30 sie 2008

Wakacje.

Wakacje- ten cudowny okres odpoczynku oraz rozluźnienia. Czas wtedy płynie inaczej, mamy możliwość zabrać się za rzeczy odwleczone, niedokończone. Ach wakacje, dzięki nim wszystko jest łatwiejsze. Już się nie mogę ich doczekać. Zdobywam się na cierpliwość, bo moje wakacje będą już za dwa dni. Za dwa dni Dzidek pójdzie do przedszkola. Jupi!

Mam oczywiście wielkie plany na ten czas a dokładnie 3 godziny rano. Przede wszyskim akcja „zadbajmy o siebie”. Fitnesik, fitnesik i jeszcze raz fitnesik tyle, ile się tylko da, czyli de facto tyle, na ile Mateo pozwoli .Może mi się uda choć dwa razy w tygodniu wyrwać na randkę z ciężarkami. Plany są ambitne ale jak przychodzi do ich realizacji ,to już jest nieco gorzej. Może nareszcie troszkę odpocznę, wrócędo formy, doprowadzę brzuch do ładu po ciąży... Jak miło snuć wakacyjne plany (czasem milej niż je realizować).

Może za kilka miesiecy uda mi się pójść na urlop? Zobaczymy. Może choć na pół etatu? Na razie muszą mi wystarczyć wakacje. 10 miesięcy -dobre i to.

28 sie 2008

Reakcja łańcuchowa.

Obudziłam się w mierę wyspana, co ostatnimi czasy należy do rzadkości. Może właśnie dlatego sądziłam, że ten dzień będzie świetny; przecież nie jestem całkiem klapnięta od rana. Później rytm toczył sie bez przeszkód, harmonijnie dość. Dzidek też miał dobry nastrój i wyraził, odziwo, chęć współpracy. Mateo zaś, jak zawsze, był pogodny i gadatliwy, Nic nie zapowiadało klęski.


Zjedliśmy śniadanie, umyliśmy się i mieliśmy "niezły czas", co spowodowało, że zaczęłam w myślach rozszerzać plany dnia o dodatkowe atrakcje. Przed wyjściem z domu należało jeszcze tylko nakarmić młodszego syna (który ostatnio nazywany jest Gapciem z uwagi na notoryczne gubienie smoczka). Nasz Gapulek zjadł i nie odbeknął.Jednak przecież to nic nie szkodzi, dzieci nie zawsze odbekują. Już prawie wychodziliśmy, gdy dane nam bylo zrozumieć, że jednak Mateo musi odbeknąć, bo inaczej...zaczyna się piekło.


Gapcio płakał,zanosił sie wręcz lamentem. Nic z tego, co robiłam, nie przynosiło realnej poprawy. Zrobił sie buraczkowy na buzi i wył. Dzidek poczatkowo trzymał się dzielnie, mimo iż cudzych krzyków nie lubi (generowane osobiście, to już inna sprawa). Zdjął buty i czekał na rozwój wypadków. Po chwili było już pewne, iż w najbliższej przyszłości nigdzie nie wyjdziemy, bo Mateo ""przyozdobił" mi ubranie bielą ulewek i dalej płakał.

Co miałam robić? Nosiłam, tuliłam, śpiewalam marynistyczne piosenki (gdyż te najbardziej lubią moi synowie) a reakcja Gapcia powoli jakby zaczęła się wyciszać. Wtedy jednak odporność Dzidka się wyczerpała i nasz pierworodny dostał szału. Natępiła reakcja łańcuchowa: młodszy płakał, starszy krzyczał domagając się ciszy i rzucając ze złości czym popadnie w co popadnie. Jedynie ja zachowałam względny spokój. Tłumaczylam sobie jak mogłam, że moi synkowie są zdenerwowani, że Mateo jest biedny, że jego brat również. Z upływem czasu te argumenty mnie już nie przekonywały, pojawły sięzatem następne: że to ja jestem w tej trójce dorosła, że oni są dziećmi, że to „moja krew”. Gdy wszystkie tłumaczenia się wyczerpywały, przyszedł czas na teksty ostateczne „Przetrwałam porody, przetrwałam choroby i to też przetrwam.”

Po 1,5 godziny starcia z reakcją łańcuchową poddałam się jej wyzwalając w sobie stan opisany jedynie w podręcznikach psychiatrii klinicznej i leczony tylko elektrowstrzasami. Jako dyletantka nazwałam stan ów „supernową”. Zatem na 60 m2 powierzchni naszego mieszkania zmagały się 3 supernowe targane ulewaniami, frustracjami i ciężką nerwicą. Wszystkie znaki zwiastowały dramatyczny koniec. Wtedy odwidziła nas Ela ze swoją córeczką. Córeczka zadziałała jak inhibitor na Dzidka (badź co bądź jest jego najlepszą kumpelką). Ela przejęła noszenie Mateo i wysłuchała moich żali. Wyciszyliśmy się wszyscy, wygasiliśmy rodzinną reakcję łańcuchową. Uf.

Jak dobrze, że mam Elę, że nie jesem sama.

24 sie 2008

Nie jestem proekologiczna.

Ekologia stała się modnym tematem. Na kursie językowym tak często omawialiśmy związane z nią słownictwo, że łatwiej mi po francusku opowiedzieć o efekcie cieplarnianym niż podać przepis na polskie pierogi. W telewizji, w prasie, w inernecie wciąż tylko ta ekologia. Każdą bzdurę można wytłumaczyć i poprzeć pod hasłem ochrony środowiska. Oczywiście wszyscy się chwalą, w jaki sposób ograniczają emisje gazów, zużycie wody, energii etc. A ja?

A ja...nie jestem proekologiczna. W nosie mam emisję gazów, ilość produkowanych przeze mnie śmieci czy zużycie energii. Kupuję pieluchy jednorazowe i nimi wsólnie z dziećmi zanieczyszczam nasza planetę, bo nie chce mi się prać tych tetrowych. Na wakację wyjeżdżamy gdzieś daleko w ciekawe miejsce emitując spaliny i wypalając rezerwy ropy naftowej. Zwiedziliśmy już sporo świata, bezproduktywnie bycząc się, poznając nowe miejsca, nowych ludzi i przede wszystkim marnując na przyjemności zasoby Ziemi. A co, stać nas, podobnie jak na te nieszczęsne pieluchy.

W wolnym czacie słucham muziki, ogladam telewizję, idę do kina czy buszuję po sieci i zawsze zużywam prąd, który, nie oszukujmy się, uzyskano paląc nieodnawialne źródła energi (bądź z elektrowni jądrowej produkujacej toksyczne odpady).
Jestem też nieekologiczna piorąc w pralce proszkiem, bo potrzebuję do tego elektryczności a użyta przeze mnie chemia truje rzeki. Nie zapominajmy też o tym, że kupuję masę niepotrzebnych rzeczy jak kosmetyki, detergenty do naszego energooszczędnego (hi hi) sprzętu AGD, gadżety, książki, płyty bez których można się obejść ale bez nich byłoby po prostu nudno. Czy takie np cytrusy, ile litrów benzyny spalono aby je dowieść do sklepu w mojej dzielnicy? Poza tym jem mięso, mimo że soję na paszę dla bydła uprawia sie na polach powstałych z wykarczowania lasu amazońskiego.

Czy rusza mnie ta gadanina o ekologii? Troszkę rusza. Dlatego ku połechtaniu sumienia korzystam z komunikacji miejskiej, z wielką skrupulatnością segreguję śmieci (szkło, metale, plastik, papier a nawet kompost), do supermarketu biorę własne torby. Te dziełania poprawiaja mi nastrój a jak ktoś mnie zapyta na kursie językowy, co robię dla naszej planety, to mam gotową odpowiedź. Zaś Ziemi faktycznie troszkę mi żal ale nie na tyle, aby zrezygnować z wygód i przyjemności.

21 sie 2008

Z ostatniej chwili.

Na spacerze.
-Zobacz synku, co za przystojniak tam stoi!
-Eeee nieee... to tata.

-Dzidku, ubieramy się i wychodzimy do lekarza.
-Mateo jet chory?
-Tak. Dlatego musimy iść do lekarza. Pomożesz mi?
-Pomogę...za drobną opłatą.

Nasz mały kapitalista skończył już 3 lata.

13 sie 2008

Babcia w akcji.

Babcia przyjechała do nas i cieszymy się z tego powodu niezmiernie. Każdy członek rodziny na swój sposób wykorzystuje jej obecność. Mateo jest noszony na rekach wiecej niż norma przewiduje a my tj de Silva i ja wybraliśmy sie na romantyczny spacer sam na sam. Natomiast Mistrz Dzidek wykorzytsuje Babcię w celach szlifowania talentu aktorskiego oraz różnego rodzaju metod perswazji. Jednym słowem Dzidek próbuje być niemożliwy.

Dzień pierwszy. Dzidek skacze, wydziera sie niemiłosiernie i się buntuje. Gdy chcemy ustawić go do pionu, Babcia bierze wnuka w obronę, że to z nadmiaru emocji. Tłumaczy, iż cierpliwość i zrozumienie naszej latorośli stanowią klucz do porozumienia.

Dzień drugi. Dzidek nadal szaleje. Zaczął rwać książkę, którą dostał od Babci w prezencie. Wkraczam do akcji i znów mój syn ma obrońcę, bo przecież nic się nie stało. Nie można rodzić konfiktów z byle powodu, nie należy ograniczać dziecka nadmiarem nakazów. Staram sie wyjaśnić, iż znam syna a jego zachowanie nie jest niczym innym jak próbą wyczucia, na ile może sobie pozwolić w obecności Babci.

Dzień trzeci. Dzidek buntuje się już prawie z każdego powodu. Nie chce myć zębów zmieniać butów, jeść posiłków (w grę wchodzi tylko kakao i czekolada). Babcia pelna empatii tłumaczy, iż pojawienie się młodszego rodzeństwa jest wielkim stresem dla Dzidka. Trzeba mu poświęcać więcej czasu, uwagi i wsłuchać się w jego potrzeby.

Dzień czwarty. Babcia towarzyszy Dzidkowi w kąpieli. Pełna ciepła zarządza koniec pluskania i marsz do łóżka. Nasz pierworodny odmawia, więc Babcia tłumaczy czule, że już trzeba iść spać, że ona jest zmęczona a woda zimna. To nie skutkuje ale Babcia się nie poddaje i dalej cierpliwie namawia. Kolejne persfazje prowokują Dzidka do wychlapywania wody w wany i przeprowadzenia burzliwych manewrów morskich. Po kolejnych minutach słyszymy wrzski z łazienki. Nasz syn dostał histerii i kategorycznie odmówił opuszczenia wanny. Nie chce iśc spać, nie chce czytania bajek na dobranoc. Wrzeszczy jakby go obdzierano ze skóry. Siedzimy sobie na kanapie z mężem i z nieukrywaną satysfakcją przysłuchujemy się dantejskim scenom w łazience. De Silva przytula mnie i z uśmieszkiem na twarzy mówi “Ucz się żono wsłuchiwania w potrzeby dziecka”.

Po kolejnych kliku minutach ruszyliśmy z odsieczą.

5 sie 2008

Na Zachodzie bez zmian.

Żyjąc w Polsce ciągle słyszałam zachwyty nad „Zachodem”, że tam wszystko jest lepsze, a nasz kraj rodzimy jest zaściankiem „sto lat za murzynami”. Czytałam gazety i słuchałam wypowiedzi ludzi, którzy wciąż udowadniali, że w państwach zachodnich istnieją cudowne rozwiązania wielu polskich bolączek. Jeszcze dziś słyszę pytanie zadawane przy wszelkich dyskusjach „Dlaczego nie podążamy wzorem państw zachodnich?”

„Szwajcaria, tu się inaczej oddycha!” Pamiętacie ten tekst z „Va banque” Machulskiego?
Właśnie tak postrzegamy życie za Odrą, bądź za oceanem. Raj na ziemi, gdzie życie jest lekkie, uporządkowane, pieniądze leżą na ulicy a najnowsze metody leczenia są na wyciągnięcie ręki. Na owym zachodzie są niskie podatki, rozwinięta pomoc społeczna dla potrzebujących, szanuje się wolność jednostki oraz wartości rodzinne, jest bezpiecznie, bo policja nie boi się przestępców. Wszystko jest lepsze niż w Polsce włącznie ze wspomnianym oddychaniem. Wciągu ostatnich lat przeszliśmy (jako państwo) niesamowite przeobrażenie ale mimo to, nadal porównujemy się z tym rajem za Odrą, w którym niezmiennie jest fajniej, normalniej, wręcz idealnie. Nasz kraj gonił ten ideał ale na Zachodzie bez zmian jest lepiej.

Obecnie mieszkamy na Zachodzie i nie jest nam źle ale nie przypomina on tego, co o nim słyszałam. Zaś gdy coś się zgadza z zasłyszanymi w Polsce opiniami, to szybko się okazuje, że dana zaleta posiada tzw. „druga stronę medalu”, która już przedstawia się mniej różowo. Co jakiś czas szokuje mnie podejście do pewnych problemów w Szwajcarii i z zaskoczeniem konstatuję, że w kraju rodzimym rozwiązano to lepiej. Chciałoby się powiedzieć „Cudze chwalicie a swego nie znacie.” Teraz, gdy czytam jakiś artykuł, w którym autor powołuje się na rozwiązania w krajach zachodnich, poddaję te słowa weryfikacji.
Dawniej sądziłam, że nie ma nic gorszego od polskiej biurokracji dopóki nie stanęłam oko w oko z francuską- o wiele gorszą. Podobnie ze sławną szwajcarską służbą zdrowia, która też ma mankamenty. Okazuje się, że niektóre leki polskiej produkcji są lepsze od odpowiedników szwajcarskich np witamina D, którą nasz pediatra polecił sprowadzić z rodzimych stron, gdyż ichni odpowiednik zawiera alkohol (niewskazany dla niemowląt).

Nie jest tak, że jestem przekonana o wyższości kraju nad Wisłą i o tym , że u nas wszystko jest idealne. Bądź co bądź mieliśmy powody, by wyjechać z Polski. Jednak mój pobyt na emigracji przekonał mnie, iż wymarzony Zachód po porostu nie istnieje a obraz, któremu hołdujemy jest melanżem zalet z każdego kraju po trochu: francuskiej kuchni, włoskiego luzu, niemieckiego porządku, szwajcarskiej punktualności, holenderskiej tolerancji, szwedzkiej równości. Wiele z tych cech wydaje się nam fantastyczna, gdy jesteśmy turystami jak na przykład hedonizm Francuzów. Jednak na dłuższa metę te same rzeczy mogą nam przeszkadzać, czasem nawet bardzo.

Nie ma raju na ziemi; nie jest nim Szwajcaria, choć faktycznie inaczej się tu oddycha. Podobnie nie jest tym rajem Polska. Jednak pomimo wielu bolączek i problemów kraj nad Wisłą posiada sporo zalet, które dostrzegłam właśnie przebywając na Zachodzie.