30 sie 2007

Łażenie po Alpach.

Łażenie po Alpach francuskich i szwajcarskich różni się od tego, do którego przywykliśmy w polskich górach. Bazy turystycznej pod tytułem schronisko na szlaku tutaj nie ma (z bardzo nielicznymi wyjątkami). W zasadzie nie można pójść na włóczęgę kilkudniową (chyba, że nielegalnie z namiotem). Trasy najczęściej są przewidziane na jeden dzień, lub kilka godzin. Te najładniejsze zaczynają się na dużych wysokościach tj sporo powyżej 1000 m. Dojazd publiczny do wielu miejsc po prostu nie istnieje.
Jak więc to wygląda? Przyjeżdża się samochodem do jakiegoś punktu położonego na wysokości np 800 m.
Stamtąd wjeżdża się wyciągiem, lub kolejką o 700 m wyżej i nareszcie można pochodzić po górach, zdobyć jakiś szczyt 2000 m. Trasy alpejskie z reguły przewidują co najmniej jedną, dobrą restauracyjkę (tak restaurację nie schronisko) czynną do godziny 17.30. Dlaczego tak krótko? Gdyż ostatni zjazd kolejki, czy wyciągu jest ok godziny 18. Po tej porze żywego ducha nie ma w Alpach (nielicząc świstaków). Na pewno jest to inna turystyka niż tatrzańska czy bieszczadzka ale też Alpy są nieporównywalnie większe i bardziej niedostępne.
Dla nas, Polaków możliwość włóczęgi w otoczeniu Mont Blanc to nie lada gratka.
Spotkaliśmy zaś Francuzkę, która o stokroć woli nasze Tatry, za ich naturalność (brak tras narciarskich porytych spychaczami) i wielką wolność w chodzeniu od schroniska do schroniska.
PS. Na fotce obok, po lewej stronie widać lodowiec-bohatera wcześniejszego wpisu a biały szczyt po prawej, to słynny Mont Blanc.

28 sie 2007

Ogólna niefrasobliwość.

Jak nazwać tą cechę Polaków, która przejawia się naginaniem zakazów, norm i przekonaniem, że nic złego nas nie spotka? Poprzednio pisałam o jeździe w stanie "niecałkowitej trzeźwości". Jednak nasza narodowa niefrasobliwość (zwana przez niektórych po prostu głupotą) dotyczy wielu dziedzin życia. Scenariusz jest w każdym przypadku podobny, łamiemy pewne zakazy (różnej treści) w nadziei, że nam się upiecze. Z racji mojego zawodu spotykam się z tymi, którym się nie upiekło. Tak na przykład
-młodzi ludzie na wózkach po skokach do wody, czy jeździe z pijanym kolegą na motorowerze,
-32 letni facet z rozległym zawałem serca w wyniku przyjmowania koksu na pakerni. Smutne prawda? Jednak ich dramaty życiowe nic nie zmieniają w otoczeniu. Dzieciaki nadal skaczą na główkę z mostów do wody a na siłowniach biorą sterydy.
Pamiętam taką scenkę z mojego oddziału. Młody facet (36 lat) po bardzo ciężkim zawale (można powiedzieć, że uciekł śmierci). Rokowania na przyszłość ma niewesołe; istnieją szanse, że dożyje 18 urodzin swoich dzieci, jeśli diametralnie zmieni życie (dieta, ruch)i przestanie palić. Odwiedzają go koledzy i co mu przynoszą na oddział intensywnej opieki kardiologicznej? Może owoce? Oczywiście nie, tylko papierosy, które w tajemnicy upychają w szpitalnej szafce. Dobrzy kumple, nie ma co!
Innym razem mieliśmy pulchniutką pacjentkę z zaawansowaną cukrzycą. Miała niebezpieczne stężenie glukozy we krwi, które nie poddawało się już regulacji farmakologicznej. Personel dwoi się i troi, aby jednak znaleźć taką dawkę i taki rodzaj insuliny, który zadziała. Jeśli się to nie uda, to można już pani zapisać tylko różaniec.
Pielęgniarka bada naszej bohaterce poziom cukru we krwi-kolejny straszny wynik. Pacjentka łapie się za głowę "Ojoj, jak to możliwe?" Tego samego jeszcze dnia, na własne oczy widzę, jak z apetytem pochłania pączki przyniesione, przez odwiedzającą ją koleżankę. Na mój widok pacjentka robi się czerwona ze wstydu i tłumaczy się jak dziecko, że nie mogła się oprzeć pokusie. Pytam odwiedzającą koleżankę, czy zdaje sobie sprawę, że wyrządza krzywdę przynosząc chorej na cukrzyce słodycze.
-Od jednego pączka się nic nie stanie.-Usłyszałam odpowiedź.

25 sie 2007

Jego Eminencja Lodowiec.

Sobota to dla nas czas na włóczęgi po górach. Pojechaliśmy zatem w Alpy ze znajomymi połazić i zwiedzić jaskinię wykutą w lodowcu nad Chamonix.
Latem w cyrku lodowcowym widać przede wszystkim kamienie i żwir. Lód topnieje od góry a przez to, zawarte w nim odłamki skalne przykrywają "brudną kołderką" lodowiec. Nie widać, że pod nimi skrywa się kilkudziestometrowy, jasnobłękitny jęzor Jego Eminencji Lodowca.
W okolicy Chamonix jest ich kilka- -szczęśliwie królujących wśród gór. Każdy lodowiec wokół Mont Blanc ma inną fakturę i inaczej wylewa się w doliny. Ten oglądany przez nas dziś, to jeden z największych we Francji. Ma szerokość od 700 m do 2 km. Przemieszcza się ok. 1 cm na godzinę, co daje 90 m rocznie. Jaskinia, którą odwiedziliśmy, przesuwa się także razem z nim. (Tego lata wejście przemieściło się już o 20 m.)
Zwiedzanie lodowej groty było niczym trepanacja Jego Eminencji. Weszliśmy małym otworem do olbrzymiej, zmrożonej masy. Ciekawa sprawa. Nie przypuszczałam, że lód wewnątrz będzie miał tak fantazyjne faktury i będzie prześwitujący na dużą głębokość. Moje zaskoczenie było z pewnością powodowane zewnętrznym widokiem (opisanym we wstępie). Jaskinia jest podświetlona i choć jej rozmiary nie są imponujące, stanowi niecodzienne urozmaicenie włóczęgi po Alpach.

24 sie 2007

Miesiąc trzeźwości.

Sierpień w Polsce jest ponoć miesiącem trzeźwości. Coroczne prośby o zaniechanie na ten okres spożycia alkoholu wywołują u wielu szyderczy uśmieszek: "Nie mam problemu, niech nie piją Ci, którzy go mają." Tylko, że nie znam osób, które przyznają się do problemu alkoholowego ale znam tych prowadzących samochód po tak zwanym "jednym czy dwóch". Oczywiście zapytani o przyczynę wypadków na drogach wymienią jazdę w stanie nietrzeźwym. Za każdym razem winni są jacyś ONI- nieodpowiedzialni, szarżujący kierowcy. ONI powodują zagrożenie, przecież nie ja.
Byłam na niejednej imprezie, na której dyskutowano o tragicznych statystykach wypadków drogowych, co w niczym nie przeszkadzało w sowitym zakrapianiu tych dyskusji. Potem te zatroskane o bezpieczeństwo osoby, po wypiciu kilku "symbolicznych toastów", wsiadają za kierownicę.
To nie jest tak, że tylko pijany kierowca ponosi odpowiedzialność za wyrządzenie komuś krzywdy. Przecież nie pił sam. Jego krewni czy znajomi towarzyszyli mu, wiedzieli, że będzie prowadził, a mimo to dolewali mu i zachęcali do następnej kolejki.
Znacie taki scenariusz, gdy pan domu częstuje alkoholem swoich gości-kierowców i tłumaczy, że alkomat dwóch lampek nie wykryje, albo podpuszcza, że trzeba za zdrowie pań wypić. Za to zdrowie, które za chwile będą wystawiać na ryzyko. Czyż nie jest nam znana taka sytuacja?
Niesamowite zaś jest to, iż mowa o tzw. porządnych ludziach a nie o kimś z patologicznej rodziny. Taka jest już polska tradycja i nawyki drzemiące w mentalności większości nas.
Na koniec zapytam, czy my sami potrafimy odmówić naszym zmotoryzowanym gościom alkoholu? (Mi przychodzi to z trudem.)

23 sie 2007

Nocnikowe zmagania.

Nocnikowe zmagania w naszym domu trwają. Dzidek wywiązuje się z nowych obowiązków różnie-czasem fantastycznie a czasem mniej. Zmiany są już widoczne w budżecie domowym i w połysku podłogi, którą ścieram kilka razy dziennie.
Kiedy uczyłam się pływać, trener mawiał, że naukę danego stylu nie mierzy się czasem lecz ilością przepłyniętych basenów.
Czy naukę korzystanie z nocnika, należy mierzyć w ilości hektolitrów startych z podłogi? I kiedy osiągniemy upragniony rezultat?
Pocieszam się, że jak wreszcie skończymy walkę o nocnik pozostanie nam jeszcze tylko jeden stresujący etap macierzyństwa-MATURA dziecka:)

21 sie 2007

Człowiek i kotek

Nasz wszechstronnie utalentowany syn popełnił kolejne dzieło. Temat nawiązuje do słynnego tomu poezji Herberta "Hermes, pies i gwiazdy " w połączeniu z późnym Picassem.
Na górze widać kotka z silnie dominującą głową, a na dole człowieka obdarzonego parą oczu i spiralnymi uszami (poniżej głowy).

Z powodu jeża właśnie.

Dziś bardzo mi się nie chciało wychodzić na spacer. Pogoda się pogorszyła, jest zimno i siąpi. Brrrrr...
Do wyjścia na dwór zachęcił mnie niecodzienny widok. Otóż przed naszym oknem przechadzał się jeż. Zarządziłam szybki wymarsz wojska obutego w kaloszki i w drogę.
Dzidek miał możliwość pierwszy raz w życiu ujrzeć to kolczaste stworzenie. Jeż był młody, śliczny oraz oczywiście bardzo wystraszony. Rozkoszowaliśmy się jego urodą, kolcami, wąsikami, i błyszczącymi oczami. Zrobiliśmy sobie z nim fotki do rodzinnego albumu.
Prawdopodobnie został wypłoszyły przez kosiarki, które zarazem pozbawiły go schronienia. Biedaczek był przerażony i zdezorientowany. Dlatego z narażeniem własnych dłoni przeniosłam delikwenta w krzaki. Przemoczeni i usatysfakcjonowani wróciliśmy do domu.

20 sie 2007

Imprezka-bilans zysków

Wczoraj w naszym skromnym i nieco ciasnym mieszkanku odbyła się imprezka urodzinowa Dzidka. Nasz syn skończył 2 lata. Nie wiem jak drodzy goście oceniają to wydarzenie towarzyskie, ale my bawiliśmy się wyśmienicie.
Dzidek, jak na Dzidka przystało, z początku podchodził do imprezki z dystansem, nawet problem z przyjęciem prezentów miał. Z czasem się oswoił i przyłączył do zabawy.
Balowaliśmy do godziny 22 z kawałkiem. Gdy zostaliśmy sami (goście powrócili do domostw a jubilat spał), mogliśmy do woli korzystać z masy wspaniałych zabawek, którymi został obdarowany nasz syn.
Zrobiliśmy bilans wyposażenia domu i okazało się, iż mamy po imprezie dodatkowy wózek dziecięcy (w bardzo dobrym stanie). Wystawiliśmy go od razu na Allegro, zanim byli właściciele zauważą stratę.
Okazało się też, że ktoś pozostawił u nas jednego członka rodziny. Mimo przesłuchania, osobnik ten nie podał swej prawdziwej tożsamości i pozostawał uparcie przy kryptonimie operacyjnym "Miś". Portret pamięciowy w po prawej.

18 sie 2007

"Narodowe rozmowy"

Każdy naród posiada charakterystyczne dla siebie cechy. Powszechnie panują przekonania lub stereotypy na ten temat. Cecha, która mnie interesuje i która według mnie wprowadza miarodajnie w mentalność danego narodu to podstawowe tematy rozmów.
Wszyscy wiemy, że Anglicy często dyskutują o pogodzie.
Polacy uwielbiają narzekać. Temat rozmowy jest mało istotny. Potrafimy przecież narzekać na każdy temat, to już jest taki sport narodowy. W innych krajach umieją tylko na politykach wieszać psy-a to przecież żadna sztuka. My natomiast nie pozostawimy suchej nitki na niczym i nikim. Nie ma takiej instytucji, która by sprawnie działała, szkoły, w której by się poznano na naszych uzdolnionych dzieciach, szefa, który jest dobry etc... Narzekamy na własne zdrowie, rodzinę, nowy samochód, pogodę (bo albo jest za ciepło, albo za zimno, albo za sucho, albo nie ma śniegu zimą i jest szaro, albo jest śnieg i trzeba odśnieżać chodniki, bla, bla, bla).
A o czym rozmawiają Francuzi?
Głównym i najważniejszym tematem rozmów jest JEDZENIE. Przepisy kulinarne, dobre knajpy to zagadnienia mogące zdominować całe spotkanie towarzyskie. We Francji wychodzi ok 40 miesięczników poświęconych gotowaniu, już nie mówiąc o przewodnikach po restauracjach. W telewizji w najlepszym czasie antenowym transmitowane są programy właśnie o jedzeniu. Wyobrażacie sobie-sobotni wieczór i 45 min reportaż o occie winnym. Na prawdę, nie żartuję oglądaliśmy z mężulkiem, bo był ciekawy.
W jakim innym kraju byłoby to możliwe?

17 sie 2007

Szczęście to umiejętność.

Szczęście to dla mnie umiejętność życia i postrzegania świata a nie stan emocjonalny. Emocje są ze swej natury krótkotrwałe, łato ulegają zmianom. Zachwyt czy uniesienie stanowią przykład takich przeżyć- pozytywnych, silnych ale i szybko przemijających. Coś co dziś mnie zachwyca, jutro może rozczarowywać, czy nawet budzić odrazę. Emocje w dużej mierze zależą od naszej chwilowej sytuacji np filmu, który oglądamy, małych codziennych sukcesów jaki i małych porażek.
Szczęście natomiast to stan umysłu, wypracowana umiejętność, która mniej zależy od otaczającego nas świata a bardziej od nas samych. Istotne jest, nie co się dzieje w naszym życiu lecz jak my to postrzegamy. Aby znaleźć to, czego szukamy czasem trzeba się zatrzymać i spojrzeć w siebie.
W tym miejscu przytoczę jedną z ulubionych moich historyjek.
Mała rybka pyta dużą:
-Przepraszam Panią, jak mogę dotrzeć do Oceanu? Może mi Pani pokazać drogę?
-Rozejrzyj się dookoła. To co widzisz; to właśnie jest Ocean.-Odpowiedziała duża ryba.
-Ale to jest tylko woda...-Mała rybka wzruszyła płetwami i popłynęła dalej szukać Oceanu.

Co to znaczy być szczęśliwym?
Dla mnie to oznacza przede wszystkim umiejętność bycia szczęśliwym. Nie jest łatwo się tego nauczyć.
Od wczesnego dzieciństwa pokazuje się nam, że na każdy komplement należy odpowiedzieć negująco. I tak na przykład na tekst dotyczący ładnego ciuszka, który nosimy, odpowiada się, że to staroć jeszcze po babci. Na pochwałę dobrej oceny w szkole, mówi się, że to zupełnie przypadkiem albo szkoda, że z innych przedmiotów tak mi nie idzie. Gdy powiemy komuś, że ma ładną córkę, usłyszymy, że co z tego, że ładna jak nie chce się uczyć albo ładna to będzie jak schudnie 5 kg etc...
Wprost nie wypada zwyczajnie podziękować za komplement.
Zaś w życiu codziennym nie potrafimy sami się dowartościować. Nie doceniamy tego co mamy, nękamy się wizjami tego, co chcemy mieć. Patrzymy w przyszłość albo na innych i wciąż jesteśmy świadomi jak wiele nam jeszcze do tego szczęścia potrzeba. Sądzimy, że inni mają lepiej, łatwiej, ciekawiej. Trenujemy w sobie głód silnych doznań, przygód i ekstremalnych przeżyć.
Nie chodzi mi o apetyt na życie lecz frustrujący, niemożliwy do zaspokojenia głód.
Moi znajomi często mówią, że zazdroszczą nam wyjazdu za granicę, wędrówek po Alpach. Matki, które pracują zazdroszczą, że mam czas dla dziecka, że mogę sobie pozwolić na niechodzenie do pracy.
Zaś ja mimo, że dużo zwiedzamy, włóczymy się po pięknych górach, realizujemy swoje marzenia, nie czuję się spełniona w 100%. Tęsknię za pracą, a czasem mam wrażenie, że nic nie robię, uwsteczniam się i że życie mi umyka. Z drugiej strony z czystą premedytacją na Dzidka się zdecydowaliśmy i na mój urlop wychowawczy też. I jak pomyślę chwilkę, to chcę ten obecny czas poświęcić synkowi, jednak czegoś czasem mi brak. Czy to nie śmieszne?
Zatem na pytanie, czy fajnie mi w tej Szwajcarii odpowiem jak typowa Polka:
-No może i fajnie ale problem z kupieniem ogórków kiszonych mam;)
Z pozdrowieniami dla tych, którzy rozumieją.

15 sie 2007

Motylek

Mam miłą wiadomość dla wielbicieli talentu Dzidka. Mistrz-Dzidek spłodził kolejne dzieło; technika zwana kolokwialnie flamastry + kartka. Tytuł dzieła "Motylek". Nie wiem, czy drogie audytorium dostrzeże fakt posiadania włosów u motylka. Otóż Dzidek jest przekonany o występowaniu owłosienia u swojego latającego modela.
Ach Ci artyści...

Licznik odwiedzin-kolejna próba.

Chyba mi się udało zainstalować licznik odwiedzin. Może tym razem będzie działał prawidłowo hi hi. Trzymajcie kciuki.

14 sie 2007

Pocztówka z Londynu c.d.-miasto nocą

Duże miasta posiadają niezwykłą cechę. Otóż nocą przeobrażają się w zwierzę; tajemnicze, nie do końca oswojone, żywiące się światłami lamp i gwarem nocnego życia. Drzemią za dnia a o zmierzchu otwierają neonowe oczy i leniwie pozwalają się odkrywać włóczącym się po nich przechodniom.
Londyn jest pod tym względem bardzo urokliwy. Jego wielkie, podświetlone cielsko nachyla się nad Tamizą. Zdecydowanie jest to inne miasto nocą. Polecam przechadzki po zmroku (nie tylko po stolicy Wielkiej Brytanii).
Kiedy lecieliśmy samolotem mogliśmy podziwiać Londyn nocą. Niesamowity był to widok. Morze migocących lampek. A najciekawsze, że wydawało się, że stolica W.B. nie ma końca. Miasto jest tak duże, że nie mogliśmy ujrzeć jego krańców. Światła ciągnęły się aż po horyzont, gdzie płynnie przechodziły w migotanie gwiazd. Ach..czy trzeba jeszcze coś dodawać?

13 sie 2007

Pocztówka z Londynu c.d.

Co się wg. mnie zmieniło w Londynie od naszego poprzedniego pobytu?
1. Mniej odczuliśmy wszędobylski luz. Przecież to miasto The Beattles, hipisów, wolności wypowiedzi w Hyde Parc, barwnie ubranych ludzi, którzy strojem demonstrują najróżniejsze ideologie i pomysły na życie.
Oczywiście, to wszystko nadal jest obecne w wizerunku Londynu ale pojawiła się też w nim lekka atmosfera lęku po ataku terrorystycznym (wybuchach w metrze). Trochę szkoda...
2. Inna sfera widocznych zmian to rozmiary Brytyjczyków. ALEŻ ONI SĄ GRUBI! Monstrualne wymiary nastolatek wywołują gęsią skórkę na całym ciele. Nie powiem, i ja nieco utyłam przez te 10 lat, ale nie aż tak. Spotykałam na każdym kroku osoby przekraczające dwukrotnie moją masę ciała. Ktoś mi powiedział, że ta epidemia otyłości dogania amerykańską. Cóż może Polskę też to czeka.
Sama nie jestem wrogiem tłuszczyków ale potrzebny jest umiar. Pani policjantka wcale nie należała do najbardziej puszystych osób na ulicy.
3. Krajobraz nad Tamizą wzbogacony został (w związku z Milenium) o Big Eye, czyli olbrzymią pionową karuzelę, z której to można podziwiać panoramę Londynu. Budowla o gigantycznych rozmiarach (ponoć największa tego typu) przypomina wyglądem koło rowerowe ze szprychami. (Fotka zamieszczona w poprzednim wpisie.)
Można się rozwodzić nad walorami estetycznymi Wielkiego Oka, jednak stanowi swoiste urozmaicenie krajobrazu. Mi samej z początku nie przypadł do gustu, ale w miarę przebywania w Londynie, Big Eye coraz bardziej wydawał mi się naturalnym elementem miasta. Poza tym jest widoczny z daleka, ponad dachami i ułatwia orientację.
Tyle doniesień na dziś, kolejne pocztówki z Londynu wkrótce.

Pocztówka z Londynu.


Ostatnim tydzień spędziliśmyw Londynie. Byliśmy w tym mieście równo dziesięć lat temu. Trochę się od tego czasu zestarzeliśmy, przestaliśmy być dziećmi a i stolica W.B. też się nieco zmieniła (co mam nadzieję transmitować w następnych dniach).
10 lat temu dużo zwiedzaliśmy i przemieszczaliśmy się metrem. Stąd miasto było dla nas swoistym zbiorem wysepek zlokalizowanych wokół stacji metra. Ciekawe doświadczenie- to tak jakby znać wiele cytatów z O. Wilde'a i nie przeczytać nigdy jego książki. Tym razem zwiedzaliśmy głównie na piechotę, czego powodem był oczywiście Dzidek (oraz tłok w metrze).
Londyn jest pięknym miastem. Mimo swego ogromu, posiada trafnie wtopioną nowoczesną architekturę pośród staroagielskich budynków. Niezwykłe jest przenikanie się różnorodnych stylów, na prawdę oszałamiające. Oczywiście można dyskutować pewne rozwiązania ale całość cudownie współgra. Niezaprzeczalnym zaś faktem jest wielkość miasta, nieporównywalna z polskimi. Nie sposób poznać całego Londynu, nawet dysponując kilkoma miesiącami na włóczęgę. Warto wgryzać się w jego zakamarki przy użyciu klucza własnych zainteresowań. Jest w czym wybierać... ale o tym napisze już innego dnia, gdyż muszę oddać się w objęcia Morfeusza.

12 sie 2007

licznik odwiedzin

Nie działa mi licznik odwiedzin. Cóż będę musiała z tym fantem rozprawić.
Czekam na propozycje.

Placki ziemniaczane

Uwielbiam placki ziemniaczane, ale z francuskich ziemniaków nie wychodzą smaczne. Nie wiem, dlaczego tak jest. Może uprawiają inne odmiany, albo to ja się snobuję na polską nutę...
W każdym razie, dziś zrobię placki na obiadek. Ciii.. tylko nie mówcie mojemu ukochanemu, bo to ma być niespodzianka. Ziemniaki mamy z Polski rodem: z ogródka moich rodziców a przywiezione przez teściów, wiec mają nie tylko ojczyźniane ale i rodzinne konotacje.

3 sie 2007

Poprzednie wakacje c.d.

Policja, która nas zatrzymała, nie potrafiła udzielić żadnych konkretnych informacji, kazano nam czekać. Po 65 min sterczenia w polu pojechaliśmy na kawę w okolice Muzeum. Potem ok. godziny 14 postanowiliśmy iść zwiedzać słynna sztukę rzymska i oto kolejna niespodzianka...
Tym razem inna mała rzeczka zamieniła się w Dunaj odcinając nas od świata i tego nieszczęsnego muzeum. Co robić? Sytuacja nie przedstawiała się wesoło; mieliśmy do czynienia z prawdziwą powodzią. Woda zalała drogi, pola, gospodarstwa oraz wszystko jak okiem sięgnąć. Do tego zaczyna padać hmmm. Prawdopodobnie będziemy musieli przenocować w okolicznym miasteczku-Alerii. Aleria w latach świetności była stolicą Korsyki jednak obecnie daleko jej do metropolii; wyglądem przypomina Nowy Dwór Mazowiecki.

Mój mąż dowiedział się, że miejsc w hotelach brak (nie tylko nas zaskoczyła powódź). Odesłano nas do Merostwa, gdzie organizowano pomoc (noclegi, żywność itp). Tam obiecali nas powiadomić jak coś znajda. Jest 16, coś byśmy zjedli, ale niestety w tym kraju w restauracjach nie jada się miedzy 14 a 18. Jest to oczywiście logiczne, bo jeśli wszyscy maja sjestę do 14, zamykają biura, sklepy, muzea (hi, hi, hi) i idą na lunch do restauracji, to później kucharz z restauracji też musi sobie odsapnąć.
Wszystko to było tak dziwne, że chwilami aż nierealne. W zasadzie nie byłoby tak źle, gdyby nie fakt iż, byliśmy z małym dzieckiem.
Po godzinie 20 woda udostępniła już jeden z objazdów (główna droga nadal była zatopiona). Opuściliśmy więc gościnna Alerię i udaliśmy się do domu. W drodze podziwialiśmy spustoszenia jakich dokonała powódź-niepowtarzalne widoki. Podczas tej malowniczej podróży zatrzymała nas policja informując, że przejazd do naszego domku nad morzem nie jest możliwy, gdyż (co z pewnością wszystkich zaskoczy) jest on ponad metr pod woda. Skierowano nas oczywiście do pobliskiego Merostwa tym razem w Gissonacci.
Tutaj dopiero zobaczyliśmy, że ta powódź to nie przelewki. Setki ludzi mieszkających na polach kampingowych zostało ewakuowanych tak jak stali, niektórzy byli w kostiumach kąpielowych. Czerwony krzyż udzielał pomocy najbardziej poszkodowanym. Woda zalała im nie tylko namioty ale samochody i wszystkie rzeczy, w tym dokumenty. Tubylcy zorganizowali jedzenie, picie były nawet pieluchy i jedzonko w słoiczkach dla dzieci. Proponowano mi abym, z Dzidkiem pojechała transporterem do bazy wojskowej ale wolałam spędzić noc z rodzina w samochodzie.
Dziś to trochę żałuje, że wśród atrakcji zeszłorocznych wakacji brakuje zwiedzania Bazy Lotniczej na Korsyce.;))
Następnego dnia poziom wody opadł na tyle że, mogliśmy wrócić bezpiecznie do domu, który całe szczęście nie zatonął. Później jeszcze przez kilka godzin nie mieliśmy bieżącej wody ale poza tym już bez większych ekscesów. Do końca tygodnia morze wyglądało jak spieniona, brudna kałuża z powodu zanieczyszczeń wypłukiwanych przez powódź, zaś plaża przypominała wysypisko śmieci. Inaczej wyglądała Korsyka na widokówkach hi hi hi.
Drugi tydzień pobytu zdecydowanie był nudniejszy. Pojechaliśmy na południe wyspy gdzie, pogoda była jak drut (28 st. i cały czas słońce), opaliliśmy się, pływaliśmy na windsurfingu, zwiedzaliśmy urokliwe zakątki, chodziliśmy po górach a i Dzidek cieszył się zdrowiem czyli NUDA.
Mam nadzieję że, w tym roku będziemy się cieszyć nudą.

Burza w Ferney-Voltaire

Pogodę mamy dziś fatalną. Leje jak z cebra, grzmi, błyska...ach
Oczywiście siedzimy w domu a szanse na spacer maleją w obliczu nieubłaganych warunków atmosferycznych.
Dzidek lekko zniecierpliwiony aresztem domowym pyta:
-Kto włączył burze?
Cóż mam odpowiedzieć? Znając Francuzów, nawet jeśli znajdziemy winowajcę, to ten i tak się nie przyzna a policja uwolni go z braku dowodów.
A u Was jaka pogoda?

1 sie 2007

Poprzednie wakacje

Mamy lato i planujemy wyjazd. Z tej okazji przypomniały mi się poprzednie nasze wakacje. Byliśmy wtedy na Korsyce.

Przez pierwszy tydzień mieliśmy sporo atrakcji. Na wstępie przez 4 dni Dzidek (nasz pierworodny) chorował. Całe szczęście wynajęliśmy domek 50 metrów od morza, więc, mimo wszystko, korzystaliśmy (w systemie zmianowym) z pogody i plaży. Gdy syn wyzdrowiał pogoda się załamała i mieliśmy 12 godzinna ulewę (podobno opady tego dnia były porównywalne do rocznych w Polsce). Zalało nam taras i woda wlewała się do domku. Kiedy mój dzielny małżonek się z tym uporał, sąsiedzi powiadomili nas, że parking zamienia się w basen i dobrze by było ewakuować nasz nowiutki samochód. Co uczyniliśmy rychło w czas, bo brakowało dosłownie 5 cm a woda wlałaby się do środka pachnącego jeszcze fabryka auta. Uff tak minął kolejny dzień na Korsyce.
Nazajutrz wybraliśmy się na dosłownie 2 godziny do muzeum sztuki rzymskiej, które zamknięto, gdy przyjechaliśmy, z powodu sjesty (od 12 do 14 godz).
Sjesta to przecież święta rzecz i na wszelki wypadek pracowici Korsykanie zamknęli już o godzinie 11, żeby żaden turysta im się nie pałętał. Chcieliśmy wrócić do domu ale okazało się że, droga krajowa, którą przyjechaliśmy, jest nieprzejezdna. W skutek wczorajszych opadów wylała maleńka górska rzeczka topiąc przy okazji wszystkie drogi dookoła. Policja zatarasowała przejazd i kazała wszystkim czekać.
W ten sposób niewinna wycieczka zmieniła się w przygodę, którą opowiem do końca jutro.
C.D.N.