ani udaru cieplnego. Wiadomo- Polak potrafi.

12 lis 2008

Ja sem nietoperek.

Dzidek przyniósł mi nadgryzione przez siebie jabłko.
-Wszystkiego najlepszego przy okazji jabłka, mamusiu.

Wieczorem, nasz syn biega w piżamie.
-Dzidku, co robisz?
-Jestem Super BATFAN!- Odpowiedział zakładając kalosze.

11 lis 2008

Mail.

Z samego rana, jeszcze przed poranną kawą wysmarowałam maila do de Silvy.

"Najukochańszy małżonku mój!
Czy byłbyś tak uprzejmy i mimo że nie dostarczyłam Ci obiadku dziś do pracy, mógłbyś mi napisać namiary do Agnieszki W? Wiem, że już wielokrotnie, na różne sposoby dawałeś mi numer jej telefonu (a w zasadzie telefonów) lecz w pomroczności mej jasnej oraz z innych przyczyn tkwiących u fundamentów mej złożonej osobowości, utraciłam te dane.

Z góry dziękuję za pozytywne rozpatrzenie mojej prośby.

Kochająca aczkolwiek roztargniona żoneczka

PS. Nota bene Twój jak i mój syn też nie dostał nic do przedszkola, bo przez pomyłkę zabrałam jego drugie śniadanie do domu. Chyba muszę coś wymyślić, opracować sposób na zapominalstwo. Ponoć elektrowstrząsy przynoszą dobre efekty.
"


Całe szczęście, że panie w przedszkolu mają zawsze małe co-nie-co dla dzieci pozbawionych drugiego śniadania.

1 gram francuszczyzny
goûté- przekąska/ drugie śniadanie

10 lis 2008

Nowy album.

Umieściłam z boku nowy album z naszych jesiennych, sobotnich (i nie tylko) wypadów po Szwajcarii.

7 lis 2008

Jak mówic do teściowej?

Podczas pogaduch z Elą okazało się, że ona mówi do swojej teściowej po imieniu. Byłam tym faktem lekko zaskoczona. Ela wyznała, że nie mogłaby zwracać się inaczej a na pewno nie per "mamo".
-Za stara jestem na takie zwroty. Gdy braliśmy ślub miałam prawie 30 na karku i nazywanie obcej kobiety mamą nie przechodziło mi przez gardło.-Powiedziała Ela.

Przyznam szczerze, że ja nie miałam podobnych oporów i faktycznie byłam młodsza panną młodą od Eli. Podejrzewam, że nawet gdybym była starsza nic by się nie zmieniło, może gdybym miała innych teściów...

Kasia mówi do teściowej per "mamo", mimo iż, jak sama powiedziała, ta nigdy dla niej mamą nie była i nie będzie. Zwraca się w ten sposób, choć wiele osób prawdopodobnie nie odzywałoby się już w ogóle, po tym jak matka męża pozbawiła ich, w zasadzie z dnia na dzień, dachu nad głową. Kasia razem z małym dzieckiem i mężem ( który stracił pracę na skutek choroby) stali się bezdomni. Na szczęście otrzymali pomoc życzliwych i na prawdę obcych ludzi, którzy okazali serce bez konieczności mówienia im "mamo" czy "tato". Po tym wszystkim, Kasia zwraca się do teściowej jak dawniej. Pytana dlaczego, odpowiada, że ze względu na męża, i córkę stara się mieć dobre relacje, stara się też wybaczyć.

Marco do teścia zwraca się per "pan" i do tego często w trzeciej osobie. Nie czuje do niego ani żadnych uczuć ani nie chce budować z nim więzi rodzinnych. Ten "Pan" jest dla Marco złem koniecznym, bo teściowa nie wygania męża z domu, mimo jego nałogów, kłamstw, stosowanej przemocy i wielu innych patologicznych zachowań. Zatem mój kolega do teściowej zwraca się z należytym szacunkiem i nazywa ją "mamą" a do jej męża tylko kiedy musi. Dodajmy, tylko kiedy na prawdę musi, co de facto zdarzyło się zaledwie kilka razy np "Niech pan się uspokoi, bo policję wezwę."

Do de Silvów zwracam się jak do moich własnych rodziców. Teściówka na samym początku powiedziała, że woli, aby do niej nie mówić w trzeciej osobie, bo tego nie lubi. Takie otwarte postawienie sprawy mi odpowiadało, bo wolę jasne relacje a nie na około wśród zbędnych konwenansów. Teść z kolei, gdy odwiedzając go w pracy przedstawiłam się sekretarce jako jego córka, był bardzo zadowolony, ba cały dumny był.

Mówić do teściów można posługując się różnorodnymi formami, mniej lub bardziej bliskimi. Dobrze, by obu stronom owa forma odpowiadała. Dobrze też, aby oprócz mówienia do siebie, można było się porozumieć i dogadać, ale to już inny temat.

5 lis 2008

Z troski o męża.

De Silva ma bradykadię (zwolniony rytm bicia serca). Jako dobra żona, staram się zatem utrzymywać go na zdrowym poziomie zestresowania. Ostatnio zakomunikowałam mu słodkim głosem:
-Mam dla ciebie niespodziankę. Spodziewamy sie trzeciego dziecka.-
Mąż, prawdopodobnie przyzwyczajony do moich licznych prób dbania o jego zdrowie, przyjął wiadomość dość spokojnie i z lekkim zaciekawieniem. Zasypał mnie potokiem pytań:
-Tak?
-Tak. Spodziewam się chłopca, trzeciego chłopca.
-Cóż za precyzja, żono.- Musiałam zrobić na nim wrażenie, bo strasznie się rozgadał.
-Będę bardziej precyzyjna. To będzie chłopiec, od razu trochę odchowany - dwulatek. Spodziewam się go za dwa dni.
-Dwulatek? Hmm... słuszną linię ma nasza partia.
-Nie da się ukryć. A tak na serio, to Prulińska syna nam "podrzuci". Ich opiekunka potrzebuje nagle kilku wolnych dni.
-Wiesz, ale to nie jest głupi pomysł. Może następnym razem postaramy się o takiego troszkę odchowanego bobasa. -Rozpędził się de Silva.

PS. Na emigracji nie można liczyć na pomoc rodziny w nagłych przypadkach. Pomagamy sobie wzajemnie. Podczas narodzin Mateo, Dzidkiem zaopiekowała się Ela (z resztą, nie tylko wtedy).

3 lis 2008

Odlecieć do zimnych krajów.

Są takie dni, w których bardziej niż w inne, czuję się Polką. Wtedy rośnie kontrast między mną a pozostałymi ludźmi, niekiedy tak silnie,że wręcz nierealnie, jakby wszystko nas dzieliło. W takie dni tęsknię za domem, za przyjaciółmi z dzieciństwa, z którymi mogę porozmawiać na każdy temat bez owijania w bawełnę ani, co gorsza, polityczną poprawność. Tęsknię za polską mentalnością, mimo wielu jej wad. Przede wszystkim jednak brak mi korzeni, moich korzeni.

1 listopada jest właśnie jednym z tych dni. Nie mam ochoty uczestniczyć w różnorodnych zabawach, przebieraniu się za narzeczoną nosferatum ani w wycinaniu lampionów z dyni. Tesknię za polską tradycją, za rodziną. Brak mi ceremoni Wszystkich Świetych, szacunku wobec starszych i drobnych detali, które stanowią o charakterze słowiańskiej duszy.

Na pocieszenie pozostaje mi polonia, czyli kraj ojczysty w pigułce. Gdy tęsknota ściska mi gardło, wystarczy spotkać się w nieco większym gronie rodaków, najlepiej zjednoczonym pod jakimś szczytnym hasłem. Oczywiście nie jest to, to samo, co przysłuchiwanie się rodzinnym dyskusjom o polityce, służbie zdrowia, bądź Żydach ale "lepszy rydz niż nic".

Jesienią ptaki odlatują do ciepłych krajów, zaś ja chcę odlecieć do zimnych a właściwie do jednego-Polski, choć za chłodem nie przepadam.

29 paź 2008

Osiąganie celu.

Trzeba mieć cel i najlepiej mieć go przed sobą. Czasem cel pojawia się sam, tak sam z siebie, niekiedy w dodatku, znienacka. Wabi nas nowością, swą ciekawą formą i kusi. Bywają też cele, które po nagłym pojawieniu się, znikają równie gwałtownie pozostawiając po sobie uczucie straty. Inne pozostają w naszym zasięgu i np. sobie dyndają, lub wirują, przypominają o swoim istnieniu.
Pojawieniu się celu lub jak kto woli, pokusy odpowiada analiza, czy oby na pewno jest on w naszym zasięgu lub czy wart jest osiągania. Jednym słowem, czy to się opłaca? Analizujemy wszystkie za i wszystkie przeciw, liczymy bilans zysków oraz strat a przede wszystkim szacujemy potencjalny wysiłek tzw. koszt energetyczny. Gdy wynik jest zachęcający przystępujemy do działania i wyciągamy rączki.

Początki bywają trudne, ale są nagradzane zaskoczeniem, które wraz z nabieraniem doświadczenia coraz rzadziej się pojawia. Bycie debiutantem jest przywilejem, gdyż wszystko jest nowe, ciekawe i mimo poniesionych dużych kosztów tzw. frycowego (a może właśnie z tego powodu) daje niewyobrażalną satysfakcję.
Gdy wreszcie pochwycimy nasz cel, wtedy trzymając go w dłoniach oceniamy zezującym spojrzeniem jego kompatybilność z naszymi potrzebami. Znajdujemy to miejsce, które wiąże ze sobą największe nadzieje i szybko zanurzamy je w buzi. Nareszcie nadchodzi wyczekiwany z utęsknieniem moment; cel zostaje zaśliniony, wymiętoszony nie uzbrojonymi jeszcze w zęby dziąsłami a czuły język niemowlaka eksploruje każdy milimetr kwadratowy jego powierzchni.

PS. Mateo dziś kończy 6 miesięcy, pierwsze pół roku życia. (Rety! Jak ten czas "zleciał"!)Od ponad 3 miesięcy szkoli zawiłą szkołę chwytania przedmiotów i wkładania ich do buzi. Obecnie poluje na drewniane, ręcznie malowane żurawie zawieszone na karuzeli u jego łóżeczka.

26 paź 2008

Spacer po "winioblach".

Obcym językiem przesiąka się dyskretnie. Na początku śmiejemy się z innych, gdy mieszają, odmieniają dziwne słowa, "jedzą hotdogi na cornerze". Z czasem niektóre wyrażenia kopiujemy i wklejamy w potok ojczystej mowy, zwłaszcza gdy w języku rodzimym nie były przez nas często używane. Wtrącamy mimo chodem to tu, to tam po jednym słówku.

Język francuski ma tą wyższość nad innymi, że zaciąganie nim kojarzy się pozytywnie. Wszak arystokracja tak właśnie rozmawiała. Angielskie wstawki z kolei pachną dorobkiewiczostwem oraz dobitnie wystają słomą z butów. Możliwe, że owe skojarzenia są dziedzictwem wczesnego kapitalizmu, gdy każdy parweniuszowski burak chlubił się biznesami, pegerami, siebie nazywała menagerem (z silnie wymawianym "g") i używał masę nowo-tworów językowych. Wtedy właśnie pojawiło się wiele dziwacznych naleciałości, na temat których dyskutowano, jak i czy w ogóle je używać należy. Naleciałości, które przetrwały, mimo usilnych walk podejmowanych przez znawców językowych.
Na emigracji łatwiej o "przesiąkanie". Czasem w języku obcym występują słowa, których odpowiedników w polskim brak, lub po prostu wydają się nam bardziej dobitne czy wdzięczniejsze. W tym przypadku też francuskie zwroty mają przewagę nad zapożyczeniami z angielskiego, które nie posiadają tej lekkości czy tęsknoty za sanacją, jak na przykład "czy jesteś au courant, cherie?" Może dlatego, nasz opór przed przesiąkaniem maleje. Nie boimy się "kalek" językowych ani wrzucenia raz co raz jakiegoś obcego zwrotu, bo francuski jest elegancki w przeciwieństwie do mowy wyspiarzy (przynajmniej w naszym odczuciu).
Pierwszym zaciągnięciem pojawiającym się dość często w naszej rodzinie było "dusmą" (doucement) powtarzane non-stop wśród dzieci na placach zabaw. Potem za znajomymi zaczęliśmy nazywać cukinie kurżetkami. W Szwajcarii jest to popularne warzywo, zaś w rodzimym kraju znajomi się z nim nie spotkali. Zatem została cukinia ochrzczona kurżetką, a jej nowe imię my z wielką chęcią przygarnęliśmy. Przyznacie z resztą sami, że ta nazwa, brzmi nader wdzięcznie. Niektórych zwrotów używam z premedytacją jak np raté, co w wolnym tłumaczeniu oznacza "nieudany", natomiast dosłownie "zeszczurzyć". Słowo to ma ciekawą etymologię. "Zeszczurzano" pieczywo, gdy miało kontakt z gryzoniami. Piekarz powinien taką żywność zniszczyć. Jeśli tego nie zrobił chleb był właśnie raté, co w dobie epidemi chorób zakaźnych było ciężkim przestępstwem karanym nawet śmiercią. Obecnie słowo to używane jest w różnorodnych kontekstach; autobus może być raté (gdy na niego nie zdążymy), podobnie niezdany egzamin, czy (i to jest uważane przeze mnie za językową perełkę) operacja plastyczna (zwrotu użyto opisując urodę pewnej piosenkarki występującej w konkursie Eurowizji ;-)

Powoli przesiąkamy zapożyczeniami językowymi i zasłyszane wśród znajomych polaków nowo-twory robią na nas coraz mniejsze wrażenie. Jednak, gdy usłyszałam propozycję spaceru po "winioblach", byłam zaskoczona. Co to jest? Po chwili zrozumiałam, uśmiałam się i przyjęłam propozycję. Zaś sam spacer był uroczy, wręcz poetycki; widok na Alpy po jednej a Jurę po drugiej stronie i "winoble" skąpane w jesiennym słońcu. (Wytłumaczenie terminu na zdjęciach).



21 paź 2008

O odwadze mojej mamy.

Dziś napiszę wspominkowo i w dodatku na serio, co często mi się nie zdarza, zatem z miejsca uprzedzam stałych czytelników.
Dawno temu (gdy miałam 6-8 lat ), za górami, za lasami (czyli w peerelowskiej Polsce) jedliśmy sobie z moją mamą i bratem obiad. Obiad jak obiad był przepyszny (co zaczęłam dopiero doceniać zmuszona w dorosłym życiu do codziennego, samodzielnego gotowania). Po jedzeniu chcieliśmy się bawić ale mama poprosiła abyśmy ją wysłuchali. Zatem siedzieliśmy i słuchaliśmy, zwłaszcza że nasza mama wydawała mi się lekko spięta. Patrząc na nią sądziłam, że zaraz dostanę burę za jakąś psotę.( Dorosłym często wydaję się, że nie okazują uczuć ale dzieci są czułe na emocje "wiszące w powietrzu" , bardziej niż nam się zdaje.)
Historia, którą mama nam opowiedziała brzmiała następująco. Jej koleżanka przypadkowo znalazła w rzeczach swojego męża zdjęcia, tzw "gołe" zdjęcia ... ich córki. Fotografującym okazał się mąż owej pani i ojciec tej dziewczynki.
Mama zapytała nas, czy tata lub ktoś inny w taki sposób się z nami "bawił". Pamiętam do dziś, z jakim trudem zadała to pytanie. Popatrzyliśmy na siebie z bratem beztrosko, powiedzieliśmy coś w rodzaju "Oj mamo, no co ty. Czy możemy już iść się bawić?". Mama z widoczną ulgą zakończyła rozmowę.

W PRL-u wiele patologii, o których dziś jawnie się mówi, nie maiło miejsca bytu. Nie dlatego, że wtedy nie istniały lecz, po prostu, były niezgodne z lansowaną polityką partii. Co najwyżej mówiono o nieznajomych, którzy porywali dzieci kusząc je słodyczami. Jednak molestowanie czy pedofilia były tematami tabu. Tym bardziej podziwiam postawę mojej mamy.
Dziś jako pełnoletnia kobieta doceniam odwagę, jaką ona wykazała, by poruszyć z dziećmi temat trudny, o którego istnieniu dorośli woleliby zapomnieć . Odwagę, by zweryfikować, czy nie dzieje się nam krzywda. Jej pytanie nie było podyktowane brakiem zaufania w stosunku do naszego taty. Powiedziałabym, że to był przejaw bardziej braku zaufania do niej samej. Nasza mama zdobyła się na zweryfikowanie swojej spostrzegawczości. Dużo łatwiej jest, gdy słyszymy o krzywdzeniu dzieci, powiedzieć sobie, że to "jakieś" dzieci, nie moje, że to inni ludzie, inni nieodpowiedzialni rodzice, że w mojej rodzinie takie rzeczy się nie dzieją. Dużo łatwiej samemu sobie odpowiedzieć, bez sprawdzenia, czy może ja, (podobnie jak owi "nieodpowiedzialni rodzice") nie zauważam cierpienia moich bliskich. Łatwiej jest powiedzieć "Mnie problem nie dotyczy. Nie, w mojej rodzinie to niemożliwe."- niż po prostu zapytać.

Odwaga w rozmawianiu z własnymi dziećmi na tematy trudne nie jest nagradzana orderami. Nikt nie napisze książki o dzielnej bohaterce i jej pytaniach po obiedzie ani nie nakręci na ten temat filmu. Nagrodą będzie beztroska odpowiedź "No co ty, mamo? Czy możemy już iść się pobawić?" Oby, zawsze tylko takie padały odpowiedzi.

Z dedykacją dla mojej Mamy.

18 paź 2008

Relacje z przedszkola.

Dzidek chodzi do przedszkola francuskojęzycznego, przynajmniej z nazwy, bo dzieci w jego grupie pochodzą aż z 8 różnych krajów- istna wieża Babel. Co dzień pytam syna o przeżycia i doniesienia, czyli "jak było w przedszkolu". Początek naszych rozmów wygląda z reguły tak samo;
-Podobało Ci się dziś w przedszkolu?
-Tak.
-Z kim się bawiłeś?
-Z Hipolitkiem Pateczką. -Dzidek zdrabnia imię swojego ulubionego kolegi, z którym, ostatnimi czasy, wpisują się niezatarcie w pamięć pań przedszkolanek. Tak niezatarcie, że często muszą obaj być rozdzielani, by uniknąć strat materialnych bądź psychicznych.

Dalej nasze rozmowy z synem przebiegają już z pewnymi wariacjami. Oto ostatnie:
-A czym się bawiliście?
-Niczym! -(Dzidek zmarłszy brwi w geście udającym złość.) -Pani nam pozabierała samochody.
- Tak? -Udaję zaskoczoną.-A co się stało?
-Samochody poszły do aresztu, bo były niegrzeczne. WYRYWAŁY SIĘ.

Innym razem zaś:
-Byłeś grzeczny w przedszkolu?
- Taaak.- Zapewnia mnie synek, by po chwili zapytać.- Mamusiu, co to znaczy po francusku "bêtise" ?
No tak, to już wiem, że nie był grzeczny.

Szczypta francuskiego (albo nie szczypta tylko się uczta):
bêtise- głupotka
faire des bêtises- rozrabiać

16 paź 2008

Za darmo?

Pewien, bardzo popularny, rodzimy portal internetowy został zbesztany za, cytuję, "komercyjne chwyty". Besztają go jego użytkownicy i rozsyłają (nota bene głównie na omawianych stronach internetowcy) informację, że "nie płacą". Gwoli ścisłości dodajmy, iż formuła owego portalu (nomen omen bezpłatna) nie zmusza do jakichkolwiek konsekwencji finansowych, nawet umieszczanych małym drukiem. Zatem co się nie spodobało? Nie spodobały się "chwyty" -czyli różne dodatkowe atrakcje, z których można (ale zdecydowanie nie trzeba) skorzystać jak i umieszczanie reklam.

Omawiany portal zrzesza milionowe grono użytkowników. Jakiś czas temu musiał zainwestować w dodatkowe serwery z uwagi właśnie na gigantyczne zainteresowanie i co za tym idzie, gigantyczne ilości przetwarzanych informacji. Ponad to wprowadził weryfikację kont oraz danych, wszystko to na dużą skalę... i jeszcze im mało. Nie dość, że mają jedną z najbardziej popularnych domen w Polsce, tysiące "odwiedzin" co dzień (za co nie jeden bloger dałby się pokrajać na plasterki), to jeszcze im się "chwytów komercyjnych" zachciewa. Ludzie w dzisiejszych czasach, to na wszystkim chcą zarobić i to tak bezczelnie "na oczach" innych. Ba nie dość, że jawnie, to jeszcze legalnie (gdy wiadomo wszystkim, że pierwszy milion trzeba po prostu ukraść).
Nie rozumiem, dlaczego właścicielom portalu nie wystarcza oddanie się idei przyjaźni i braterstwa. Byłemu ZSRR to wystarczyło, by zbudować szczęśliwy ustrój zasobny w szkoły, fabryki, osiedla dla robotników a nawet zdolny do zawracania biegu rzek. Dlaczego ktoś tak bardzo chce zarobić na stronie internetowej, która ma pomóc odnaleźć kolegów z lat szkolnych?

Sama należę do służby zdrowia i praca dla idei nie jest mi obca. Pomagam ratować ludzkie zdrowie (czasem w jakimś stopniu nawet życie) jedynie dla idei, przecież nie dla tej mizernej pensyjki. Dlaczego ktoś inny chce zarobić na pracy przy komputerze, skoro mi w zupełności wystarczy fakt, że pomagam drugiemu człowiekowi i nie wymagam, aby wysyłał jakieś (cytuję) "złodziejskie" SMS-y?
Praca dla idei a nie (jak w tym portalu) dla mamony czyni człowieka wolnym. Mój mąż zarabia na nasze utrzymanie a ja mogę się oddać pomaganiu ludziom. Z resztą nawet, gdyby de Silva nie wspierał rodziny finansowo, też byśmy sobie radę dali. Grunt to wartości! Mogę nimi nakarmić czy też odziać dzieci. Na kolację zamiast kaszy manny podam im pożywkę z teorii Marksa i Engelsa. Przecież nie samym chlebem żyje człowiek. Zaś gdy będę chciała nabyć coś w sklepie np książkę pokażę moją legitymację honorowego krwiodawcy i ekspedienta (też w duchu bezinteresownego pomagania ludziom) da mi tą książkę za darmo, bez żadnych "komercyjnych chwytów".

Dlaczego pracownicy popularnego portalu w ten sposób nie mogą, tylko nachalnie (bez przymuszania milionowej rzeczy klientów) próbują zarobić?

14 paź 2008

Wieczorne chłopaków rozmowy

Wczoraj usłyszałam taką oto wymianę zdań między Dzidkiem i jego tatą.

-Kosmos sie nie zmieści w kuchni.
- Po co? (Co oznacza w języku Dzidka "Dlaczego?")
-W kuchni jest za mało miejsca na Kosmos. Jest tam Mateo, mama i ja.
-Ale ja chcę zabrać kosmos do kuchni.
-Zostaw KOSMOS w salonie i idź zjeść kolację.
-Dobrze, to wezmę tylko jedną planetę.

Z pozdrowieniami dla miłośników "Men in black" i galaktyki na pasku Oriona.

8 paź 2008

Artystyczna dusza.

Moje szanse na zostanie artystką drastycznie zmalały odkąd posiadam potomstwo. A tak chciałam zaistnieć w artystycznym światku...
W zasadzie, rodzaj sztuki nie był dla mnie istotny -ważne, by się realizować. Mogłabym zostać piosenkarką -śpiewać przecież każdy może (a patrząc na wiele sławnych gwiazd) niekoniecznie trzeba mieć wielkie ku temu predyspozycje. Mogłabym fotografować, zwłaszcza że dziś każdy uważa się za wybitnego znawcę w tym temacie. Mogłabym robić instalacje wymyślając coś absurdalnego, nikomu do niczego niepotrzebnego np coś ozdobionego fragmentem gołego ciała i symbolem najlepiej chrześcijańskim bądź katolickim (w przypadku symbolu innej religii zostałabym oskarżona o rasizm i profanację). Zatem pomysłów miałam wiele. Problem jednak w tym, że obecnie jestem matką, co przekreśla realizację moich artystycznych marzeń.

Prawdziwy artysta, bowiem, powinien być przede wszystkim neurotykiem. Każdą komórkę jego ciała przesiąka ból egzystencji i notoryczny brak zrozumienia przez otoczenie. Dzieło zaś, niezależnie od formy, musi straszyć skrzeczącą rzeczywistością, niezgodą ze światem, przygnębiającymi realiami codzienności i niezrozumiałym, wszechobecnym lękiem.

Niestety macierzyństwo neurotyzmu pozbawia a czasem wręcz z niego bezlitośnie obdziera. Czyż neurotyczna, młoda artystka brzmi na równi zachęcająco co neurotyczna, młoda matka? Zdecydowanie, nie i to na niekorzyść matki, właśnie. Niekiedy staram się usilnie odnaleźć ból egzystencji, pytać "być albo nie być i w jakim celu?" Jednak, zanim dobrnę do pytajnika owej frazy, Dzidek woła "jeść", "pić", "siusiu" lub rozbrajające z neurotyzmu "kochana mamusiu" i wszelkie podważanie sensu mojej egzystencji staje się nielogiczne. Nie mogę miarodajnie wypowiadać tez o podłości świata, skoro istnieją na nim dwa piękne cudy w postaci moich synów. Dwa idealne powody dla których trzeba oraz warto być.

Niekiedy rankiem wydaje mi się, że rzeczywistość do mnie skrzeczy. Lecz gdy tylko lepiej się wsłucham okazuje się, że odgłosy te są wydawane przez Mateo a ich kontekst jest zdecydowanie pozytywny i ze wszech miar radosny.
Mogłabym neurotyzm demonstrować lękiem. Jednak wszelkie obawy w zetknięciu z macierzyństwem zostają odebrane jako upupianie dzieci a ich matkę kwalifikują do grona przewrażliwionych kwok. Czy kogoś zainteresują bohomazy, wiersze czy inne przejawy artystycznego zaangażowania kwoki domowej?
Pozostaje mi jeszcze możliwość silenia się na neurotyczny wygląd, czego macierzyństwo też nie ułatwia. Pozornie wydaje się, że przemęczonej, niedosypiającej, młodej matce wygląd alienacji i niepogodzenia się ze światem przychodzi naturalnie. Nic bardziej mylnego. Osiąganie neurotycznego vis age jest szalenie trudne i wymaga nie lada zabiegów, zwłaszcza, gdy zależy nam, by efekt wyglądał na przypadkowy. Należy zainwestować sporo czasu, sił i pieniędzy we własny wizerunek sugerujący brak przywiązania do wyglądu. Niestety młodej matki nie stać na wspomniane inwestycje a jakiekolwiek próby ich obejścia kończą się zdemaskowaniem.

Nie jest łatwo być artystą. Muszę się z tym faktem pogodzić oraz z tym, że spadłam z piedestału sztuki zanim się jeszcze nań wdrapałam. Macierzyństwo uszlachetnia, podobno, choć mi samej nie udało się tego dotąd zweryfikować. Mogę potwierdzić natomiast, że bycie mamą uszczęśliwia, czego niestety doświadczam. Ach dobre i to.

1 paź 2008

Bezsenność i inne zaburzenia snu.

„Pobudka!” - Tym radosnym okrzykiem Dzidek zaczął mój dzień. Starałam się przeforsować jeszcze choć kwadrans drzemki, jednak poranne pertraktacje z przedszkolakiem nie przyniosły spodziewanego efektu. De Silva z uśmieszkiem przypatrywał się moim próbom odnalezienia kapci oraz nakierowania mego nierozbudzonego umysłu na tory myślenia. Umysł jednak zdecydowanie wolał pozostać na stacji „Śpiochy wielkie” i musiałam rozpocząć dzień bez niego. Wtedy organizm dał znać o nałogu i wydusił przez moje usta grobowe, narkotyczne żądanie „Kawy, kawy.”
-Czyżby się balowało w nocy?- Mąż dworował sobie ze mnie ale widząc, że świadomość nie przejęła u mnie jeszcze kontroli i obawiając się pozostania sam na sam jedynie z miomi instyktami (zdecydowanie morderczymi nad ranem) zaparzył mi filiżankę ulubinego narkotyku.
W końcu, nęcony zapachem kawy z pianką, mój umysł uruchomił tryby i powoli powrócił na tory myślenia.
-Dzidek znów lunatykował. Trzy razy kładłam go spać. Mateo zgłosił potrzeby żywieniowe o 23.30 potem o 2.05 jeszcze coś koło 4 i chyba o 6. – Wydusiłam. (Tego ostatniego jednak nie byłam pewna, bo straciłam o tamtej porze ostrość widzenia i nie mogłam dokonać precyzyjnego odczytu parametru czasu.)
-Somnabulik w rodzinie...Ciekawe po kim to ma?-De Silva udawał zaskoczonego, jakby zapomniał, że niejednokrotnie próbowałam ocalić mu życie w nocy lub informowałam o stanie zdrowia, przekonana głęboko, iż jest jednym z moich pacjentów. Byłam przekonana głęboko, bo pograżona w głębokim śnie lunatycznym.

W mojej rodzinie somnambulizm czy też „gadanie przez sen” jest zjawiskiem jak najbardziej zwyczajnym. Moja mama lunatykuje i z reguły kieruje swe nocne kroki do kuchni. Budzi się w połowie przygotowywania śniadania i wraca z powrotem do sypialni (co tłumaczy nieskuteczność podejmowanych przez nią diet odchudzajacych ). Mój brat też sobie chodzi i zazwyczaj nie jest to bez powodu. Wstaje w środku nocy jedynie w sytuacjach nader ważnych jak na przykład inwazja myszy spod jego łóżka, albo przyjazd niespodziewanych gości z Marakeszu. (Z resztą, skoro niektórzy felietoniści trzymają małe dinozaury pod łóżkiem, dlaczego inwazja myszy miałaby kogoś dziwić?)
Somnabulicy otaczali mnie od zawsze i nie robili na mnie wrażenia. Problemy ze snem wydają mi się zatem całkowicie naturalną przypadłością. Tak naturalną, że gdy dziś po włączeniu mojego komputera wyświetlił się komunikat „sleep problem” nie byłam tym zaskoczona. Wiadomo, to mój komputer zatem cierpi na bezsenność, w przeciwieństwie na przykład do laptopa męża, który, jak z reszta cała rodzina de Silva, nie jest obarczony zaburzeniami snu.

Nie mam zatem wątpliwości skąd się wzięły tendencje do problemów ze snem u mioch synów. Jednak nie zmieniło to faktu, że po wczorajszej nocy byłam wyczerpana. Dlatego obiecałam sobie, że wieczorem wcześniej niż zwykle udam się w obięcia Morfeusza. Gdy realizowałam dzisiejsze postanowienie, Dzidek przyszedł do mnie w nocy krocząc jak mumia z horroru w swym śpiworku. Burczał coś pod nosem o kaszy.
-Synku, co robisz?
-Mamo, bez histerii proszę.- Mruknął zwijając się w kłębek na dywanie.
Odnisołam go do łóżka. Włączyłam mój komputer nie mogąc zasnąć. Na ekranie znów pojawił się komunikat „sleep problem”. Nie nim byłam zaskoczona.

28 wrz 2008

-Dzidku, co robisz?
-Pan maszynista poszedł do doktora.
-Tak? A dlaczego?
-Miał zły humor.
-I co, lekarz mu pomógł?
-Tak. Wymienił na nowy. (Też bym tak chciała.)

26 wrz 2008

Stopnie zaawansowania językowego (według blondynki).

Gdy szukaliśmy mieszkania, zapytaliśmy agenta o jego znajomość angielskiego, gdyż w tym języku łatwiej nam się porozumieć było niż po francusku. Agent odpowiedział „Tak, trochę”, co jak się okazało oznaczało umiejętność wyartykułowania z siebie oprócz standardowego „yes, no” jeszcze „good”. Ręce mi opadły. W takim stopniu to ja „opanowałam” arabski, japoński, niemiecki oraz kilka jeszcze innych języków, których nigdy się nie uczyłam (tylko „wyłapałam słówka z filmów) i o których nie przyszłoby mi do głowy, nawet w najbardziej drastycznych okolicznościach, powiedzieć, że znam je chociażby trochę. Koniec końców rozmawialiśmy z panem francuszczyzną.
Pozostało mi jednak pytanie, o stopnie znajomości języków obcych i co w zasadzie znaczy, że się „mówi” np. po angielsku?

Europejski podział przyswojenia języka obejmuje następujące stopnie:
0- czyli debiutancki,
A1- A2 -początkujący,
B1-B2 -średnio zaawansowany,
C1-C2 -biegły (z tym ,że poziom C2 jest w zasadzie zarezerwowany dla mówiących od urodzenia w danym języku i to też nie dla wszystkich).
Powyższemu podziałowi odpowiadają certyfikaty, trofea jak zdania egzaminu FC czy DELF, bądź umiejętność poradzenia sobie w konkretnej sytuacji np. kupienie kawy w restauracji. Przyznam, że to ostatnie kryterium przemawia najbardziej do mojej wyobraźni. Zmieniłabym tylko wymieniane umiejętności i dostosowała je do moich potrzeb czyli potrzeb blondynki. Zaproponowałabym następującą gradację:

0- Na pytanie w języku obcym odpowiadam uroczym uśmiechem i mówię po polsku starając się usilnie, aby brzmiał on z jak najbardziej autentycznym obcym akcentem.

A1- Na tym etapie umiem powiedzieć kilka słów np. „tak,” „nie,” „dobrze.” Niekiedy, jednak nie udaje mi się ich trafnie użyć w kontekście. Potrafię też zrobić zakupy w supermarkecie i zapłacić za nie kartą.

A2- Gdy ktoś opowiada dowcip, umiem zaśmiać się w odpowiednim momencie, choć nie zawsze rozumiem, o czym była mowa. Robię też samodzielnie zakupy w osiedlowym sklepiku.

B1- Poziomowi temu odpowiada cytat z jednej polskiej komedii „This diamonds are too small.” (Czy pamiętacie z jakiego filmu pochodzi? Podpowiem, że w roli głównej występowała Kalina Jędrusik.)

B2- Umiem zamówić pizzę przez telefon z wybranymi osobiście dodatkami.

C1- Potrafię przekazać fryzjerowi detale dotyczące przyszłej fryzury.

C2- Radzę sobie w powyższej sytuacji a dodatkowo jestem później zadowolona z efektu.

Podany przez ze mnie podział nie jest doskonały ale wystarczający na moje potrzeby. Poza tym dobitnie pokazuje, że żadna blondynka nigdy nie osiągnie poziomu C2 w jakimkolwiek języku.

23 wrz 2008

Pożegnanie z LHC czyli go to Hel(l).

10 września uruchomiono oficjalnie największy akcelerator naszej planety, jak dotychczas największy, a zdaniem niektórych nawet dotychczas planety (np według dwóch naukowców azjatyckich doświadczenia w LHC spowodują zniszczenie Ziemi, o co z resztą wytoczyli owi naukowcy CERN’owi proces). Zatem świat powitał Wielki Zderzasz Hadronów, natomiast ja musiałam się z nim z tego powodu pożegnać, a dokładniej z jego fragmentem zwanym Atlasem, do którego zapałam uczuciem -obawiam się- nieodwzajemnionym.

Podczas budowy LHC panowała zasada całkowitej jawności, co z resztą dotyczy wszystkich badań prowadzonych w ośrodku naukowym CERN. Do niektórych eksperymentów mają nawet dostęp „nieoświeceni” tak jak np ja. Zatem można było bez problemu wybrać się na zwiedzanie budowy akceleratora, a uściślając jego fragmentu- ATLAS. Można było też do woli fotografować, pytać etc. Oczywiście skorzystałam z tej możliwości i zjechałam, mimo pewnych osobistych problemów klaustrofobicznych, daleko pod ziemię. To, co tam zobaczyłam, przeszło dalece wcześniejsze moje oczekiwania, bo ATLAS był po prostu piękny. Piękny nie tylko w kontekście majestatu, jego ogromu, bilionów detali i olbrzymiej pracy, wiedzy weń skumulowanej ale nade wszystko piękny w kategoriach estetycznych. Widziałam go kilka razy na różnym etapie zaawansowania budowy i zawsze byłam oczarowana. Od tej pory namawiałam znajomych i rodzinę do zwiedzenia akceleratora. Później z niecierpliwością oraz zaciekawieniem oglądałam robione przez nich zdjęcia, tak jak wiele osób z rumieńcami na twarzy wertuje na „naszej klasie” fotki byłych narzeczonych.

Niestety budowę ukończono i możliwości zwiedzania LHC zostały ograniczone- szkoda. Pozostają mi fotki. Niestety, nie udało mi się na nich uwiecznić tego momentu, gdy ATLAS en face posiadał olbrzymią złotą tarczę (sroki i blondynki lubią błyskotki). Czułam się osamotniona w tęsknocie ale jak się okazało, nie do końca słusznie, gdyż nie tylko ja tęsknię.

Tydzień po uruchomieniu LHC doszło do wypadku, przez który pożegnać się (przynajmniej tymczasowo) z akceleratorem musiało spore grono naukowców. Wiązka protonów pędzących z dużą prędkością przez akcelerator wykazała orientację (nie pytajcie jaką, prawdopodobnie niepożądaną) i uciekła powodując duże zamieszanie oraz zniszczenia. Do najważniejszych problemów zaliczany jest wyciek helu i skażenie tym pierwiastkiem powietrza. Zatem wyciek należy „załatać”, hel uzupełnić, a akcelerator schłodzić. Schłodzenie tak olbrzymiej masy nie trwa szybko podobnie jak usunięcie awarii. Jednak to z czym prawdopodobnie będą największe problemy to uzyskanie potrzebnej ilości owego pierwiastka szlachetnego.
CERN od kilku lat, z myślą o LHC, gromadził hel i pochłaniał 1/3 jego światowej produkcji. Zatem teraz, może się okazać, że najdłużej potrwa właśnie uzupełnienie chłodziwa. Sądzę, że niejeden zakochany w fizyce (czego zrozumienie nie jest dla mnie łatwe) czy w akceleratorze (co z kolei podzielam) byłby w stanie pójść nawet do samego piekła po hel, aby wreszcie móc zacząć eksperymenty.

PS. W zakładce umieszczam rodzinne zdjęcia fragmentu LHC tj ATLAS'a

18 wrz 2008

Ballada o partnerstwie.

Rozmawiałyśmy wśród znajomych o związkach i przeważał pogląd o wyższości partnerstwa a w zasadzie o jego niepodważalnym udziale w budowaniu udanej relacji między ludźmi. Dwie osoby dzielące wspólnie codzienne troski, obowiązki, obie na równi zaangażowane w tworzenie wspólnego jutra. Związek oparty na partnerstwie, to związek jedynie słuszny. Tylko on ma realne szanse oprzeć się przeciwnościom losu i jako jedyny może uszczęśliwić dwoje ludzi (oczywiście każdego z nich w takim samym stopniu). Chciałoby się powiedzieć "Partnerstwo i równouprawnienie ponad wszystko!" Ktoś nawet powiedział, że jego mąż jest bardziej partnerem niż mężem. Dlaczego? Gdyż partner szanuje, słucha, szuka kompromisu i idzie na ustępstwa.
Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie pozostawiła tematu bez własnych (i jak zwykle, nader subiektywnych) rozważań.
Czy ja, na prawdę, cenię partnerstwo w naszym związku? Czy zawsze szanuję wolność mojego faceta i jego poglądy? Oczywiście, że tak. Jednak problem polega na tym, iż partnerstwo zakłada równość obu osób a z tym się zgodzić nie mogę.

Są ludzie stworzeni ku pracy, są ci stworzeni ku ozdobie. Patrząc na de Silvę i mnie, bez cienia wątpliwości, można stwierdzić, że to ja służę do ozdoby a on do pracy. On z pewnością lepiej pieniądze zarabia, a ja je bardzo dobrze umiem wydawać. On jest dość małomówny, więc ja zapełniam tą ciszę w związku (i wspólnych dyskusjach).
Kolejny brak równości miedzy nami stanowi fakt, że w większości (znacznej większości) przypadków to ja mam racje a mój mąż nie. Jak zatem mam hołdować zasadzie szukania kompromisu, gdy moje pomysły są po prostu lepsze? To ja się znam na urządzaniu wnętrza naszego domu, rozmieszczaniu mebli, wychowywaniu naszych dzieci, spędzaniu razem wspólnego czasu. Naturalnie rozmawiamy razem na te tematy ale skoro de Silva mało ma do powiedzenia oraz nie potrafi przedstawić rozsądnych kontrargumentów, to i tak staje na moim.
Co do wolności mojego męża, to bardzo ją szanuję. Pozwalam mu realizować jego własne pomysły (naturalnie, o ile się z nimi zgadzam).

Zatem w zasadzie muszę przyznać, że popieram poglądy znajomych na temat partnerstwa. Dobrze mieć męża-partnera, który mnie słucha, szanuje, stara się znaleźć kompromisowe wyjście przy rozbieżności opinii. Natomiast trudniej jest mi samej być partnerką dla niego. Jednak tego chyba opisana dyskusja nie dotyczyła.

15 wrz 2008

Bozony czy bizony?

Bozonów nie należy mylić z bizonami z trzech powodów: po pierwsze- zupełnie inny ich rozmiar, po drugie- charakter poznania przez rodzaj ludzki, po trzecie- przydatność dla tegoż rodzaju (na korzyść bizonów przemawia fakt, iż są jadalne).

Wbrew pozorom oba podmioty notki mają, prócz wymienionych wyżej różnic, trochę wspólnego, a dzieje się tak przez szwajcarsko- amerykańskie konotacje w temacie fizyki oraz kuchni.

Jako laik, a w dodatku ignorantka z wyboru, przedstawiłabym bozony znajomym w ten sposób „Moi drodzy, oto Bozon a dokładnie pan Bozon X. Należy do sławetnej rodziny hadronów, urodzony przez Miony (nazywane przez Dzidka Nionami), daje parę ślicznych cząstek Z.” (Jeżeli pogubiłam się w konotacjach rodzinnych, to proszę życzliwych znawców tematu, o naniesienie poprawek.)

Problem jednak polega na tym, że bozona niejeden chciałby poznać, a wielu chciałoby osobiście móc przedstawić znajomym jak i całemu światu. Zatem trzeba by bozona wytropić, upolować, a wdzięczne trofeum zaprezentować gawiedzi licząc na nagrodę Nobla albo coś innego. Żądnych sławy odstrasza jednak brak odpowiedniego sprzętu. W przypadku bizonów jest o wiele łatwiej- wystarczy dwururka. Niestety, by upolować bozona dwururka a nawet trzyrurka na niewiele się zdadzą, o ile nie będą odpowiednio zagięte i opancerzone w kilka detektorów. W ten sposób grono amatorów polowania ogranicza się do Amerykanów i ośrodka o wdzięcznej nazwie CERN.

Początkowo wydawało się, że Stany Zjednoczone odpadły w przedbiegach i poprzestaną tylko na bizonach. Później jednak, pod wpływem przypuszczeń o zaniżeniu hipotetycznej masy bozonów, pojawiły się ponownie w grze. Wyścig z czasem trwał i w obu centrach naukowych szykowano "dwuruki": w CERNie na większą skalę, w Fermilabie na mniejszą, licząc w cichości serca, że jednak pan Bozon X nie należy do chudzielców.

Budowa LHC się przedłużała, co zwiększało szansę Amerykanów. Wtedy w CERNie zdarzył się wypadek, który jeszcze bardziej zaakcentował atmosferę konkurencji. W jednym z akceleratorów doszło do wybuchu; eksplodował kilkunastotonowy magnes, odwlekając o dobre parę miesięcy uruchomienie Wielkiego Zderzacza Hadronów. Pikanterii dodaje fakt, że ów wadliwy element został wyprodukowany właśnie w Stanach Zjednoczonych.

Koniec końców LHC uruchomiono z odpowiednią oprawą medialną. Jednak nic jeszcze nie jest przesądzone. Nadal nie wiemy, jaką masą dysponuje bozon. Poza tym, nawet jeśli naganiaczom w CERNie uda się go "wypłoszyć z lasu” przy pomocy zderzenia protonów, to pozostaje kwestia zrobienia chlubnego „trofeum”- czyli przedstawienia dowodów.

W kontekście opisanego polowania, chcę nadmienić, że te przedsięwzięcia opierają się na założeniach teorii względności (która jak sama nazwa wskazuje) nie została udowodniona naukowo. Nie wiadomo zatem, czy poniesiony wkład w polowanie na bozony przyniesie skutek. Natomiast jednego jestem pewna, że w przypadku zarówno Genewy jak i Fermilabu, pozostaną zawsze jeszcze bizony, które nota bene są hodowane w Szwajcarii a czasem nawet podawane w "cernowej" restauracji.

10 wrz 2008

Czy to dziś jest Koniec Świata?

Dzisiejszy dzień wydawał się być zwyczajnym dniem jak wiele innych. Wygramoliłam się z chłopcami z domu i pojechaliśmy autobusem do przedszkola. Wszystko toczyło sie jak zwykle, jedynie tuż przed naszym przystankiem zwiększył się ruch na drodze. Wokoło zaroiło się od samochodów ale dojechaliśmy bez przeszkód, tylko z lekkim opóźnieniem. Wtedy sobie uzmysłowiłam, że powodem większej niż zwykle ilości pojazdów jest koniec świata, bo przecież to dziś jest 10 września.
Końcowi świata towarzyszyła, jak na zapowiadaną atrakcję medialną, odpowiednia oprawa. Jak grzyby po deszczu pojawiły się wozy transmisyjne z olbrzymimi antenami wycelowanymi złowrogo w niebo, roiło się też od dziennikarzy z kamerami, mikrofonami i innymi atrybutami czwartej władzy. Wszyscy z niecierpliwością czekają na rozwój wypadków. Nikt nie chce przeoczyć "końca świata" ani się na niego spóźnić. To już dziś o godzinie 9.00 nastąpi ta wiekopomna chwila; zostanie oficjalnie uruchomiony LHC- największy na świecie akcelerator wybudowany w CERNie.

Przedszkole Dzidka znajduje się na terenie CERNu. Przechodzimy przez bramę. Strażnik weryfikuje przepustki i pozwolenia wstępu. Od kilku tygodni w związku z planowanym uruchomieniem LHC zwiększono dokładność kontroli oraz zaostrzono zasady bezpieczeństwa. Mijam znajomego strażnika, pytam go żartobliwie, czy to dziś ma być ten "koniec świata"?
-Non, pas aujourd'hui, Madame.-Odpowiada z uśmiechem.

W przedszkolu cernowym daje się odczuć lekką atmosferę podniecenia i mobilizacji wśród rodziców. Spora liczba pracowników przyprowadziła swoje dzieci nieco wcześniej niż zwykle. "To dziś! Po 10 latach budowy puszczamy pierwszą wiązkę."
Spotkałam Elę, która też odprowadzała swoje dziecko. Zostawiłyśmy pociechy w przedszkolu znajdującym się nad największym na świecie akceleratorem i jedyną, znaną fabryką antymaterii.

Mąż Eli, jak wielu naszych znajomych, ostatnio pracował po nocach dopinając na ostatni guzik swoją "cegiełkę" przy akceleratorze. W wielu działach CERNu od poczatku sierpnia wstrzymano urlopy. Wszytsko to z uwagi na dzisiejszy dzień.

Pijemy kawę z Elą (w naszym mieszkaniu 400 m od LHC), rozmawiamy jak na typowe kury domowe przystało o dzieciach, seksie i akceleratorze. W tak zwanym "miedzyczasie" dzwoni do mnie koleżanka z pytaniem, czy śledzimy rozwój wydażeń na żywo w telewizji.
-Nie. Śledzimy na żywo w CERNie- Odpowiadam.
Chwilę po godzinie 10 dzwoni mąż Eli z informacją, że pierwszą wiązkę "przepuszczono i nic się nie posypało." Następna próba będzie w południe.

Odebrałam Dzidka z przedszkola. Dzień był piękny, ciepły, słoneczny i dzieci bawiły się na dworze (oczywiście nad akceleratorem). Mój starszy syn szalal w piaskownicy razem z liczną grupką polskich maluchów. Dzieci nie zdając sobie z prawy z wiekopomności dnia psociły i cieszyły się pogodą. Kilkadziesiąt metrów pod nimi przelatywały wiązki cząstek rozpędzonych do prędkości bliskiej prędkości światła w temperaturze bliskiej zeru absolutnemu. Świat wstrzymał oddech patrząc na narodziny LHC, który budził u jednych nadzieję, u drugich dumę a jeszcze u innych lęk. Nasze dzieci zdala od tych uczyć a jednoczśnie tak blisko opisanych wydażeń, bawiły się radośnie we wrześniowym słońcu.

PS. Czy wiecie, jak powstają reportaże o CERNie?
Do naszego znajomego zadzwonił dziennikarz z pytaniem o zaawansowanie budowy LHC i krótkie wyjaśnienie, "o co w tym akceleratorze chodzi". Dodał, że nie ma czasu, bo materiał "puszczają tego samego dnia o 17". Numer telefonu znalazł na internetowych stronach CERNu, a że nazwisko brzmiało po polsku, to zadzwonił. Nasz znajomy (Polak) na pytania nie odpowedział, gdyż jako pracownik działu kadr, nie czuł się uprawniony, do formułowania tez o zaawansowaniu budowy LHC ani tłumaczenia zawiłości teorii względności.

8 wrz 2008

Języki mniej lub bardziej obce.

Nie mam talentu do nauki języków obych. Uczyłam się ich bodajże już pięciu. W podstawówce rosyjsiego uczyła nas wspaniała pani Mrósia i nawet udało jej się zakorzenić ten język w mojej głowie. Niestety poźniej nie miałam okazji go używać i delikatnie ukorzeniona, rosyjska sadzonka zdziczała w zapuszczonym ogródku mojego mózgowia. Obecnie potrafię coś z siebie wydusić i dogadać się z naszymi wschodnimi sąsiadami jedynie w dość powierzchownym kontakcie np. kupując ogórki kiszone w „Russian House”.

W liceum przyszedł czas na angielski, francuski i nieszczęsną łacinę a w moim wydaniu była ona nader nieszczęna. Nie wiem, czy nauczycielka była kiepska, czy ja stanowię wyjątkowe antytalecnie w tej kwestii ale nie szła mi ta nauka. Nie poddawałam się wierząc, że „peraspera ad astra”. Jednak owe gwiazdy były co raz dalej i dalej ode mnie. Po każdym sprawdzianie rósł dystans między moimi tłumaczeniami tekstu (rądzacymi się w coraz większym bólu) a oficjalną, wymaganą ich wersją. Straciłam serce do łaciny i mimo że minęło już kilka dobrych lat, to nadal dostaję wysypki na konstrukcję Acusativus cum Infinitivo i inne tym podobne świństwa. Zatem poza kilkoma sentencyjami i pierwszym zdaniem z czytanki (Rosa blanca est.) nic, ale to nic, z łaciny mi nie zostało. Z moim angielskim było nieco lepiej zaś z francuskim mniej więcej jak złaciną, z naciskiem na więcej.

Na studiach postanowiłam uczyć się hiszpańskiego – tak tylko dla siebie i dla własnej satysfakcji. Jednak dośc szybko mój zapał zgasł kończąc na poziomie średnio zaawansowanym.

Uczyłam się zatem pięciu języków i w efekcie znam: trzy jako tako, (by się w miarę swobodnie się komunikować, bez bólu i lecącego dymu z uszu na skutek przegrzania mózgownicy), jeden raczej średnio niż zaawansowanie (u was są charoszyje agórcy kwaszenyje) oraz piąty-zwiędłe resztki łacińskie. W zasadzie, to moje umiętności w tej kwestii są ani duże ani małe i jak się okazało niedawno, nie są wystarczające.

Obecnie uczę się kolejnego obcego języka. Nie umiem jeszcze za dużo w nim powiedzieć, jednak już sporo rozumiem. Tym nowym językiem posługuje się Mateo. Mateo, nasz młodszy synek, jest czteromiesięcznym niemowlęciem, czyli jak nazwa wskazuje mówić nie powinien. Jednak on chyba się tym nie przejął, bo niezły z niego gadułek. Lubi sobie mówić po swojemu, lubi zaczepiać, zagadywać a nade wszystko uwielbia prowadzić dialogi np. ze mna lub swoim bratem. Oto podstawy języka naszego nie-mowlaka:
Elo – Cześć!
Gr..gru – Co słychać?
Aua, ała- Cieszę się niezmiernie.
Auku iku- Tu jestem.
La la – Jeść!
Eeeeeee...- Źle, oj źle (zależnie od akcentu i wymowy- bardzo źleeee)!
Ahka ika- To mi sie podoba.
Spotykane są wariacje jak „Eeeee la la eeeee”, czyle „Źle, jeść, oj źle!!”

Nauka języka Mateo przychodzi mi lekko. Możliwe, że przyczynę moich postępó wstanowi, jego prostota i brak skomplikowanej gramatyki. Możliwe, że nasz synek jest dobrym nauczycielem. A może, zwyczajnie, mam dużą motywację, by zrozumieć nasze dzieciątko a jego mowa jest najwdzięczniejszym jezykiem, jaki dane mi było poznawać.

5 wrz 2008

Świat jest pełen piratów.

Świat jest pełen piratów, zwłaszcza drogowych. Moje codzienne doświadczenia to potwierdzają; choćby taka, zwyczajana z pozoru,sprawa jak korzystanie z komunikacji miejskiej.
Czekamy na autobus a Dzidek wlepie ślepia w dal, niczym majtek w bocianim gniaździe wypatrujący suchego lądu czy też wrogiego okrętu. W końcu rozradowanym głosem obwieszcze wszystkim, nawet tym niewładajacym naszym słowiańskim językiem, że jedzie, jedzie 5, 6 i 6, 5. Rzeczywiście, już po chwili przybija do nadbrzeża przystanku autobus pod banderą 56, czyli ten na który czekaliśmy i w dodatku jest niskopodłogowy. Wsiadamy. Najpierw Dzidek -nasz dzielny majtek. Gdy pomagam mu dostać się „na poklad” drzwi się nagle zamykają przycinając mi ręce. Podnoszę raban, więc kierowca otwiera je ponownie. Pora zatem na wózek z cennym skarbem w postaci naszego młodszego syna. Wjeżdżam przednimi kołami i... znów trzask- drzwi się zamykają. Tym razem pasażerowie krzyczą i dzięki ich pomocy zostajemy zabrani na pokład, cali i zdrowi (nie licząc strat moralnych rzecz jasna).

Kierowca przyciska gaz do dechy; musi przecież nadrobić 30 sekund opóźnienia, na które naraziłam komunikację miejską wsiadając z dwójka dzieci (czego rozkład jazdy najwidoczniej nie przewiduje). Naszym okrętem zakołysało ostro i ruszyliśmy.

Dzidek przezornie od razu usiadł pod oknem. Ja zaś, wcisnęłam hamulce wózka i zajęłam miejsce obok niego. Rozejrzałam się wokoło i zauważyłam, że pozostali pasażerowie kurczowo trzymają się poręczy. Po kilku sekundach dane mi było zrozumieć, dlaczego tak robią. Na pierszym zakręcie zarzuciło nami tak, iż Dzidek o mało co nie wybił sobie zębów. Na drugim wózek z Mateo zaczął się kolebać na boki i byłby się niechybnie przewrócił, gdyby nie moja interwencja. W autobusie panują przechyły jak na okręcie podczas sztormu. Chwytam zatem jedną ręką Dzidka, drugą wózek a zębami trzymam się poręczy. Przejżdżamy przez rondo i słyszę jak mi trzeszczą plomby od naprężeń.

Z piskiem opon mijamy przystanek nie zatrzymując się na nim. Czyżby to było porwanie? Kątem oka zauważyłam odbicie kierowcy w lusteku a dokładniej jedno jego kaprawe ślepię i złoty kolczyk w uchu. Włos mi się jeży na głowie. Trafiliśmy na prawdziwego korszarza! Dałam się nabrać na stary piracki fortel z fałszywą banderą. Teraz zamiast numeru 56 widnieje na niej trupia czaszka. Ach ...nie, to tylko autobusowa reklama trutki na szczury.

Kiedy walczę o przetrwanie, Dzidek, obijając się raz o szybę raz o moje kolana, piszczy z radości „Mamo, ale buja!” Najwidoczniej w moim dziecku obudził się duch wilka morskiego, bądź co bądź jego pradziadek był prawdziwym marynarzem.

W końcu dotarliśmy wśród przechyłów do kresu naszej podróży i wysiadamy. Dziękuję Bogu,że żyjemy i nawet prawie nie zauważam, że kierowca próbował przyciąć drzwiami najpierw mnie z wózkiem, potem jakiegoś sympatycznego Hindusa pomagajacego Dzidkowi wysiąść. Wreszcie staneliśmy na suchym lądzie i nic nami nie kiwa ani nie rzuca.Spoglądam złowrogo na kierowcę – korsarza i kogo widzę? U„steru” siedzi pani w średnim wieku i faktycznie nosi ona złote, okrągłe kolczyki. Cóż, jak widać, piracka natura morze drzemaćw niejednym z nas.

Dramatyczna podróż minęła i zaczęłam koić nerwy spacerując z dziećmi po deptaku. Wtedy, jak spod ziemi, pojawił się kolejny pirat, który chciał stratować Dzidka. Pirat miał „na oko” 80 na karku i poruszał się szerokim, wózkiem elektrycznym rozpędzonym do prędkosci 20 km na godzinę. Staruszek kierował swoją „amfibią” trzęsacymi się dłońmi. Pędził po chodniku, zmieniając co i raz hals (czyli jechał wężykiem). 20 km na godzinę nie stanowi zawrotnej prędkości na ulicy ale na deptaku pełnym przechodniów jest nie lada zagrożeniem.

Wtedy w mojej głowie zaświtała myśl, że przed takim piratem jak on, trzeba się bronić. Przypomniałam sobie mojego dziadka marynarza i fakt, iż brał on udział w bitwach morskich. Co prawda, dziadek nie walczyłz korsarzami lecz z Niemcami poczas II Wojny Światowej ale dobre i to. Wszak już stanowi to jakąś tradycję rodzinną. Pierwsze, co mi przyszło do głowy, to by kija w szprych wsadzić temu piratowi. Jednak ,gdyprzyszło do realizacji planu obronnego, staruszek odjechał jużdaleko a moje dzieci były bezpieczne.

Odetchnęłam i odłożyłamna bok kontynuowanie tradycji rodzinnych. Przydadzą się innymrazem, gdy spotkamy korsarza. Przecież może to nastapić w każdejchwili, gdyż jak widać, w wielu osobach drzemie piracka natura.

2 wrz 2008

Pasztet.

Na spacerze usłyszałam rozmowę pewnych chłopców, którzy obgadywali matki swoich kolegów. Jedna w ich opinii była „laską” a drugą nazwali, ni mniej ni wiecęj, „pasztatem”. Byłam lekko zaskoczona podsłuchaną dyskusją, zwłaszcza, że rozmówcy mieli „na oko” najwyżej 10lat. Zadziwił mnie zarówno temat jak i wiek dzieci oraz zestawienie tych obu czynników. Rozumiem, że dorośli męszczyźni czy nastolatkowie oceniają fizjonomię kobiet, żon, dziewczyn. Ale ocenianie matek przez dzieci pod kątem seksapilu, to mnie zaskoczyło. Czy Matka może być „pasztetem”? Czy od współczesnej mamy wymaga się, aby była sexy?

Zaczęłam w myślach śledzić wizerunek matki i jego ewolucję. Pamiętacie serial „Wojna domowa” i aktorki w nim występujace? Czy można o nich powiedzieć, że były sexy? Raczej nie, ale też nikt nie wymagał wtedy, by matka dójki dzieci zajmująca się domem była „laską”. Mamy były mamami; gotowały, plotkowały, dbały o siebie ale przede wszyskim o domowników. Nosiły się staromodnie i inaczej niż ich dzieci.

We współczesnych serialach, w tym też polskiej produkcji, postacie mam są ubrane podobnie jak ich nastoletnie córki, niekiedy nawet bardziej seksownie. Mają nieskazitelne figury, nowoczesny wygląd, ubrane są w obisłe dżinsy i chodzą na szpikach. Podobny wizerunek jest obecny w reklamach. W zasadzie to nie są już mamy lecz atrakcyjne kobiety z dziećmi. Może właśnie w tym jest różnica, że kiedyś było się przede wszystkim matką a potem kobietą a dziś jest odwrotnie. A może po prostu dziś mamuśką być nie wypada, bo przykleją nam pasztetową łatkę?

Na koniec zastanowiłam się, czy współczesne macierzyństwo wymaga nie tylko opiekuńczości, cieprliwości w wychowaniu pociech ale też super wyglądu, by dzieci nie były piętnowane przez rówieśników? Czy dziś dobra mama, musi mieć płaski brzuch i jędrne pośladki w trosce o swoje latorośle?

Co sądzicie?


Jeden deko francuskiego :
nana -laska, dziewczyna

30 sie 2008

Wakacje.

Wakacje- ten cudowny okres odpoczynku oraz rozluźnienia. Czas wtedy płynie inaczej, mamy możliwość zabrać się za rzeczy odwleczone, niedokończone. Ach wakacje, dzięki nim wszystko jest łatwiejsze. Już się nie mogę ich doczekać. Zdobywam się na cierpliwość, bo moje wakacje będą już za dwa dni. Za dwa dni Dzidek pójdzie do przedszkola. Jupi!

Mam oczywiście wielkie plany na ten czas a dokładnie 3 godziny rano. Przede wszyskim akcja „zadbajmy o siebie”. Fitnesik, fitnesik i jeszcze raz fitnesik tyle, ile się tylko da, czyli de facto tyle, na ile Mateo pozwoli .Może mi się uda choć dwa razy w tygodniu wyrwać na randkę z ciężarkami. Plany są ambitne ale jak przychodzi do ich realizacji ,to już jest nieco gorzej. Może nareszcie troszkę odpocznę, wrócędo formy, doprowadzę brzuch do ładu po ciąży... Jak miło snuć wakacyjne plany (czasem milej niż je realizować).

Może za kilka miesiecy uda mi się pójść na urlop? Zobaczymy. Może choć na pół etatu? Na razie muszą mi wystarczyć wakacje. 10 miesięcy -dobre i to.

28 sie 2008

Reakcja łańcuchowa.

Obudziłam się w mierę wyspana, co ostatnimi czasy należy do rzadkości. Może właśnie dlatego sądziłam, że ten dzień będzie świetny; przecież nie jestem całkiem klapnięta od rana. Później rytm toczył sie bez przeszkód, harmonijnie dość. Dzidek też miał dobry nastrój i wyraził, odziwo, chęć współpracy. Mateo zaś, jak zawsze, był pogodny i gadatliwy, Nic nie zapowiadało klęski.


Zjedliśmy śniadanie, umyliśmy się i mieliśmy "niezły czas", co spowodowało, że zaczęłam w myślach rozszerzać plany dnia o dodatkowe atrakcje. Przed wyjściem z domu należało jeszcze tylko nakarmić młodszego syna (który ostatnio nazywany jest Gapciem z uwagi na notoryczne gubienie smoczka). Nasz Gapulek zjadł i nie odbeknął.Jednak przecież to nic nie szkodzi, dzieci nie zawsze odbekują. Już prawie wychodziliśmy, gdy dane nam bylo zrozumieć, że jednak Mateo musi odbeknąć, bo inaczej...zaczyna się piekło.


Gapcio płakał,zanosił sie wręcz lamentem. Nic z tego, co robiłam, nie przynosiło realnej poprawy. Zrobił sie buraczkowy na buzi i wył. Dzidek poczatkowo trzymał się dzielnie, mimo iż cudzych krzyków nie lubi (generowane osobiście, to już inna sprawa). Zdjął buty i czekał na rozwój wypadków. Po chwili było już pewne, iż w najbliższej przyszłości nigdzie nie wyjdziemy, bo Mateo ""przyozdobił" mi ubranie bielą ulewek i dalej płakał.

Co miałam robić? Nosiłam, tuliłam, śpiewalam marynistyczne piosenki (gdyż te najbardziej lubią moi synowie) a reakcja Gapcia powoli jakby zaczęła się wyciszać. Wtedy jednak odporność Dzidka się wyczerpała i nasz pierworodny dostał szału. Natępiła reakcja łańcuchowa: młodszy płakał, starszy krzyczał domagając się ciszy i rzucając ze złości czym popadnie w co popadnie. Jedynie ja zachowałam względny spokój. Tłumaczylam sobie jak mogłam, że moi synkowie są zdenerwowani, że Mateo jest biedny, że jego brat również. Z upływem czasu te argumenty mnie już nie przekonywały, pojawły sięzatem następne: że to ja jestem w tej trójce dorosła, że oni są dziećmi, że to „moja krew”. Gdy wszystkie tłumaczenia się wyczerpywały, przyszedł czas na teksty ostateczne „Przetrwałam porody, przetrwałam choroby i to też przetrwam.”

Po 1,5 godziny starcia z reakcją łańcuchową poddałam się jej wyzwalając w sobie stan opisany jedynie w podręcznikach psychiatrii klinicznej i leczony tylko elektrowstrzasami. Jako dyletantka nazwałam stan ów „supernową”. Zatem na 60 m2 powierzchni naszego mieszkania zmagały się 3 supernowe targane ulewaniami, frustracjami i ciężką nerwicą. Wszystkie znaki zwiastowały dramatyczny koniec. Wtedy odwidziła nas Ela ze swoją córeczką. Córeczka zadziałała jak inhibitor na Dzidka (badź co bądź jest jego najlepszą kumpelką). Ela przejęła noszenie Mateo i wysłuchała moich żali. Wyciszyliśmy się wszyscy, wygasiliśmy rodzinną reakcję łańcuchową. Uf.

Jak dobrze, że mam Elę, że nie jesem sama.

24 sie 2008

Nie jestem proekologiczna.

Ekologia stała się modnym tematem. Na kursie językowym tak często omawialiśmy związane z nią słownictwo, że łatwiej mi po francusku opowiedzieć o efekcie cieplarnianym niż podać przepis na polskie pierogi. W telewizji, w prasie, w inernecie wciąż tylko ta ekologia. Każdą bzdurę można wytłumaczyć i poprzeć pod hasłem ochrony środowiska. Oczywiście wszyscy się chwalą, w jaki sposób ograniczają emisje gazów, zużycie wody, energii etc. A ja?

A ja...nie jestem proekologiczna. W nosie mam emisję gazów, ilość produkowanych przeze mnie śmieci czy zużycie energii. Kupuję pieluchy jednorazowe i nimi wsólnie z dziećmi zanieczyszczam nasza planetę, bo nie chce mi się prać tych tetrowych. Na wakację wyjeżdżamy gdzieś daleko w ciekawe miejsce emitując spaliny i wypalając rezerwy ropy naftowej. Zwiedziliśmy już sporo świata, bezproduktywnie bycząc się, poznając nowe miejsca, nowych ludzi i przede wszystkim marnując na przyjemności zasoby Ziemi. A co, stać nas, podobnie jak na te nieszczęsne pieluchy.

W wolnym czacie słucham muziki, ogladam telewizję, idę do kina czy buszuję po sieci i zawsze zużywam prąd, który, nie oszukujmy się, uzyskano paląc nieodnawialne źródła energi (bądź z elektrowni jądrowej produkujacej toksyczne odpady).
Jestem też nieekologiczna piorąc w pralce proszkiem, bo potrzebuję do tego elektryczności a użyta przeze mnie chemia truje rzeki. Nie zapominajmy też o tym, że kupuję masę niepotrzebnych rzeczy jak kosmetyki, detergenty do naszego energooszczędnego (hi hi) sprzętu AGD, gadżety, książki, płyty bez których można się obejść ale bez nich byłoby po prostu nudno. Czy takie np cytrusy, ile litrów benzyny spalono aby je dowieść do sklepu w mojej dzielnicy? Poza tym jem mięso, mimo że soję na paszę dla bydła uprawia sie na polach powstałych z wykarczowania lasu amazońskiego.

Czy rusza mnie ta gadanina o ekologii? Troszkę rusza. Dlatego ku połechtaniu sumienia korzystam z komunikacji miejskiej, z wielką skrupulatnością segreguję śmieci (szkło, metale, plastik, papier a nawet kompost), do supermarketu biorę własne torby. Te dziełania poprawiaja mi nastrój a jak ktoś mnie zapyta na kursie językowy, co robię dla naszej planety, to mam gotową odpowiedź. Zaś Ziemi faktycznie troszkę mi żal ale nie na tyle, aby zrezygnować z wygód i przyjemności.

21 sie 2008

Z ostatniej chwili.

Na spacerze.
-Zobacz synku, co za przystojniak tam stoi!
-Eeee nieee... to tata.

-Dzidku, ubieramy się i wychodzimy do lekarza.
-Mateo jet chory?
-Tak. Dlatego musimy iść do lekarza. Pomożesz mi?
-Pomogę...za drobną opłatą.

Nasz mały kapitalista skończył już 3 lata.

13 sie 2008

Babcia w akcji.

Babcia przyjechała do nas i cieszymy się z tego powodu niezmiernie. Każdy członek rodziny na swój sposób wykorzystuje jej obecność. Mateo jest noszony na rekach wiecej niż norma przewiduje a my tj de Silva i ja wybraliśmy sie na romantyczny spacer sam na sam. Natomiast Mistrz Dzidek wykorzytsuje Babcię w celach szlifowania talentu aktorskiego oraz różnego rodzaju metod perswazji. Jednym słowem Dzidek próbuje być niemożliwy.

Dzień pierwszy. Dzidek skacze, wydziera sie niemiłosiernie i się buntuje. Gdy chcemy ustawić go do pionu, Babcia bierze wnuka w obronę, że to z nadmiaru emocji. Tłumaczy, iż cierpliwość i zrozumienie naszej latorośli stanowią klucz do porozumienia.

Dzień drugi. Dzidek nadal szaleje. Zaczął rwać książkę, którą dostał od Babci w prezencie. Wkraczam do akcji i znów mój syn ma obrońcę, bo przecież nic się nie stało. Nie można rodzić konfiktów z byle powodu, nie należy ograniczać dziecka nadmiarem nakazów. Staram sie wyjaśnić, iż znam syna a jego zachowanie nie jest niczym innym jak próbą wyczucia, na ile może sobie pozwolić w obecności Babci.

Dzień trzeci. Dzidek buntuje się już prawie z każdego powodu. Nie chce myć zębów zmieniać butów, jeść posiłków (w grę wchodzi tylko kakao i czekolada). Babcia pelna empatii tłumaczy, iż pojawienie się młodszego rodzeństwa jest wielkim stresem dla Dzidka. Trzeba mu poświęcać więcej czasu, uwagi i wsłuchać się w jego potrzeby.

Dzień czwarty. Babcia towarzyszy Dzidkowi w kąpieli. Pełna ciepła zarządza koniec pluskania i marsz do łóżka. Nasz pierworodny odmawia, więc Babcia tłumaczy czule, że już trzeba iść spać, że ona jest zmęczona a woda zimna. To nie skutkuje ale Babcia się nie poddaje i dalej cierpliwie namawia. Kolejne persfazje prowokują Dzidka do wychlapywania wody w wany i przeprowadzenia burzliwych manewrów morskich. Po kolejnych minutach słyszymy wrzski z łazienki. Nasz syn dostał histerii i kategorycznie odmówił opuszczenia wanny. Nie chce iśc spać, nie chce czytania bajek na dobranoc. Wrzeszczy jakby go obdzierano ze skóry. Siedzimy sobie na kanapie z mężem i z nieukrywaną satysfakcją przysłuchujemy się dantejskim scenom w łazience. De Silva przytula mnie i z uśmieszkiem na twarzy mówi “Ucz się żono wsłuchiwania w potrzeby dziecka”.

Po kolejnych kliku minutach ruszyliśmy z odsieczą.

5 sie 2008

Na Zachodzie bez zmian.

Żyjąc w Polsce ciągle słyszałam zachwyty nad „Zachodem”, że tam wszystko jest lepsze, a nasz kraj rodzimy jest zaściankiem „sto lat za murzynami”. Czytałam gazety i słuchałam wypowiedzi ludzi, którzy wciąż udowadniali, że w państwach zachodnich istnieją cudowne rozwiązania wielu polskich bolączek. Jeszcze dziś słyszę pytanie zadawane przy wszelkich dyskusjach „Dlaczego nie podążamy wzorem państw zachodnich?”

„Szwajcaria, tu się inaczej oddycha!” Pamiętacie ten tekst z „Va banque” Machulskiego?
Właśnie tak postrzegamy życie za Odrą, bądź za oceanem. Raj na ziemi, gdzie życie jest lekkie, uporządkowane, pieniądze leżą na ulicy a najnowsze metody leczenia są na wyciągnięcie ręki. Na owym zachodzie są niskie podatki, rozwinięta pomoc społeczna dla potrzebujących, szanuje się wolność jednostki oraz wartości rodzinne, jest bezpiecznie, bo policja nie boi się przestępców. Wszystko jest lepsze niż w Polsce włącznie ze wspomnianym oddychaniem. Wciągu ostatnich lat przeszliśmy (jako państwo) niesamowite przeobrażenie ale mimo to, nadal porównujemy się z tym rajem za Odrą, w którym niezmiennie jest fajniej, normalniej, wręcz idealnie. Nasz kraj gonił ten ideał ale na Zachodzie bez zmian jest lepiej.

Obecnie mieszkamy na Zachodzie i nie jest nam źle ale nie przypomina on tego, co o nim słyszałam. Zaś gdy coś się zgadza z zasłyszanymi w Polsce opiniami, to szybko się okazuje, że dana zaleta posiada tzw. „druga stronę medalu”, która już przedstawia się mniej różowo. Co jakiś czas szokuje mnie podejście do pewnych problemów w Szwajcarii i z zaskoczeniem konstatuję, że w kraju rodzimym rozwiązano to lepiej. Chciałoby się powiedzieć „Cudze chwalicie a swego nie znacie.” Teraz, gdy czytam jakiś artykuł, w którym autor powołuje się na rozwiązania w krajach zachodnich, poddaję te słowa weryfikacji.
Dawniej sądziłam, że nie ma nic gorszego od polskiej biurokracji dopóki nie stanęłam oko w oko z francuską- o wiele gorszą. Podobnie ze sławną szwajcarską służbą zdrowia, która też ma mankamenty. Okazuje się, że niektóre leki polskiej produkcji są lepsze od odpowiedników szwajcarskich np witamina D, którą nasz pediatra polecił sprowadzić z rodzimych stron, gdyż ichni odpowiednik zawiera alkohol (niewskazany dla niemowląt).

Nie jest tak, że jestem przekonana o wyższości kraju nad Wisłą i o tym , że u nas wszystko jest idealne. Bądź co bądź mieliśmy powody, by wyjechać z Polski. Jednak mój pobyt na emigracji przekonał mnie, iż wymarzony Zachód po porostu nie istnieje a obraz, któremu hołdujemy jest melanżem zalet z każdego kraju po trochu: francuskiej kuchni, włoskiego luzu, niemieckiego porządku, szwajcarskiej punktualności, holenderskiej tolerancji, szwedzkiej równości. Wiele z tych cech wydaje się nam fantastyczna, gdy jesteśmy turystami jak na przykład hedonizm Francuzów. Jednak na dłuższa metę te same rzeczy mogą nam przeszkadzać, czasem nawet bardzo.

Nie ma raju na ziemi; nie jest nim Szwajcaria, choć faktycznie inaczej się tu oddycha. Podobnie nie jest tym rajem Polska. Jednak pomimo wielu bolączek i problemów kraj nad Wisłą posiada sporo zalet, które dostrzegłam właśnie przebywając na Zachodzie.

30 lip 2008

A imię jego ... (Czterdzieści i Cztery)

Nadanie imienia dziecku stanowi akt nie lada odwagi. Nazywamy je przecież na całe życie. Niektórzy biorą pod uwagę nie tylko własne gusta ale i rodzinne tradycje, historię kraju, datę urodzenia, przepowiednie Nostradamusa, położenie gwiazd i wiele innych. Całe szczęście, że prawodawstwo w wielu krajach pomaga rodzicom podjąć decyzję. Rządzący zdają sobie sprawę z trudu nadawania imienia i na swój sposób pomagają.
W Polsce, jak wszystkim wiadomo, istnieje dość spory spis imion oraz ich poprawnej pisowni, aby ograniczyć zapędy rodziców na oryginalność jak np. Channa, Xszysztof czy Urszóla. Przepis ten nie dotyczy obcokrajowców, którzy dysponują większym polem do popisu. Mamy też ograniczony czas na podjecie decyzji tj. 7 dni i ewentualnie jeszcze miesiąc na wprowadzenie zmian, gdy tak jak w przypadku naszych znajomych, mąż pomylił się w urzędzie i nazwał córkę Kanuta zamiast Joanna.
We Francji, w której mieszkaliśmy ponad rok, dostępne są wszystkie imiona wymienione w kalendarzu. Dlatego czasem można spotkać osobę noszącą dumne imię „Fète National” (po polsku święto narodowe) lub „Armistice” (czyli zawieszenie broni). Aż korci, żeby dołączyć do nich naszą świecką „Tradycję” z filmu „Miś”.

Przyznam się szczerze, że w przypadku naszego drugiego synka mieliśmy szereg rozterek. Tyle jest przecież ładnych imion a my musimy się zdecydować na jedno, co najwyżej dwa. Brakowało mi odwagi w podjęciu ostatecznej decyzji (w przypadku Dzidka mieliśmy mniej wątpliwości). Ach ta ostateczność, nieodwracalność wyboru na całe życie! Na domiar złego zdaję sobie sprawę, że niezależnie jak nazwiemy dziecko, to ono i tak w wieku nastoletnim stwierdzi, że ma obciachowe imię. Dlatego powinnam być pewna, aby za parę lat bez cienia fałszu tłumaczyć sfrustrowanemu nastolatkowi, że Florian czy Bonifacy to dla mnie najpiękniejsze imię pod słońcem, że to mój prezent dla niego, dowód mojej miłości etc. W końcu w decyzji pomogły nam szwajcarskie przepisy, które ograniczają czas na jej podjęcie do 3 dni roboczych.

Te trzy dni dla nas okazały się dostateczną motywacją, lecz dla Azjatki z sąsiedniego pokoju istnym utrapieniem. Otóż w jej kulturze nie można nazwać dziecka tak hop-siup, trzeba uwzględnić szereg czynników jak np. położenie gwiazd. Najczęściej zebranie wszelkich danych zajmuje około miesiąca a w Genewie zmuszają ich do„wyrobienia się” w przeciągu 72 godzin.

Natomiast w kwestii samego imienia w Szwajcarii panuje całkowita dowolność. Jedynym ograniczeniem są słowa obraźliwe. Dlatego w Genewie odmawia się zgody na semickie imię Salope, które po francusku znaczy zdzira (podejrzewam, że w części niemiecko języcznej nikt by nie zgłaszał sprzeciwu). Poza tymi nielicznymi wyjątkami, rodziców nie dotyczą żadne ograniczenia. Mogliśmy zatem nazwać synka dowolnie, przeszłoby każde dziwactwo. Zastanawialiśmy się nad dwoma imionami. Nazwisko mamy krótkie, więc czemu nie? Moglibyśmy nazwać Go np. Bartolini Bartłomiej albo Turkuć Podjadek, Lis Witalis lub po prostu Czterdzieści Cztery (nareszcie maturzyści wiedzieliby, o co Mickiewiczowi chodziło). Przyznam się, że dla mnie Lis Witalis de Silva brzmi lepiej niż np Diana Bzdyra (pewna polska dziennikarka) czy chociażby Donald Tusk (zawsze muszę się chwilkę zastanowić, co jest imieniem a co nazwiskiem).

Po kilku dniach rozterek, telefonów od rodziny z propozycjami (o które nie porosiliśmy), w końcu nazwaliśmy naszego maluszka. Dziś, po dwóch miesiącach, to imię wydaje się tak naturalne i oczywiste, że aż dziwi mnie nasza histeria związana z jego wyborem. Dziś już nie mam wątpliwości, rozkoszuję się wszelkimi odmianami i zdrobnieniami imienia naszego synka. Tak jakby od zawsze miał się tak nazywać i tylko my, jego rodzice, musieliśmy to zrozumieć.