28 lis 2008

Głód na okręcie.

Stało się! Przeczuwałam ten nieunikniony bieg zdarzeń. Jednak, jak większość ludzi przed zbliżającym się nieszczęściem, łudziłam się, że będzie dobrze.

Zabrakło nam chrupek kukurydzianych! Moje wcześniejsze prognozy nie przewidywały, że Mateo tak oszalałym ich fanem zostanie. A on został i oszukać się nie daje, choć próbowałam stosować substytuty. Jednak efekt tych zabiegów, nie ukrywam, oszukańczych, za które pewnikiem odpokutować będę musiała, był znikomy. Pozostało moje nadszarpnięte sumienie, że jako matka (chyba jednak wyrodna) mojego małego Polaka mamiłam liściem kapusty, co by go sobie żuł i ciamkał zamiast ojczyźnianych chrupek. Na domiar złego liść to kapusty pekińskiej był. Warzywny substytut przyjął się z dobrym odbiorem lecz jedynie jako entrée przed kukurydzianym menu.
Wstyd i hańba! Po pierwsze (primum), że polskiej kurze domowej takie faux pas jak głód się przydarzyło. Po drugie (też primum) namawiałam własne dziecko do kapitalistycznych produktów, jakby nie patrzeć.
Gdyby wstydem można było nakarmić dziecko...ale nie można. Zatem moje nadszarpnięte sumienie schowałam do kieszeni i szukałam ratunku u znajomych.
-Prulińska, pomożecie, wspomożecie?
-Pomożemy!- Odrzekła Prulińska. -Nam zapasy się nie wyczerpały a ponadto babcia jutro przywiezie z Polski świeżą dostawę.

Udało się! Mamy chrupki- jedną paczkę od Prulińsich. Będziemy je reglamentować z preferencją małych dzieci( i młodych matek), aby wystarczyło do wyjazdu do chrupkowego zagłębia na Święta Bożego Narodzenia .

PS. Zawiłą chrupkowa logistykę opisałam też w "NIE chrupkowym skrytożercom." http://mlodamatka.blogspot.com/2007/07/nie-chrupkowym-skrytoercom_30.html

26 lis 2008

Nocą w naszym domu wariatów.

Dochodziła 23. 30, gdy doszłam do wniosku, że korzystając z chwili wolnego zadzwonię do koleżanki, która, nomen omen, pozwala siebie nękać do północy. Jako, iż nic konkretnego nie miałam do przekazania, podobnie jak moja kumpela, rozmowa płynnie przebiegała minut 65 i już miałam ją kończyć (co z reguły zabiera mi około kwadransa) gdy Dzidek obudził się z płaczem i ponad 39 stopniami gorączki. Zatem przez następną godzinę byłam zajęta:
-namówieniem targanego maligną syna do zmierzenia temperatury i przekonaniem go, że włożenie termometru pod pachę nie wiąże się z żadnym niebezpieczeństwem,
-zaaplikowaniem mu leku obniżającego gorączkę do ustnie,
-robieniem okładów na jego rozgrzaną jak piec hutniczy łepetynkę,
-ułożeniem go do snu.
Kiedy Dzidek zasypiając majaczył i deklarował zagorzale, że chory być nie chce, Mateo obudził się właśnie śmiertelnie głodny. Nakarmiony zasnął snem sprawiedliwych około 2. Po kwadransie, w którym już zaczęłam dojrzewać do myśli, że może i ja oddam się w objęcia Morfeusza, potrzebował mnie znów Dzidek. Tym razem nie obudziła go gorączka tylko torsje. Nie jest to coś bynajmniej zaskakującego, bo z reguły infekcje wirusowe w wykonaniu naszego synka przebiegają właśnie z taką dynamiką (gorączka, wymioty i ataki astmy po-wirusowej kilka dni po zakończeniu choroby). Zatem zaskoczona nie byłam, ani specjalnie zdenerwowana, bo po przeprawach z kilkudziesięcioma dzidkowymi infekcjami nabrałam do nich pewnego dystansu (co, z resztą, nie jeden rodzic potwierdzi na własnym przykładzie).

Postanowiłam nie budzić męża i sama się uporać z nocną przygodą. Jednak odgłosy hydrauliczne wydawane przez Dzidka przywołały de Silve z odsieczą.
Nie ma jak generalne porządki na psiej wachcie. W końcu przy wielkiej satysfakcji całej rodziny, gdy mieszkanie lśniło jak przed przyjazdem teściów, Dzidek wyszorowany spał w świeżej pościeli, zasnęliśmy.
Rankiem walcząc z morderczymi instynktami (o których już nieraz wspominałam) szukałam kozła ofiarnego, na którego mogłabym przelać winę za zmęczenie, niewyspanie i wisielczy nastrój.
-Kto mnie namawiał na posiadanie potomstwa? ...tak, TY!-Mój palec wskazujący zatrzymał się na de Silvie.
Mąż mój pomny, że onegdaj trenowałam sztuki walki i niepewny, ile z owej nauki mi pozostało do dziś, zaproponował;
-Kochana żonko zrobię ci kawy z ekspresu.

PS. Jestem przekonana, że powyższa historia nie robi wrażenia na żadnym rodzicu. Nasze maluszki chorują i to najczęściej w najmniej odpowiednim momencie. Jednak wtedy odnajdujemy w sobie pokłady energii, aby przetrwać nawet najgorszy kryzys i nie istnieje tak mocny sen, z którego by nas nie obudził płacz dziecka.

Psia wachta- w żeglarstwie wachta uważana za najgorszą, trwa od północy do 4 nad ranem.

25 lis 2008

Pieniądze w związku czyli o feudalizmie.

Gdy nie wiadomo, o co chodzi- to chodzi o pieniądze. Lecz gdy w związku chodzi o pieniądze, to tak na prawdę, nie chodzi o nie. Zatem o co?

Byłam u znajomych "przelotem" miedzy ploteczkami, kawą, bawieniem pociech i krótkim wypadem do sklepu. Koleżanka miała się do robienia zakupów przyłączyć, bo potrzebowała to-i-owo nabyć. Dzień się zapowiadał po babsku, czyli chwila relaksu w sam raz dla kur domowych, chwila tylko dla nas bez zmartwień, bez dzieci niczym kule przypiętych do nóg ("Mamo kupisz mi ten samochodzik? A ten? A rycerza? A autobus?").
Anka (moja koleżanka) przed wyjściem prosi męża o pieniądze, a dokładnie o 30 złotych i się zaczęło. Najpierw udawał, że nie słyszy, potem że jest zajęty, aż w końcu wydusił "A po co chcesz?" (Nie ma jak męska delikatność i elokwencja.)
-Krem chcę sobie kupić.-
-Eee tobie i tak już nic nie pomoże
.-
Byłam pod wielkim wrażeniem "subtelności" tego dowcipu. Później koleżanka biorąc męża lekko w obronę, powiedziała, że on już taki oszczędny troszkę jest.
Dopóki Anka sama zarabiała, miała własne pieniądze. Teraz zajmuje się dziećmi, a wydatki wzrosły, więc mąż rozlicza ją z każdego grosza. W zasadzie to nie tyle ją rozlicza, co wydziela żonie pieniądze według swojego uznania. Anka tłumaczy to zachowanie oszczędnością, a ja...? A ja nie!

Dla mnie w ich sytuacji nie chodzi o pieniądze tylko o władzę. Pieniądze stanowią jedynie przykrywkę czy raczej oręż w walce o dominację. Mąż ma nad Anką władzę, bo ona za każdym razem musi go prosić, a on pozwala jej coś kupić albo i nie. To nie jest ich wspólny budżet ani wspólne wydatki. To jest jego kasa, jego konto, do którego ona nie ma upoważnienia. Żeby jeszcze jego pseudooszczędność dotyczyła jak w Kilerze kosmetyków i ona musiała używać (ze łzami w oczach) najtańszych. Jednak, gdy problem stanowi nabycie dla dziecka butów zimowych (bo, jak mąż tłumaczy, Anka dobrych kupić nie umie), trzeba prosić przez dwa miesiące o pieniądze, to ręce opadają i nie tylko. Przy czym na tzw. "piwo z kolegami" oraz inne męskie przyjemności fundusze się znajdą. Znajdą się zawsze, bo nasi znajomi do biednych nie należą.

"Oszczędność" męża Anki domaga się demonstracji (np takiej jakiej byłam świadkiem), pokazania kto rządzi razem z ośmieszeniem i poniżeniem żony. On-łaskawie panujący władca nie dyskutuje, czy dany wydatek jest potrzebny, tylko sam wydaje werdykt pozytywny bądź nie. Werdykt zapada a lud tj żona ma posłusznie się dostosować.
Droga Aniu, to na prawdę nie jest oszczędność. To jest feudalizm!

22 lis 2008

Listopadowa Genewa i jej ciekawostki.

Późną jesienią, jak dla nas Polaków, gdyż Hiszpanka nazywa owe okoliczności zimą, Genewa żyje wiatrem, wspinaczką i kociołkami z warzywami. Wiatr jest przenikający do szpiku kości i w dodatku zdradliwy, bo pojawia się, z reguły, w piękne, słoneczne dni wystawiając na szwank zdrowie niczego niespodziewających się spacerowiczów.

Bise, bo tak się nazywa nasz atmosferyczny bohater, należy do specjalności mikroklimatu Genewy. Jest suchy i wieje z północy a nad Jeziorem Genewskim rozpędza się do dużych prędkości stając się postrachem drobnych, ciepłolubnych istot jak dzieci czy blondynki. Pozytywną jego stroną jest prze-wietrzenie miejskiego zaduchu i dostarczenie dużej dozy alpejskiego powietrza. Jest to oczywiście bardzo miłe, jednak biada, gdy ktoś nieświadomy zapuści się lekko ubrany do Genewy kierując się wskazaniami termometru w jesienny, słoneczny dzień. Bise bowiem obniża temperaturę odczuwalną o kilka "dobrych" stopni. Wtajemniczeni przyodziewają się wtedy w kurtki puchowe, a co bardziej przezorniejsi w dodatkowy ekwipunek, aby bezpiecznie dotrzeć do pracy, bo wieje na prawdę mocno.

Drugim charakterystycznym elementem listopadowej Genewy jest przygotowywanie się do l'Escalade- jednego z największych regionalnych świąt. Jest ono pamiątką po heroicznej obronie miasta przed Sabaudczykami jeszcze w 1602 roku (co potwierdza moje ksenofobiczne spostrzeżenie, iż Szwajcarzy, to pamiętliwy naród). Tradycyjnie organizowany jest bieg po schodach miasta w kierunku starówki, po których onegdaj wspinali się wrogowie (l'Escalade- znaczy wspinaczka).
Zaś długo jeszcze przed 12 grudnia (czyli owym świętem) w sklepach straszą czekoladowe kociołki z herbem Genewy. Występują w najróżniejszych rozmiarach i jak tradycja nakazuje, wypełnia się je słodyczami imitującymi jarzyny. Zwyczaj nawiązuje do bohaterskiej postawy gospodyni domowej, która broniąc miasta przed Sabaudczykami wylała im na głowy wrzącą strawę z warzyw (co zaś potwierdza moja tezę, że nie należy ignorować frustracji kur domowych).
Amatorom czekolady jednak odradzam nabywanie słodkich kociołków, gdyż pomimo ich szwajcarskich korzeni wykonane są, zazwyczaj, z dość mało jadalnej czekolady. Lepiej już poczęstować się sprzedawanymi osobno warzywami z marcepanu. Wiadomo jarzyny nie tuczą.

19 lis 2008

Cukier- zbędne kalorie.

Bywa czasem, że kokietuję męża. Nie jest to byle jaki mąż, tylko mój własny, mój osobisty i w dodatku ślubny. Mówiąc między nami to, całkiem z niego udany okaz męża. Zatem kokietuję go ale nie za często, żeby się nie przyzwyczaił.
De Silva zażyczył sobie kawy, więc pytam go udając niewiedzę w dziedzinie nieużywania w naszym domy cukru (czego nieraz doświadczają goście, gdy serwujemy im w cukierniczce jakieś podejrzane, skawalone grudy):
-Słodzisz cukrem czy miłością?
De Silvę z lekka zaskoczyło pytanie ale za to Dzidek nie stracił rezonu.
-Ja, ja słodzę miłością!

17 lis 2008

Proszę nie dotykać!

Niemowlaki często budzą sensację. Wystarczy pojawić sie z bobasem publicznie i od razu wszyscy chcą go obejrzeć, zagugać i stwierdzić osobiście, do kogo jest podobny. Przyzwyczaiłam się już do pewnych zachowań oraz do tego, że czasami muszę chronić mojego synka przed atakiem ciekawskiej gawiedzi. Istnieją miejsca wyjatkowo niebezpieczne jak np przedszkole.
Gdy odprowadzam Dzidka, nie mogę spuścić oka z jego braciszka. Przedszkolaki, bowiem, otaczają wózek niczym szarańcza, zwłaszcza dziewczynki. Te małe, ubrane na różowo, uczesane w słodkie warkoczyki istotki z okrzykami zachwytu "Dzidziuś, dzidziuś!" chwytają się kurczowo gondoli i wyczekują okazji, by owego dzidziusia dotknąć. Moje tłumaczenia, że to nie jest zabawka i nie wolno dotykać brzdąca, powstrzymują zapędy młodych niewiast. Jendak nadal trzymają one wózek zanurzając głowy do jego środka oraz wlepiając swe niewinne, świedrujące oczęta w wybudzającego się właśnie Mateo. Trawmy zatem w napieciu: ja i przedszkolaki. Wtedy, zazwyczaj, pojawia się inna mama z niemowlęciem i stadko małych sroczek "odlatuje" w jej kierunku z nadzieją, że tego drugiego dzidziusia dotknąć będzie można.
Innym strategicznym miejscem jest siłownia, na którą chadzamy wspólnie z Mateo. On robi sobie drzemkę a ja mogę poćwiczyć łudząc sie, że uda mi się pozbyć "oponki pociążowej". Mięśniacy i trenujący tam neandertalczycy nie stanowią dla nas zagrożenia w przeciwieństwie do pań oraz emerytów. Ci bowiem, są wyjątkowo przebiegli. Wyczekują odpowiedni moment i znienacka gugają do maluszka. Nasz syn lubi towarzystwo, odwzajemnia uśmiechy a zagadywany odpowiada radośnie ""grua, gu gu", lecz atakowany z zaskoczenia guganiem (dodajmy po francusku) boi się oraz płacze. Wtedy atakujący chowa ze wstydem głowę w ramionach i cichaczem, na paluszkach odchodzi, oczywiście, udając, że to nie on maluszka obudził. Sama niekiedy nie wiem, kto jest gorszy: dzieci w przedszkolu czy ekipa na siłowni.

Nauczyłam sobie radzić w sytuacjach niebezpiecznych, jednakże bywa, że nasz synek zostaje zaatakowany w niespodziewanych okolicznościach.
Robiłam zakupy. Podeszła do nas starsza pani i ni z tego, ni z owego, włożyła swój palec do buzi Mateo komentując "Oj chyba zęby mu idą!" Zbaraniałam! Staruszka z zaskoczenia "mnie wzięła". Sądziłam, że chce coś zabrać z regału obok a ona brudnym paluchem z zarazkami (jakby powiedział Dzidek) atakuje nasze dziecko. Pani pod moim piorunującym spojrzeniem się wycofała. Zrozumiała, że ponawianie prób może się dla niej skończyć nieprzewidzianą wizytą na ostrym dyżurze, o ile nie na cmentarzu. Mi jednak pozostało przeświadczenie, że niebezpieczeństwo czai się wszędzie a ludzie są, naprawdę, nieprzewidywalni.
Postanowiłam przyczepić do wózka szyld "Nie dotykać! Dziecko pod prądem!" bądź "Nie dotykać! Zła matka może ugryźć!" Ach... co ci ludzie mają w głowach?

1 deko francuskiego
On touche pas le bébé!!!!!!!! - Nie dotykamy dzidziusia... wrr!

14 lis 2008

Kuriozalne, jesienne melanże kulturowe.

Jesień jest moją ulubioną porą roku, szczególnie złota, polska jesień. Uwielbiam tą różnorodność, rozmaitość kolorów, babie lato i zbieranie podgrzybków. W Genewie o tej porze roku też jest pięknie, zwłaszcza w ciepłe słoneczne dni. Różnorodność natomiast panuje większa a w dużej mierze różnorodność przyodziewanej garderoby. Moje spostrzeżenie nie dotyczy kobiet ani nastolatek, które stanowiąc identycznie ubraną armię klonów paradują zarówno po moskiewskich, warszawskich jak i genewskich ulicach w obecnie modnych, obcisłych kozaczkach. Nie o nie mi chodzi lecz o dzieci.

Otóż jesień w Genewie jest porą nader kuriozalną, gdy przyjrzymy się noszonej przez maluchy odzieży. Kiedy odprowadzam Dzidka do przedszkola, dochodzę do wniosku, że przyodziewek dzieci jest chyba najbardziej reprezentatywnym elementem świaczącym o różnicach kulturowych. Tak oto, jednego dnia, w jakże pięknych okolicznościach przyrody (słonecznie, 16 st C) ujrzałam rodzinę indyjską z pociechami otulonymi w puchowe kurtki, wełniane szaliki i grubaśne czapki- niczym ekipa badaczy lodów arktycznych.
Obok szli znajomi Anglicy z niemowlakiem w nosidle i może, nie zwróciłabym na nich szczególnej uwagi, gdyby nie fakt, że maleństwu zwisały na wpół sine, gołe nóżki a jego matka była ubrana znacznie od niego cieplej- włączając, oczywiście, obowiązkowe tego sezonu, obcisłe kozaczki.
Niemcy, nie dając się zwieść panującemu słońcu, wyposażyli pociechy w spodnie przeciwdeszczowe. Jesień przecież bywa zdradliwa a sztormiaki i kalosze przydać mogą się zawsze, zwłaszcza, gdy szalejace w piaskownicy dziecko pot będzie zalewał.

Moja mama, gdy nie wiedzała jak nas ubać, patrzyła nie tylko na wsazania termometru ale i za okno na przechodniów na ulicy. Nestety w naszym, obecnym przypadku ta metoda nie jest miarodajna, bo ludzie za oknem prezentują dużą różnorodność oraz zdecydowane przywiazanie do innych pór roku. Patrząc na nich mam przegląd miłośnikow zimy, na czele z odkrywcami bieguna północnego, oraz osób dotkliwie przywiazanych do lata, którzy próbują je przywolać demonstrując sandały oraz szorty.
Każdego dnia mam zatem zagadkę, której rozwikłanie dodatkowo mi utrudnia zagubienie naszego termomeru gdzieś w otchłaniach balkonu (których pomimo zapewnień de Silvy, nie chę zwiedzać o poranku z sobie nieznanych powodów). Jednakże radzimy sobie z dotosowaniem do warunków atmosferycznych a nasze dzieci nie dostają ani odmrożeń ani udaru cieplnego. Wiadomo- Polak potrafi.

12 lis 2008

Ja sem nietoperek.

Dzidek przyniósł mi nadgryzione przez siebie jabłko.
-Wszystkiego najlepszego przy okazji jabłka, mamusiu.

Wieczorem, nasz syn biega w piżamie.
-Dzidku, co robisz?
-Jestem Super BATFAN!- Odpowiedział zakładając kalosze.

11 lis 2008

Mail.

Z samego rana, jeszcze przed poranną kawą wysmarowałam maila do de Silvy.

"Najukochańszy małżonku mój!
Czy byłbyś tak uprzejmy i mimo że nie dostarczyłam Ci obiadku dziś do pracy, mógłbyś mi napisać namiary do Agnieszki W? Wiem, że już wielokrotnie, na różne sposoby dawałeś mi numer jej telefonu (a w zasadzie telefonów) lecz w pomroczności mej jasnej oraz z innych przyczyn tkwiących u fundamentów mej złożonej osobowości, utraciłam te dane.

Z góry dziękuję za pozytywne rozpatrzenie mojej prośby.

Kochająca aczkolwiek roztargniona żoneczka

PS. Nota bene Twój jak i mój syn też nie dostał nic do przedszkola, bo przez pomyłkę zabrałam jego drugie śniadanie do domu. Chyba muszę coś wymyślić, opracować sposób na zapominalstwo. Ponoć elektrowstrząsy przynoszą dobre efekty.
"


Całe szczęście, że panie w przedszkolu mają zawsze małe co-nie-co dla dzieci pozbawionych drugiego śniadania.

1 gram francuszczyzny
goûté- przekąska/ drugie śniadanie

10 lis 2008

Nowy album.

Umieściłam z boku nowy album z naszych jesiennych, sobotnich (i nie tylko) wypadów po Szwajcarii.

7 lis 2008

Jak mówic do teściowej?

Podczas pogaduch z Elą okazało się, że ona mówi do swojej teściowej po imieniu. Byłam tym faktem lekko zaskoczona. Ela wyznała, że nie mogłaby zwracać się inaczej a na pewno nie per "mamo".
-Za stara jestem na takie zwroty. Gdy braliśmy ślub miałam prawie 30 na karku i nazywanie obcej kobiety mamą nie przechodziło mi przez gardło.-Powiedziała Ela.

Przyznam szczerze, że ja nie miałam podobnych oporów i faktycznie byłam młodsza panną młodą od Eli. Podejrzewam, że nawet gdybym była starsza nic by się nie zmieniło, może gdybym miała innych teściów...

Kasia mówi do teściowej per "mamo", mimo iż, jak sama powiedziała, ta nigdy dla niej mamą nie była i nie będzie. Zwraca się w ten sposób, choć wiele osób prawdopodobnie nie odzywałoby się już w ogóle, po tym jak matka męża pozbawiła ich, w zasadzie z dnia na dzień, dachu nad głową. Kasia razem z małym dzieckiem i mężem ( który stracił pracę na skutek choroby) stali się bezdomni. Na szczęście otrzymali pomoc życzliwych i na prawdę obcych ludzi, którzy okazali serce bez konieczności mówienia im "mamo" czy "tato". Po tym wszystkim, Kasia zwraca się do teściowej jak dawniej. Pytana dlaczego, odpowiada, że ze względu na męża, i córkę stara się mieć dobre relacje, stara się też wybaczyć.

Marco do teścia zwraca się per "pan" i do tego często w trzeciej osobie. Nie czuje do niego ani żadnych uczuć ani nie chce budować z nim więzi rodzinnych. Ten "Pan" jest dla Marco złem koniecznym, bo teściowa nie wygania męża z domu, mimo jego nałogów, kłamstw, stosowanej przemocy i wielu innych patologicznych zachowań. Zatem mój kolega do teściowej zwraca się z należytym szacunkiem i nazywa ją "mamą" a do jej męża tylko kiedy musi. Dodajmy, tylko kiedy na prawdę musi, co de facto zdarzyło się zaledwie kilka razy np "Niech pan się uspokoi, bo policję wezwę."

Do de Silvów zwracam się jak do moich własnych rodziców. Teściówka na samym początku powiedziała, że woli, aby do niej nie mówić w trzeciej osobie, bo tego nie lubi. Takie otwarte postawienie sprawy mi odpowiadało, bo wolę jasne relacje a nie na około wśród zbędnych konwenansów. Teść z kolei, gdy odwiedzając go w pracy przedstawiłam się sekretarce jako jego córka, był bardzo zadowolony, ba cały dumny był.

Mówić do teściów można posługując się różnorodnymi formami, mniej lub bardziej bliskimi. Dobrze, by obu stronom owa forma odpowiadała. Dobrze też, aby oprócz mówienia do siebie, można było się porozumieć i dogadać, ale to już inny temat.

5 lis 2008

Z troski o męża.

De Silva ma bradykadię (zwolniony rytm bicia serca). Jako dobra żona, staram się zatem utrzymywać go na zdrowym poziomie zestresowania. Ostatnio zakomunikowałam mu słodkim głosem:
-Mam dla ciebie niespodziankę. Spodziewamy sie trzeciego dziecka.-
Mąż, prawdopodobnie przyzwyczajony do moich licznych prób dbania o jego zdrowie, przyjął wiadomość dość spokojnie i z lekkim zaciekawieniem. Zasypał mnie potokiem pytań:
-Tak?
-Tak. Spodziewam się chłopca, trzeciego chłopca.
-Cóż za precyzja, żono.- Musiałam zrobić na nim wrażenie, bo strasznie się rozgadał.
-Będę bardziej precyzyjna. To będzie chłopiec, od razu trochę odchowany - dwulatek. Spodziewam się go za dwa dni.
-Dwulatek? Hmm... słuszną linię ma nasza partia.
-Nie da się ukryć. A tak na serio, to Prulińska syna nam "podrzuci". Ich opiekunka potrzebuje nagle kilku wolnych dni.
-Wiesz, ale to nie jest głupi pomysł. Może następnym razem postaramy się o takiego troszkę odchowanego bobasa. -Rozpędził się de Silva.

PS. Na emigracji nie można liczyć na pomoc rodziny w nagłych przypadkach. Pomagamy sobie wzajemnie. Podczas narodzin Mateo, Dzidkiem zaopiekowała się Ela (z resztą, nie tylko wtedy).

3 lis 2008

Odlecieć do zimnych krajów.

Są takie dni, w których bardziej niż w inne, czuję się Polką. Wtedy rośnie kontrast między mną a pozostałymi ludźmi, niekiedy tak silnie,że wręcz nierealnie, jakby wszystko nas dzieliło. W takie dni tęsknię za domem, za przyjaciółmi z dzieciństwa, z którymi mogę porozmawiać na każdy temat bez owijania w bawełnę ani, co gorsza, polityczną poprawność. Tęsknię za polską mentalnością, mimo wielu jej wad. Przede wszystkim jednak brak mi korzeni, moich korzeni.

1 listopada jest właśnie jednym z tych dni. Nie mam ochoty uczestniczyć w różnorodnych zabawach, przebieraniu się za narzeczoną nosferatum ani w wycinaniu lampionów z dyni. Tesknię za polską tradycją, za rodziną. Brak mi ceremoni Wszystkich Świetych, szacunku wobec starszych i drobnych detali, które stanowią o charakterze słowiańskiej duszy.

Na pocieszenie pozostaje mi polonia, czyli kraj ojczysty w pigułce. Gdy tęsknota ściska mi gardło, wystarczy spotkać się w nieco większym gronie rodaków, najlepiej zjednoczonym pod jakimś szczytnym hasłem. Oczywiście nie jest to, to samo, co przysłuchiwanie się rodzinnym dyskusjom o polityce, służbie zdrowia, bądź Żydach ale "lepszy rydz niż nic".

Jesienią ptaki odlatują do ciepłych krajów, zaś ja chcę odlecieć do zimnych a właściwie do jednego-Polski, choć za chłodem nie przepadam.