19 gru 2008

Chrzest w szwajcarskiej parafii.

Byliśmy na mszy w szwajcarskiej parafii, co często nam się nie zdarza, gdyż zazwyczaj udajemy sie do polskiego bądź angielskiego kościoła. Okoliczności były wyjątkowe, jak się okazało, gdyż "załapaliśmy się" też na chrzest. Z tego powodu panująca zazwyczaj w kościele siwizna ( siwizna głów) złamana była kilkoma odcieniami w sile wieku i obecnością dzieci, które normalnie w parafii szwajcarskiej nie występują, chyba że sporadycznie pojawią się de Silvowie. W tych niecodziennych okolicznościach pośród niespotykanej liczby dzieci tj 4 sztuk (w tym naszej dwójki) uczestniczyliśmy w chrzcie. Mogliśmy zatem dokonać repetytorium przed czekającym nas w Polsce wprowadzeniem Mateo do grona chrześcijan, a raczej moglibyśmy gdyż...

Podczas chrztu coraz bardziej smutnieliśmy, nie tylko z powodu dość opłakanego obrazu parafian tj samych emerytów i braku młodych ludzi, ale też z powodu liturgii, którą okrojono z istotnych elementów. Zabrakło w niej całej części związanej z egzorcyzmem i wyrzeczenie się zła. Dlaczego? Dlatego, że w Szwajcarii, podobnie jak np w Niemczech, zło nie istnieje a nade wszystko zło osobowe. Zatem jak można wyrzekać się Szatana, gdy go najzwyczajniej nie ma, podobnie jak Wróżki Zębuszki. Że niby jakiś diabeł z rogami,...z ogonem...?

Wpływ reformacji w Kościele Katolickim Szwajcarii jest spory i nie było by to negatywne, gdyby nie kilka detali, które przybrały wręcz groteskowy obrót. Otóż w parafiach panuje demokracja i świeccy biorą czynny udział w jej życiu, co nie wydaje się z początku złe. Jednak, gdy rada parafialna zaczyna skutecznie wpływać na treść homilii, kazania bądź na przebieg liturgii, to coś jest nie tak. Znajomy ksiądz opowiadał nam, że jemu też zabraniano mówienia na wiele tematów w tym np o istnieniu piekła, zła ale również o pontyfikacie Jana Pawła II.
W Polsce krytykujemy często bezkompromisową postawę hierarchów Kościoła. W Szwajcarii jest pod tym względem liberalnie lecz mimo to (a ja śmiem twierdzić, że właśnie dlatego) kościoły pustoszeją.

Jedziemy na święta do domu-do Polski. Będziemy chrzcić Mateo i nie drażnią mnie obowiązkowe "karteczki" z parafii ani to, że w napiętym planie pobytu musimy wygospodarować czas na spotkanie, na którym ksiądz nas (a nie odwrotnie) wprowadzi w liturgię sakramentu.

PS. Z boku umieszczam zdjęcia własnoręcznie zrobionych ozdób choinkowych. To tak w ramach kartki z życzeniami świątecznymi. Wesołych Świąt pełnych Bożej Łaski a niekoniecznie prezentów ;-)

18 gru 2008

Męskie plany.

-Powiedz, jakie będziemy mieć plany!-Zakomenderował Dzidek.
-Teraz idziemy jeść.
-Nie! Powiedz "Jakie będziemy mieć palny?"- Powtórzył Dzidek.
-Nooo będziemy jeść kolację.
-Nie. Zapytaj "jakie będziemy mieć plany?"-
-Acha ! Jakie będziemy mieć plany?- De Silva zakumał wreszcie.
-Teraz zjemy lunch a potem pójdziemy na piwko. Dobrze?

16 gru 2008

Rozmowy telefoniczne z moim Rodzicem.

Relacje z moim Tatą są dość specyficzne i trzeba nie lada kunsztu psychologicznego oraz znawstwa pokrętności naszych charakterów, by wśród wypowiadanych przez nas słów odszukać przejawy głębokiej miłości.

-Czy dziś mamy Wigilię?- Zapytałam de Silvę będąc sama w stanie lekkiego osłupienia, po odbyciu rozmowy telefonicznej z moim Rodzicem.
-Nie, a dlaczego pytasz?
-A tak pomyślałam, bo Tata przemówił do mnie ludzkim głosem.

Dyskusja o myślistwie.
-Upolowałem bażanty. Będą na rosołek dla moich wnuków.-
Zakomunikował mi Tato, myśląc o Dzidku i Mateo.
-A zbadałeś te bażanty? - Zapytałam, bo jak zwykle nie pamiętam, co z dziczyzny trzeba zweryfikować u weterynarza przed konsumpcją.
-Bażantów, zajęcy, saren się nie bada. Tylko dziki.-Odpowiada Tato, jeszcze spokojnie.
-Acha ..Dlaczego się nie bada?-Zagalopowałam się w pytaniach.
-A ciebie ktoś bada? - Wyraźna irytacją daje się usłyszeć przez telefon.-Nie bada się tak samo jak, ciebie nikt nie bada!!!
-Ja chodzę do dentysty i ginekologa w przeciwieństwie do tych twoich bażantów czy saren!

14 gru 2008

-Jesteś moim, małym mężczyzną. Wiesz?
-Nie, nie jestem. Twoim mężczyzna jest... (tu pada imię de Silvy, nie "tata").
-A ty kim jesteś?
-Twoim ukochanym synkiem.- Odpowiada dumnie Dzidek.

11 gru 2008

Lista potraw zakazanych.

Wszyscy szykują się do Świąt. Biegają po sklepach, piszą życzenia oraz przygotowują potrawy świąteczne bądź obmyślają, co i jak na stół wigilijny podać. Niektóre dania, jak kapusta z grzybami, piernik, można (a nawet trzeba) przygotować z wyprzedzeniem, inne robi się w ostatniej chwili. Dobra gospodyni jeśli chce urządzić prawdziwe, polskie Boże Narodzenie, musi zaplanować starannie menu, kupić wszystkie składniki, by w ostatniej chwili nie zabrakło czegoś istotnego i skrupulatnie, dzień po dniu kontrolować postęp prac z listą.
My w tym roku jedziemy „na gotowe” do Rodziców i krewnych. Jednak mimo to, zwyczajem mojej mamy, przygotowuję listę potraw świątecznych. Z tą tylko różnicą, że owych dań, nie tylko nie zamierzam przygotowywać, a dodatkowo nie chcę ich konsumować jako gość. Tak powstała nasza nasza „Lista potraw zakazanych”.
Na pomysł tego bezczelnego przedsięwzięcia wpadliśmy po pierwszym przyjeździe na święta z emigracji, gdy od miesięcy śniły nam się ogórki kiszone a na myśl o śledziu z cebulką dostawaliśmy ślinotoku i drżenia niczym narkoman na detoksie. Czekaliśmy z niecierpliwością na imprezki i możliwość zatopienia zębów w polskich daniach, zaś uraczono nas sałatą, francuskim winem, łososiem norweskim oraz słodkim tiramisu. Do światowego menu zabrakło jedynie ostryg.
Dlatego razem z mężem opracowaliśmy wykaz rzeczy , których tknąć w Polsce nie chcemy. Rozsyłamy go krewnym i znajomym królika. Oto nasz manifest:

Żadnej sałaty! Niech żyje kapusta kiszona!
Żadnej sałatki greckiej, żadnych pomidorów, roszponek i podejrzanej zieleniny.
Precz z ryżem, precz z makaronem! Wiwat kasze, kopytka, pierogi i ziemniaki!
Tofu jest fu, nawet bardzo fu! Nie ma jak polski twaróg!
Koniec z tartami, rogalikami i ciastem francuskim!
Precz ze szwajcarska czekoladą!
Śmierć beszamelom, tzatzikom, winegret i innym świństwom!

Czy jesteśmy bezczelni? Ba, nawet bardzo. Jednak święta są raz w roku podobnie jak my w Polsce i nie mamy zamiaru silić się na „światowość” oraz konsumować czegoś, co już nam uszami wychodzi. Nie marzą nam się wyszukane potrawy. Tęsknimy za kapusta kiszoną, barszczem z uszkami, zaś francuskie wino zostawmy na inne okazje.

Podczas ostatniej wizyty nasza pani pediatra zapytała, czy na święta jedziemy do Polski.
-Oczywiście.-Odparłam.- Przecież jesteśmy Polakami.

8 gru 2008

Dlaczego nie cierpię Świąt Bożego Narodzenia?

Powodów jest wiele. Gdybym chciała je opisać, choć z grubsza, to musiałabym popełnić opasłą książkę, której raczej nikt by nie chciał przeczytać, ani tym bardziej opublikować. Zatem skupię się na jednym aspekcie to jest hipokryzji obdarowywania się prezentami a raczej na hipokryzji darczyńców i nie chodzi mi o osobę świętego Mikołaja (choć dał mi razu jednego rózgę, czym dotkliwie zranił moje uczucia).
Przyznam szczerze, że jestem osobą naiwną i za cel obdarowywania świątecznymi upominkami uważałam (mimo pamiętnego incydentu z rózgą) chęć sprawienia bliźnim przyjemności. Starałam się wybadać, co bliźnim jest potrzebne, lub zgoła potrzebne zupełnie nie jest, lecz pragną to posiadać. Staram się znaleźć taki prezent, który by im się spodobał, który nie jest czymś banalnym jak rajstopy czy sweter. Zdobycie niektórych upominków zajmowało mi nawet 2-3 miesiące, jeździłam po nie na drugi koniec miasta z maleńkim wówczas Dzidkiem, który domagał się, żeby to jego wziąć na ręce a nie tą olbrzymią paczkę.
Później podczas rozdawania prezentów przeżywałam mniejsze lub większe niepowodzenia, gdy coś, co tropiłam tygodniami kończyło jako śliniak dla dziecka, gryzak dla psa (a czasem odwrotnie), zaś słysząc złośliwe docinki pod adresem tego prezentu modliłam się, aby pies się nim nie udławił a dziecko nie dostało od niego alergii. Przyznajcie sami, czyż to nie jest przejawem tragicznego braku przygotowania do współżycia z rodziną, zwłaszcza dalszą?

Jednak upokorzenia związane z obdarowywaniem bliźnich to pesteczka w porównaniu z otrzymywaniem od nich upominków. Bowiem niektórzy krewni wykorzystują tradycję, aby dopiec do żywego, zakładając (zresztą słusznie) , że z uwagi na okoliczności świąteczne, ich "ofiara" pokorniutko przyjmie zniewagę i doda "Ooo jaki ładny prezent! Dziękuję Mikołaju."

Pierwszy rodzaj krewnych, to tacy którzy upominki kupują hurtem. Wpadają do supermarketu w gorączce świątecznych zakupów i nabywają "jak leci", nie zważając ani na ich ilość ani jakość. Od takich pomocników Mikołaja dostałam w 6 miesiącu ciąży majtki w rozmiarze XS, innym razem zaś jeden tom pewnej dwutomowej powieści (z resztą, ku większemu rozbawieniu, był to tom drugi). W tej kategorii wygrywają, jak co roku, perfumy z promocji kupowane przez cioteczkę Eugenię. Ach ten zapach. Nic tak dobrze nie odstrasza komarów latem, jak te perfumy.

Drugi rodzaj krewnych to szperacze, którzy czyniąc przedświąteczne porządki odnajdują na dnie szaf skarby i chcą się nimi z nami podzielić. Tak oto zostałam obdarowana butami, które inna cioteczka miała na sobie pamiętnego Sylwestra '75 - prawdziwy obiekt muzealny. W tej kategorii jednak żaden z moich krewnych nie przebije babci Agnieszki, która, nie wiadomo jakim cudem, co roku wygrzebuje pamiątki z podróży swego drugiego męża do Azji. Pewnej Wigilii wręczyła swemu zięciowi na wpół zżarte przez mole, chińskie spodnie z rozcięciem w kroku, w których można załatwiać potrzeby fizjologiczne bez wcześniejszego rozbierania się (pod warunkiem, że nie nosimy europejskim zwyczajem bielizny).

Trzeci rodzaj darczyńców jest najbardziej perfidny. Stanowią go jednostki inteligentne, przebiegłe, które szukają naszych słabych punktów, by później swoim upominkiem w ten punkt boleśnie uderzyć. Istni psychopaci! Jeden krewniak wypytuje mnie co roku o prezentowe preferencje, by potem obdarzyć mnie tym, czego prosiłam by nie kupować (nawet bardzo prosiłam). Inna osoba dając mi kolejny poradnik z cyklu "Jak schudnąć bez wyrzeczeń?", "Jak wrócić do formy po ciąży?", rzuca mi mimochodem:
-Sądzę, że ta lektura ci się przyda.

Miarka się przebrała! Nie starcza mi już naiwności, by podtrzymywać w sobie mit świątecznych podarunków z głębi serca. W tym roku zmieniam taktykę kupowania prezentów i przyjmuje reguły "wroga". Żadnego dumania, myślenia, szukania! Wpadam w ostatnim dniu do sklepu i kupuję co się "napatoczy"! Jedynie dla bliźniego -miłośnika złośliwych poradników, zrobię wyjątek. Mam już upatrzoną książkę pod tytułem ( tłumaczenie Oli M.) "Jak zaprojektować swoją, własną, oryginalną trumnę." Też dodam "Sądzę, że ta lektura ci się przyda. " Pozycja bowiem dostępna jest w języku obcym, którego przecież warto się uczyć.

4 gru 2008

Dzidek do orzechów.

-Czym się dziś bawiliście w przedszkolu?
-Orzechami.-odpowiada dumnie Dzidek.
A jakie to były orzechy?-dopytuje się de Silva.
-Nie wiem.
- Może orzechy włoskie?- Tata drąży temat.
-Nie, francuskie!

1 gram francuskiego
noix- orzech włoski (który może być całkiem francuski)
noisette- orzech laskowy

2 gru 2008

Jestem żoną idealną.

Wstałam z popołudniowej drzemki, która z przyczyn posiadanej gorączki wydłużyła się do wczesnego (jak dla mnie) wieczoru. Głowę miałam ściśnięta imadłem lecz mimo to zwlekłam się z łóżka i szurając nogami,dzierżąc rzeczone imadło niczym Afrykanie dzbanek z wodą, a na rękach rozbudzonego Mateo podążałam w kierunku światła. Znalazłam moich pozostałych mężczyzn. Dzidek delektował się kolacją, co poznać było można zarówno po nim jak po stanie podłogi czy ścian. Mąż mój zaś,otulony w ręcznik,odczyniał jakieś wiedźmińskie rytuały pochylony nad miską z naparem ziołowym (chyba). Rzucił na mnie krótkie spojrzenie ignorując zarówno moje imadło oraz drut kolczasty zaciśnięty wokół mej szyi. (Nie wspominałam o drucie? To teraz już o nim wiesz, drogi czytelniku.)
de Silva kontynuował rytuał z miską.

-Drogi de Silvo! twoja dzielna postawa męża i ojca rodziny przyniosła skutek w postaci nieoczekiwanej nagrody.- Wychrypiałam.- Stałam się zszo..oną..idee alną. ...Stra ...aaaciłam gło...oos. -Wymamrotałam ostatnimi siłami, by zamilknąć na czas dłuższy.
De Silva uśmiechną się spod szklistych oczu.

Teraz już tylko pisanie bloga mi pozostaje.

1 gru 2008

Czyszczenie pamięci.

Jestem zmęczona; już drugi tydzień nasz zakątek szczęścia, nasze gniazdko miłości przeżywa przeobrażenie w oddział chorób zakaźnych. Każdy pokój stanowi obecnie izolatkę a może raczej siedlisko innego szczepu drobno-ustroi. Kuchnia zaś zamieniła się w pracownie alchemiczną, w której ja- jedynie zdrowy na ciele członek rodziny, przyrządzam tajemne mikstury na wszelkie przypadłości, a mamy ich w domu niemały repertuar (katar, gorączka, atopowe zapalenie skóry, zapalenie dziąseł, zapalenie oka, zapalenie gardła, zwężenie oskrzeli (powirusowe), zatwardzenie, biegunka, światłowstręt, mamowstręt, żonowstręt).

W zasadzie po co się męczę? Poszłabym z moją męska menażerią do lekarza i on na wszystkie ich przypadłości przypisałby antybiotyk (zwłaszcza na te dwie ostatnie). A ja się bawię w młodego chemika i wykazuję mą wierność metodom naturalnym-syrop z cebuli na przeziębienie, herbata z majeranku oraz pewne tajemnicze, bardzo skuteczne "kropelki" (których tajniki przekażę jedynie osobom zaprzyjaźnionym) na katar, wyciąg z rumianku na zapalenie oka, oliwa z oliwek na atopowe zapalenie skóry, sok z malin na gorączkę, gotowana marchewka i śliwki (niekoniecznie suszone) na biegunkę, zaś świeżo-wyciśnięty sok z jabłek bądź pomarańczy stosowany w celu zupełnie przeciwnym i ... mam dość.

Wieczorem moje cierpiące, rzężące, prychające, jęczące, męskie grono de Silvów udaje się na spoczynek a ja mam ochotę sobie wcisnąć przycisk reset, czego oczywiście zrobić nie mogę, bo kto inny pamięta, komu co i jak podać, posmarować czy zakropić. Zatem (skoro zresetować się nie mogę) pozostaje mi praktykowanie technik relaksacji.
Ciepła kąpiel z aromatoterapią odpada z uwagi na późną porę i dziwaczne rozumienie ciszy nocnej w Szwajcarii oraz restrykcyjny sposób tej ciszy egzekwowania (o czym, już wspominałam we wcześniejszych notkach).
Po krótkim zastanowieniu doszłam do wniosku, że większość moich sposobów na odprężenie nie może być użyta w obecnych okolicznościach. Pozostały mi tylko dwa ale za to niezawodne.

Pierwszy to odwiedzenie pewnego portalu i obejrzenie na nim zdjęć koleżanek i kolegów ze szkolnej ławy. Podpatruję jak pierwsze tyją a drudzy łysieją i mimo, iż nie wszyscy dostatecznie zostali dotknięci zębem czasu (jak na moje potrzeby oraz nasz wspólny, dość młody jeszcze wiek), to i tak podglądanie mnie relaksuje.

Drugi sposób to kasowanie starych SMS'ów i maili. Otóż, jeśli dotąd nie zauważyliście, posiadam naturę dość sentymentalną. Z tego sentymentu pozostawiam masę "śmieci" w postaci rzeczy, które mają o czymś lub o kimś przypominać. I tak moja skrzynka pocztowa jest pełna różnych, nieistotnych komunikatów i czasami jestem zmuszona dokonać w nich selekcji, by pomieścić nowe, również nieistotne. Obligowana być nie lubię, dlatego niekiedy, jeszcze zanim całkiem mi się "pojemność zapcha", odczytuję to, co w pamięci zapisane pozostało i staram się usunąć z tego choć część.
Są takie SMS, których nie kasuję jedynie z sentymentu jak np
"Dziękuje za dzielną postawę żony męża nękanego przez kler. ks Marcin".
"Buraki z Małopolski pozdrawiają" od de Silvy z Krakowa.
Inne z kolei przypominają mi o pewnych zdarzeniach, jak podtrzymywanie na duchu w czasie porodu przez Miriam, umówieniu się na dwóch, innych dworcach z Asią, gdy jechałyśmy wspólnie do Neuchâtel, o wykładzie Hawking'a w CERN'ie.
Czytam sobie te króciutkie teksty, wyrwane z kontekstu ("Jakie rydze!" "Chrupki dostarczone do przedszkola." "Ambasador przemawia, zadzwonię za 10 minut" "Kiedy wam oddać dziecko?"). Czytam je i się uśmiecham pod nosem, wzruszam a nade wszystko relaksuję. Część z nich jestem zmuszona usunąć ale zawsze kilka zostawiam, bo przecież nie mogę tak całkiem wyczyścić sobie pamięci.