30 kwi 2009

Zmagania z otchłanią, czyli o wadach moich dzieci.

Nasze dzieci są wspaniałe, fantastyczne, niepowtarzalne i oczywiście odmieniły nam życie. Bycie ich mamą jest pasjonującym zadaniem, a było by milsze gdyby nie jedna, jedyna wada naszego przychówku. Otóż dzieci posiadają układ pokarmowy i gdyby go nie miały zniknęłaby większość bolączek oraz stresów Młodej Matki.

Dziecięcy układ pokarmowy i jego ekscesy przeszły daleko moje wyobrażenia a posiadana wiedza z anatomii człowieka, w zasadzie na niewiele mi się zdała, choć z grubsza, budowa rzeczonego zgadza się z opisami w podręczniku Bochenka. Na pozór składa się on wymienianych w książkach odcinków jak żołądek czy jelita. Jednak już w pierwszych dniach życia Dzidka zakiełkowało we mnie zwątpienie, czy aby na pewno przewód pokarmowy niemowlęcia podlega jakimkolwiek normom oraz czy używanie wobec niego terminu fizjologia jest właściwe. Fizjologia bowiem, oznacza coś prawidłowego, zaś u małych dzieci nic związanego z trawieniem prawidłowe nie jest i nie dajmy sobie wmówić światłym autorytetom ryczącym w poradnikach, bądź na porodówkach, że "tak ma być". Bo co stanowi normę? Począwszy od żądań karmienia co 30 min, bekań, ulewań na zagadkowym zielonkawym kolorze efektu przemian (termin trawienie też wydaje mi się nadużyciem) skończywszy, wszystko stanowi wybryk natury, która toleruje go jedynie ze względu na szlachetność matczynego serca.
Dlatego kiełkująca myśl moja padła na podatny grunt i zaowocowała teorią, iż dziecięcy układ pokarmowy stanowi rodzaj nieprzewidywalnej otchłani, domagającej się zapełniania.

Otchłań żyje własnym życiem. W jej zakamarkach dokonują się przemiany porównywalne jedynie z tymi, które towarzyszyły powstaniu świata. Kosmiczna zupa, bulgocząca, bekająca plazma tuż obok rodzących się i znikających małych, czarnych dziur, to wszystko z pewnością wypełnia żołądek niemowlaka razem z innymi zjawiskami, stanowiącymi brakujące ogniwo w teorii "Wielkiego wybuchu". Otchłań zatem pochłania, przetwarza, emituje różnorodne treści, co nazywane jest kolokwialne kolkami czy ulewaniami. Targane jej poczynaniami dziecko wciąż popłakuje, stęka, budzi się w nocy domagając się zapełniania.
Otchłań ponadto próbuje wessać każdą napotkaną materię. W gardzieli niemowlaka znika wszystko, jedynym kryterium wsysania stanowi rozmiar; to co zmieści się w buzi i przejdzie przez przełyk ginie w chaosie żołądka bezpowrotnie. Materia, której połknąć nie można, nosi zaś znamiona zaślinienia i ponawianych z dużą częstotliwością prób absorpcji.

W miarę rozwoju dziecka, rodzic uczy się jak postępować z jego otchłanią. Z czasem udaje się ustalić pory posiłków, ograniczyć też dostępność wsysanej materii eliminując małe, bądź cenne przedmioty z zasięgu rączek latorośli. Wydaje się, że problemy zostały względnie rozwiązane. Wtedy jednak Otchłań ukazuje swe nowe oblicze z wachlarzem kolejnych możliwości. Pojawia się zagadnienie zębów. Kolki i emisje dziwnych substancji pod postacią ulewań zanikają. Teraz pęczniejące dziąsła dochodzą do głosu, nie dają spać zarówno dziecku jak i jego rodzicom, zaś z jamy gębowej niemowlaka sączy się w niezliczonej ilości ślina. Układ pokarmowy ponownie walczy o zdominowanie życia rodzinnego.
W końcu, nawet najgorsze ząbkowanie mija, ku wielkiej radości rodziców, którzy mogą ulec złudzeniu, iż zmagania z otchłanią mają już za sobą. Wówczas z odsieczą wkraczają babcie dzierżąc zakupiony osobiście nocnik niczym hetmańską buławę i z uśmiechem na twarzy wypowiadają "czas na naukę czystości". Otchłań zyskuje nowych sprzymierzeńców jak i nowe pole walki, na którym chce udowodnić swą niezawisłość, a nade wszystko nieprzewidywalność.

Zmagania z nocnikiem, babciami i Otchłanią przybierają niekiedy dramatyczny obrót, w którym każda ze stron nie przebiera w środkach, sięgając nawet po broń chemiczną, o czym napiszę następnym razem.

29 kwi 2009

Dziś są Twoje, synku urodziny.

Dziś Mateo obchodzi swoje pierwsze urodziny. Chciałabym umieć przekazać za pomocą kilku zdań to, co czujemy wobec Niego-naszego, małego cudu, lecz talentu mi nie starcza. Dlatego umieszczam w zakładce kilka fotek synka w objęciach Morfeusza.
Dodam jeszcze, że rok temu, o tej porze właśnie, do mojej sali (w genewskim szpitalu) wszedł anestezjolog z okrzykiem "Jeszcze Polska nie zginęła!"
Nie, nie zginęła, póki my żyjemy.

27 kwi 2009

W co bawi się nasze dziecko?

-Dzidku, co robisz?
-Piszę doktorat.

25 kwi 2009

Oko w oko z ludożercą.

Dziś wieczorem, podczas kąpieli Dzidka zaczepił Rekin.
-Wrraa jetem Rekin.
-Dzień dobry, jetem Dzidek-Odparł, zgodnie z prawdą, nasz syn.
-Wrraa zjem cię.-Rekin wyszczerzył złowrogo zębiska.
-Nie, ja nie jetem do jedzenia.
-Tak? A do czego jesteś.-Zainteresował się Ludojad.
-Jestem do kochania.
Tego wieczoru Rekin poszedł spać głodny.

PS. W roli Rekina gościnnie wystąpiła Młoda Matka.

21 kwi 2009

Klub separatystów.

O "naszej klasie" już kilkakrotnie wspominałam i ponownie się pokuszę. Jeśli zaś, drogi czytelniku sądzisz, iż znajdziesz pytania wręcz hamletowskie "co się stało z NK; być na niej, czy nie być?", to Cię zawiodę.
W przeciwieństwie do wielu rozczarowanych (może nie tyle samym portalem, co związanymi z nim reakcjami użytkowników), mnie wertując owe strony marazm nie ogarnia, ani tym bardziej zwątpienie w rodzaj ludzki. Raz na jaki czas, odnajdą na NK perełkę socjologiczną jak na przykład opisywane onegdaj forum teologiczno-filozoficzne szczecińskiego Technikum Mechaniczno-Energetycznego.
Dziś zaś zastanowił mnie incydent zaistniały na stronie mojej, dawnej placówki oświatowej.

Na forum mej podstawówki powstał wątek o barokowym tytule "Separatystyczny klub tych, co odznaki wzorowego ucznia nie mieli, niemniej życie starają się przeżyć". Z pewnością jego autorowi o nic wrogiego nie chodziło, mimo popełnienia nieścisłości stylistycznej. Dość szybko forum opanowały osoby podpisujące się tytułami naukowymi (jak, zaiste wszechpotężny, mgr inż.) lub innymi np sierżant podchorąży rezerwy. Zaczęto się spierać, udowadniać, ile kto osiągnął. W tym miejscu powinnam się pokusić o krytykę silną niczym ryk trąb jerychońskich. Otóż nie, nie będzie ryków, ani pogadanek o eskapizmie, czy o leczeniu kompleksów na forum internetowym. Wręcz przeciwnie, zaapeluję "kto jet bez winy, niech pierwszy rzuci kamień".

Któż z nas wolny jest od pokusy porównywania siebie z innymi, zwłaszcza z kolegami z ławy szkolnej? Start wszyscy mieliśmy podobny, zwłaszcza w pokoleniach PRL'u, jednak potem jednym powiodło się lepiej, drugim gorzej, jedni zdobyli "zaszczytny" tytuł mgr, drudzy inne tytuły.
Sądzę, że każdemu z nas zdarza się zastanawiać, nad własnym losem, nad minionym czasem i nad tym, czy dobrze go wykorzystaliśmy. Na drobne bolączki o tym, że można było coś zrobić lepiej bądź inaczej pomaga podejrzenie, jak poradzili sobie inni. A jak ciepło się na sercu robi, gdy okaże się, że pod jakimś względem mam lepiej niż koledzy, koleżanki z klasy, np że geniusz wielbiony przez nauczycielki i często lepiej od nas-szaraków traktowany (o co, oczywiście, nikt nie był zazdrosny, skądże znowu) nie posiada obecnie stałej pracy, z trudem łączy koniec z końcem utrzymując się z tłumaczeń, a na dodatek zdeklarował się jako gej prowadzący rozpustny tryb życia.

Porównywanie osiągnięć przynosi jednak chwilową poprawę nastroju, bo zawsze znajdziemy kogoś, komu udało się coś więcej, czy po prostu inaczej zrobić. Zajęcie to, na dłuższą metę, zamiast leczyć drobne bolączki, rodzi głębokie frustracje, czego objawy można odnotować na niejednym forum Naszej Klasy. Zatem czy warto? Raczej nie, jednak przed porównywaniem nie jest uciec łatwo, zwłaszcza, gdy nosimy w sobie zadry w postaci niepełnionych ambicji, niemiłych wspomnień, czy zazdrości np o odznakę wzorowego ucznia, która dziś wydaje się być śmieszna, ale kiedyś była powodem realnych dziecięcych cierpień.
Dlatego, może zamiast przyglądać się bliźnim z portalu, przyklejać im łatki nieudaczników pałających zarówno manią wielkości jak i kompleksami, pogódźmy się z osobistymi zadrami i cieszmy się tym, co mamy, wolni od porównań. Sama, z resztą, zamierzam podążyć za tą radą, zaraz po tym, jak nacieszę oczy widokiem klasowej piękności, w której zakochana była połowa chłopców (o co, naturalnie, wcale ale to wcale nie byłam zazdrosna), a która obecnie niemiłosiernie utyła po urodzeniu dzieci.

20 kwi 2009

Zwiedzanie CERN'u?

Dzisiejszy wpis ma charakter czysto informacyjny i jest odpowiedzią na pytania czytelników.
CERN można zwiedzać na dwa sposoby; muzeum lub wycieczka wraz z oglądaniem jednego z eksperymentów (głównie LHC).
Muzeum, do którego wstęp jest wolny, czynne jet w godzinach 8:30 -17:30 codziennie, z wyjątkiem niedziel i świąt.
Aby wziąć udział w wycieczce z przewodnikiem (pod ziemię) należy się zapisać z trzy-, cztero-mieięcznym wyprzedzeniem. Formularz dotępny jest na oficjalnej stronie CERN'u.
Obie formy zwiedzania są bezpłatne.
Szerszych informacji dotyczących zwiedzania i nie tylko, można zaięgnąć na stronie www.cern.ch

15 kwi 2009

Kiełkujące nasionko.

-Wiedziałam, że ona miała rację!-Powitałam męża w domu. -To znaczy, czułam gdzieś w środku, że pacjentka ze schizofrenią, z którą przeprowadzaliśmy wywiad w pruszkowskim szpitalu, miała rację ostrzegając nas przed piciem herbaty.
-Znaczy, że herbata trująca jest?
-Nie, chodziło o cytrynę, a dokładniej jej nasiona, które można połknąć pijąc herbatę. Później te nasionka kiełkują i wychodzą przez uszy albo oczy.
-A jak wykiełkuje, to nie ma zmiłuj?-Zapytał de Silva zdejmując buty.
-Nie do końca, trzeba pić olej, dużo oleju, to ponoć pomaga. Ale najważniejsze, że ona miała rację. Właśnie oglądałam reportaż o facecie, który miał operację wycięcia raka płuc. Guz rósł bardzo szybko ograniczając oddychanie. W czasie operacji okazało się, że facet wyhodował nie raka lecz bonzai, dokładnie małą, karłowatą sosenkę.
-Pewnie pił za mało oleju.-Skwitował mąż.

Teraz, gdy analizuję ową pacjentkę, zastanawiam się, czy ona rzeczywiście była schizofreniczką a nie wizjonerką. Może drzewa w odwecie za zanieczyszczanie środowiska i wywoływanie efektu cieplarnianego próbują nas zaatakować, w zasadzie zasiedlić? Poza tym pacjentka prezentowała dość oryginalną fryzurę własnego autorstwa, która wówczas rozbawiła nas, zaś obecnie podobne do niej strzyżenia są trendy. Zatem co, jeśli ona we wszystkim miała rację? W tym momencie oblał mnie zimny pot, bo na zakończenie wywiadu, pani dodała coś o ociepleniu klimatu w Polsce i wysadzeniu jakiegoś kontynentu.
-A jeśli ona nie była szurnięta, podobnie jak tytułowi fizycy w sztuce Friedricha Dürrenmatta?

14 kwi 2009

Zmagania ducha z ciałem.

Pokonać własne słabości-idea, która przyświecała ludzkości od wieków, czy nawet tysięcy lat.
Zmagania człowieka z własnymi ograniczeniami, przybierały różne formy: posty, biczowania, czy sport. Za główny punkt obierano pokonanie ciała, które w przeciwieństwie do "ochoczego ducha" jest słabe. Ciało się męczy, potrzebuje wypoczynku, jedzenia, przez co znacznie ogranicza nasz styl życia. Ile moglibyśmy dokonać, gdyby udało się zrezygnować ze snu, czy posiłków? Nic dziwnego, że na przestrzeni historii podejmowano zmagania, by siłą woli, pokonać wątłe ciało, nade wszystko zaś potrzeby fizjologiczne.

Dzidek wszedł w ten etap rozwoju, gdy potrzeby jego cielesnej powłoki kolidują z ochoczym duchem i znacznie ograniczają czas wolny, który można by było spożytkować na zabawę. Muszę przyznać, że niekiedy nasz syn prezentuje znacznie większą przewagę psyche nad fizjologią niż my- dorośli. Dzidek wolałby nie jeść, nie pić, nie wydalać, zaś nade wszystko nie spać. Jak można tracić godziny na leżenie w łóżku, gdy cały świat czeka na odkrycie? Ciało, dodajmy wątłe, naszej pociechy nie daje jednak za wygraną i raz po raz demonstruje swoją obecność, często w najmniej pożądanych momentach.

Dzidek niechętnie pogodził się z potrzebą jedzenia, przekonuje się też do konieczności snu, choć nadal wywołuje ona u niego silny opór wewnętrzny i wiele rozterek. Wobec pozostałych reakcji fizjologicznych zaś, stosuje politykę ignorowania, czasem negacji.
Tak oto nasz syn unika chodzenia do toalety. Ciało jednak domaga się ulżenia przepełnionemu pęcherzowi. Dzidek nie przerywa zabawy i przestępując z nogi na nogę wykonuje słynny gest Michaela Jacksona, który onegdaj wywoływał zgorszenie wśród matek jego nastoletnich fanek.
-Dzidku idź zrobić siusiu.-Apeluję do syna.
-Ale mi się nie chcę.-Odpowiada nasz "duch ochoczy".
-Oj, chce ci się. Zobacz, przestępujesz z nogi na nogę.
-Nie. Ja...ja się tak gimnastykuję.
Po chwili pęcherz wygrał z psyche, a dowód zwycięstwa musiałabym uprać, gdyby nie akt kapitulacji Dzidka z szybką ucieczką do toalety .

6 kwi 2009

Fushion victim.

Kiedyś pewien młody chłopak poderwał mnie "na kupno nart". Chodził ze mną dzielnie po giełdzie na Stegnach, pomagał wybrać, doradzał, znosił przymierzanie butów, kurtek, spodni, testował narty, dobierał kijki etc. Jego wysiłek zaowocował po kilku tygodniach pierwszym pocałunkiem, którego właśnie niedawno minęła dwunasta rocznica. Później ów chłopak został "moim chłopakiem", potem narzeczonym, jeszcze później "byłym narzeczonym" czy, jak kto woli, mężem. Kupiony zaś 12 lat temu sprzęt służył mi wiernie, a ja, równie wiernie, nie chciałam się go pozbywać. Niestety powoli zaczęłam dojrzewać do zdrady.

Pierwsze wymieniłam kijki, po tym jak jeden z nich połamał się doszczętnie. W odstawkę poszły też buty, bo mimo doradztwa de Silvy, okazały się nad wyraz niewygodne. Kurtka Alpinusa wytrzymała nadgryzanie zębem czasu, w przeciwieństwie do mojej talii (po dwóch porodach). Podobnie spodnie, które ostatnimi latami straszliwie się zbiegły w pasie. Mogę parafrazować "Wesele" i rzec, iż ostały mi się jeno narty.
Od kilku dobrych sezonów znajomi namawiają mnie na ich wymianę, ba nawet "były narzeczony" też stara się wskazać zalety nowoczesnych karwingów. Przez pewien czas opierałam się tym perswazjom jedynie przez kobiecy sentyment. Uznawszy jednak racje autorytetów, przymierzam się powoli do zakupu nowych.W końcu decyzja zapadła. Czas wymienić sprzęt i ubranie! Z uwagi na osobiste sentymenty, postanowiłam zacząć realizację planu od punktu drugiego.

Wydawało się, że dokonanie zakupu pod koniec sezonu jest dobrym pomysłem z uwagi na wyprzedaże. Jednak skrzecząca rzeczywistość nie potwierdziła tej tezy, gdyż po pierwsze obniżki nie były tak atrakcyjne, jak sądziłam, a po drugie wachlarz ofert był przerzedzony niczym pióra kury stojącej najniżej w piramidzie dziobania, czyli nędzne ostatki jedynie w rozmiarach XX. Ponieważ nie jestem ani specjalnie chuda, ani (wbrew własnej opinii) straszliwie gruba, nie mogłam nic dobrać i już myślałam, że odejdę z kwitkiem, gdy sprzedawca podał mi spodnie w malinowym odcieniu. Do tej pory kolor ubrań sportowych stanowił dla mnie kryterium drugorzędne. Nadawał się każdy, pod warunkiem, że był czarny, ewentualnie niebieski. Jaskrawo-malinowe portki nie mieściły się w granicach mych preferencji, ani gustu. Malinowe spodnie dodatkowo skojarzyły mi się z pewną instruktorką, którą nazywano"Różową Panterą" (z uwagi na kolor ubrania) a która zasłynęła bynajmniej nie swą znakomitą techniką jazdy na nartach. A było to tak. Pani instruktorka zarządziła krótka przerwę i oddaliła się w pobliski lasek. Po chwili przyjechała nieskazitelnym stylem ze złączonymi równolegle nartami, na których tyłach parował jeszcze ciepły (aczkolwiek nie koniecznie pachnący) powód jej chwilowego zniknięcia.
Zatem z uwagi na osobiste skojarzenia, tudzież gust, kolor różowy zdecydowanie odpadał. Cóż kiedy, obecnie taka panuje moda, a ponadto inne ubranie dostępne nie jest?

Po przymierzeniu, malinowe spodnie okazały się uszyte jak na miarę. Stanęłam wobec wyboru strasznego, bo nie chciałam rezygnować z własnych upodobań, ani ślepo podążać za modą. W końcu, schowawszy uprzedzenia, rzeczone portki kupiłam, pocieszając się, że w razie lawiny, to mnie pierwszą pomoc odnajdzie, gdyż żarówkowy kolor widoczny będzie z setek kilometrów jak i spod ton śniegu. Zaś, co najważniejsze, "byłemu narzeczonemu" spodobałam się w jaskrawych gaciach, choć oczywiście nijak ich koloru nazwać nie potrafił.
Teraz zaś jak na tytułową fushion victim przystało potrzebuję kupić pasujący kolorystycznie kask i gogle, koniecznie w odcieniu pink. A narty? Może, się w nie wyposażę w kolejnym sezonie.

4 kwi 2009

Wyrwane z kontekstu.

Odbieram telefon.
-Cześć!
-A witam księdza!
-Dobra jesteś!
-Wiem. Ale o co chodzi?
-No, dyskopatię mam.