28 sty 2010

Les gens de voyage.

Kilka dni temu powodowana banalną potrzebą zakupu zabawki dla dziecka wybrałam się do centrum handlowego. Pogoda była równie banalna jak mój cel wyprawy- prószył drobny śnieżek, który z uwagi na temperaturę (około zera), nie mógł się zdecydować czy pokryć chodniki cienką, białą warstewką czy raczej roztopić się i zniknąć. Z letargu wyrwała mnie kobieta siedząca na chodniku. Jedną ręką podtrzymywała głowę dziecka ssącego jej pierś, a drugą trzymała kubeczek jednorazowy żebrząc o jałmużnę. Dziecko było trochę starsze od naszego Mateo. Oboje byli Romami.
Kontynuowałam drogę w moim, banalnym celu. Weszłam do sklepu, gdzie zaatakowały mnie różowe kucyki z akcji promocyjnej pewno produktu dla małych dziewczynek. Wszędzie kipiało od różu. Ludzie przechadzali się wśród luksusowych towarów, nieświadomi dramatycznej sceny, która się rozgrywa 50 metrów od wejścia do owej świątyni konsumpcji.


Temat Romów powraca w Szwajcarii jak bumerang, choć w przeciwieństwie do państw Unii, Konfederacja znajduje się w dogodniejszej sytuacji. Obecnie tubylcy przygotowują się do współpracy z Rumunią i ułatwienie procedur deportacji. Nie zmienia to jednak faktu ciągłego napływu Cyganów z krajów sąsiednich, zwłaszcza Francji.

Wspominałam już wcześniej, że Francja zapewnia Romom za darmo wikt i opierunek. Jako obywatele Unii (mowa o tych z polskim, rumuńskim, czeskim obywatelstwem) mają prawo do wszelkiego rodzajów zasiłków, z nieistniejącym już RMI. Prawodawstwo wyjątkowo sprzyja Cyganom; nie mają żadnych legalnych dochodów, ani stałego miejsca pobytu, a posiadają liczne rodziny, dzięki czemu mogą liczyć na różnego typu pomoc społeczną. Poza tym każda gmina jest zobligowana do utrzymywania na własny koszt tzw Terrain des gens de voyage, na których za darmo można rozbić namiot, bądź przyczepę kempingową, skorzystać również nieodpłatnie z dostępu do elektryczności, wody, wywozu odpadów etc.
Trzy lata temu Francuzi zorientowali się, że ich system opieki społecznej stanowi worek bez dna dla Romów, którzy żyją na koszt podatników nie wykonując żadnej uczciwej pracy. Poza tym ich koczowniczy tryb życia pozwala wyprowadzać system w pole, czerpiąc profity i zasiłki w różnych gminach jednocześnie. Powstał projekt zachęcania Cyganów (Les gens de voyage) do dobrowolnego wyjazdu do Rumunii, w zamian za sponsorowanie przeprowadzki oraz otrzymanie rekompensaty około 2 tysięcy Euro. Ku zdziwieniu urzędników nie było chętnych do skorzystania z tak intratnej propozycji. Francuzi, wydaje się, nie pojęli istoty zagadnienia, w przeciwieństwie do swoich sąsiadów.

Włosi podeszli do tematu z innej strony. Włączyli do pracy policję i potraktowali Romów podobnie jak organizację przestępczą, co przyniosło wręcz zaskakujące rezultaty. Rozpracowano zależności między członkami grupy wykorzystując między innymi kamery zamontowane w centrum miast. Prowadzono rejestr Romów "pracujących" na ulicach. Dzięki tej akcji udało się ustalić skalę wykorzystywania dzieci i kobiet. Włosi zrozumieli, że Cyganie żyją w społeczeństwie skrajnie feudalnym, z własna hierarchią, prawem oraz tradycją, w której dorośli mężczyźni nie pracują tylko żyją ze zmuszania dzieci i kobiet do żebrania, kradzieży i prostytucji.
Włoska policja przeprowadzała "naloty" na obozy romskie, w którym prócz dużej ilości nielegalnej broni znajdywano przetrzymywanych w nieludzkich warunkach "żywicieli" tj kobiety i dzieci, gdy ich mężowie i ojcowie byli zajęci upijaniem się i grą w karty. W jednym z obozów pod Mediolanem znaleziono znanych już funkcjonariuszom chłopców ( w wieku 7-14 lat) zamkniętych na klucz w barakach bez okien. Chłopcy spali na podłodze, w ciemności, bez dostępu do wody, choć każdy z nich według ustaleń policji przynosił swoim "opiekunom" dochód od 1,5 tysiąca do 2 tysięcy Euro dziennie. Po aresztowaniu hersztów grupy umieszczono dzieci w ośrodku opiekuńczym, z którego same uciekły, by po kilku tygodniach pojawić się znów na ulicy. Z grupki 25 chłopców znalezionych w barakach, tylko jeden pozostał w ośrodku i zgodził się zeznawać w procesie.
Oprócz akcji policji Włosi zorganizowali ośrodki dla Romskich rodzin, których celem jest aklimatyzacja w społeczeństwie. W ośrodkach oferowane są: dach nad głową, wyżywienie, w zamian za np posyłanie dzieci do szkoły. Niestety efekty tego programu są do tej pory niewielkie.


Wyszłam ze sklepu inni drzwiami niż do niego weszłam. Minęłam drugą Cygankę. -Ta raczej wiele nie uzbiera z powodu swej konkurentki z małym dzieckiem-pomyślałam. Po chwili dotarło do mnie, że obie kobiety są razem, i że niewielki dystans między nimi nie jest przypadkiem, lecz polityką. Może są siostrami, przyjaciółkami, może to matka i córka...Minęłam drugą Romkę. Dziecko w jej ramionach spało. Ludzie przechodzili obok nich podobnie jak ja. Uczucie bezsilności ścisnęło mi żołądek. Niezależnie od tego co zrobię, jutro ta kobieta z tym samym dzieckiem będzie marznąć na ulicach Genewy. Czy ona i jej rodacy chcą żyć inaczej? Czy ja i inni możemy się godzić na wykorzystywanie dzieci i kobiet w kulturze Romów?

Podobne pytania zadawane są w debacie publicznej w Szwajcarii. Najłatwiej dla tubylców jest deportować przebywających nielegalnie na ich terenie Cyganów i przymknąć oko na proceder wykorzystywania dzieci. Jednak problem istnieje. W kulturze romskiej mają miejsce zachowania, które są postrzegane przez nas jako patologia i które są w Europie sankcjonowane prawnie. Czy w tej sytuacji istnieje zloty środek, tym bardziej że w historii nieraz rozwiązania stosowane wobec Cyganów przybierały obraz drastycznej eksterminacji? Czy mamy prawo odbierać romskim rodzicom prawa do wychowywania ich dzieci?-to pytanie coraz częściej zadają sobie Szwajcarzy.

Dzidek rozmawia z kobietą.

-Ja chcę oglądać bajkę!
-Oj, nie tak się rozmawia z kobietą.-Odparłam.
-Mamusiu kochana, czy mogę obejrzeć bajeczkę?


PS. Oto rozwiązanie z poprzedniego wpisu;
Tu t'entêtes à tout tenter. Tu t'uses et tu te tues à tant t'entêter.

20 sty 2010

"Łamacze języka" -zapraszam do zabawy!

-Tiu tątet a tu tąte tiu tjiuz e tiu te tiu a tą tątete.-Wracałam do domu trenując wymowę francuskich "łamaczy języków". Spółgłoski nie sprawiają mi tak wielkiej trudności jak niezliczona wręcz ilość samogłosek w języku tubylców. Nie lubię oficjalnego zapisu fonetycznego; tych fikuśnych znaczków, literek alfabetu łacińskiego po przejściach z powykręcanymi członkami-widok jak po katastrofie lub efekt opisany w "Abecadło z pieca spadło". W kwadratowych nawiasach notuję moje, własne odpowiedniki.
Niezależnie od techniki zapisu pozostaje mi jeszcze zmuszenie języka, podniebienia, o mózgowiu nie wspomniawszy, do wyśpiewania owej melodii i niuansów francuskich głosek. Pocieszające jest, że jako słowianka mam ułatwione zadanie w porównaniu z Włochami czy Hiszpanami, gdyż polszczyzna posiada dźwięki takie jak ą, ę, ż, sz. (Kiedyś latynoski kochanek kojarzył mi się z energicznym "r" i twardą, rytmiczną wypowiedzią. Tymczasem Hiszpanie i Włosi mówiący po francusku zmiękczają głoski niczym dzieci -mówią np "zietem" zamiast "żetem"- oraz posługują się wręcz zastanawiająco złą wymową, mimo wspólnych korzeni łacińskich.)

Dumałam i trenowałam kolejny sentencyjki o łapaniu 666 kiełbasek, potem o 16 krzesłach, o łysym myśliwym polującym na polach bez cygara i kilka innych. Mózgownica mi się zagrzewała, z gardzieli wydobywały się niepokojąco brzmiące jęki, zaś na języku dawały się odczuć rosnące pypcie. Dla odpoczynku uciekłam myślami w polskie odpowiedniki; stół z powyłamywanymi nogami, króla Karola i zakup korali, chrząszcza w Szczebrzeszynie. Czy któryś z nich mógłby stanowić słodką zemstę dla obcokrajowców? Poza chrząszczem, wszystkie wydają mi się dość proste i nader ubogie w głoski rdzennie polskie.

W ten sposób w mojej przemęczonej głowie zrodził się pomysł wymyślenia nowych zdań do ćwiczenia słowiańskiej wymowy, pełnych: ż,ź dź, dż, sz, cz, ś, ć, ą, ę- rodzaj odwetu za moją ciężką i nadal mało owocną pracę. Po zaledwie krótkiej chwili ułożyłam pierwsze zdanie na pohybel innym nacjom; "W dżdżysty dzień, brzydki ździerca dźgał dżdżownicę dziarsko dzierżąc dzidę." Co prawda, sensu wiele w tym "dziele" znaleźć nie można, ale gdy wyobraziłam sobie znajomych cudzoziemców próbujących sprostać jego wymogom głoskowym, od razu moje potknięcia we francuskim zaczęły mniej mi doskwierać.
Tu zwracam się z propozycją;

Drodzy Czytelnicy, Przyjaciele i Goście, może Wy też macie ochotę wymyślić zdanie-zemstę. Natomiast dla tych, którym nauka języków przychodzi łatwo, proponuję rozszyfrowanie prawidłowej pisowni pierwszego zdania tej notki.

Zapraszam do zabawy!

Jeden deko francuskiego
le vire langue

19 sty 2010

Na urzędnika.

O urzędnikach wiele można złośliwości poczytać. Większość z nas wszakże musiała coś załatwić i natknęła się na "panienkę z okienka", która to albo była zajęta, albo zdenerwowana, albo niekompetentna, albo usilnie starała się nas odesłać do koleżanki obok-od której właśnie przyszliśmy. Spędzamy godziny na wypełnianiu formularzy, przyklejaniu znaczków skarbowych, zagłębiamy się w papierzyskach, by wręcz w nich zatonąć i zacząć przeklinać biurokrację i urzędników. Niewielu jednak z nas dostrzega sekret jaki oni kryją...otóż oni nie są ludźmi.

Urzędnik to rodzaj istoty człeko-podobnej, coś (czy może ktoś) między wampirem a molem książkowym. Żywi się kurzem pokrywającym papiery oraz frustracją petentów. Światło słoneczne mu nie sprzyja, stąd ma bladą, pergaminową skórę. Jednak jeszcze bardziej niż naturalnego światła boi się zdemaskowania, zwłaszcza gdy ktoś napomknie coś o "nieludzkim traktowaniu". Dlatego buduje wokół siebie mur pozorów;
-szklanka z wiecznie zimną, nie dopitą herbatą (której przecież nigdy nie pije, tylko katuje interesantów opowieściami o tym, jak to owej herbaty czasu wypić nie ma),
-otacza się zdjęciami swoich, domniemanych krewnych (które w rzeczywistości ściągnął z internetu),
-snuje opowieści o swych wspaniałych dzieciach oraz małżonku, których cechy charakteru oraz sukcesy nie przypominają żadnego realnie żyjącego człowieka,
-powtarza też, że jest wciąż przemęczony i że klimatyzacja w biurze niszczy mu cerę tłumacząc tym swój zazwyczaj upiorny wygląd.

Biurokracja sprzyja rozmnażaniu urzędników. W tym celu należy udowodnić, że jakaś instytucja jest potrzebna. Czy ktoś słyszał, by zamknięto którykolwiek urząd? Zazwyczaj jedynie się one rozrastają mnożąc przykłady potwierdzające sens ich istnienia. Wystarczy powołać jakąś komórkę np rzecznika praw kobiet, praw mężczyzn, praw emerytów, praw dzieci czy krzywo wbijanych gwoździ, a potem stworzyć gąszcz procedur. Procedury wymagają formularzy i osobistego ich złożenia. Sztab pseudo-specjalistów dowiedzie jak ważna dla prawidłowego rozwoju gwoździa jest jego prostolinijność. Powstanie również szczegółowy wzór protokołu zagięcia, by po roku narodziła się potrzeba stworzenia dwóch urzędów: praw gwoździ wbitych na lewo i drugiego dla tych wbitych na prawo.
Żadna instytucja skupiająca urzędników człeko-podobnych nie przestała istnieć, co najwyżej zmieniła nazwę. Chroniąc te dziwne istoty a także dostarczając im pożywienia.

Polakom może się wydawać, że w innych państwach owych urzędników brak. Z osobistego doświadczenia wiem, że istnieją oni wszędzie, choć może niekiedy lepiej się konspirują niż ci nasi krajowi, którym często brak finezji, a swoją wiedzę oraz gust kształtują na pismach z lat 80 (prawdopodobnie, z powodu zgromadzonej na nich ilości kurzu).

Czasem w jakimś biurze możemy spotkać kogoś życzliwego, kompetentnego, kto bez zbędnych formalności nam pomoże lub udzieli informacji. Wtedy bądźmy pewni, to nie był ów urzędnik tylko prawdziwy człowiek.

14 sty 2010

Sztuka uników.

Dzidek jada czasem obiady w kantynie GIAP. My, jak na wścibskich rodziców przystało, próbujemy dowiedzieć się co na ów posiłek się serwuje. Teren obiadków poza domem należy do dzidkowej sfery tajne łamane przez poufne i wielokrotnie nie udaje nam się niczego dociec. Jednak się nie poddajemy w próbach inwigilowania najintymniejszych informacji dotyczących naszego pierworodnego.

-Jadłeś dziś obiadek?
-Nie.-odpowiada Dzidek okopując się negacją i robiąc zasieki ze złożonych na piersiach rąk.
-A dlaczego?
-Bo był niedobry.-Trudno zaprzeczyć logice tego argumentu. My jednak się nie poddajemy i nadal badamy teren.
-A co było na obiad?
-To wszystko... czego nie lubię.- Lekkie wahanie dało się słyszeć w głosie Dzidka. W tym miejscu zapuszczamy sieć intrygi mając nadzieję, że uda nam się syna podejść.
-Tak? A jak się nazywa po francusku ta potrawa, której tak nie lubisz?
-Tuke żenem pa!
Intryga legła w gruzach, a my na podłodze skręcając się ze śmiechu.


Jeden deko francuskiego
Tout ce que je n'aime pas!- Wszystko czego nie lubię!

5 sty 2010

Akieta.

W związku z planami konkursowymi na Blog roku 2009 umieściłam ankietę w zakładce obok. Interesuje mnie Wasze zdanie.

Na całej połaci śnieg, czyli czy można prosić do tańca?

Śnieżnie i pięknie przystraja się Genewa od dwóch dni, co nie stanowi sytuacji dość częstej. Zazwyczaj opady białych płatków występują zaledwie kilka razy w sezonie i z reguły roztapiają się zanim dotrą do ziemi. Zaś tym razem nie dość, że się nie rozpuściły, to pokryły caluteńkie miasto wraz z nadbrzeżem jeziora, czego osobiście jeszcze w Genewie nie wiedziałam. (W tym miejscu błyskotliwi czytelnicy wspomną o surrealistycznych zdjęciach drzew, samochodów, ulic skutych fikuśnie rzeźbionym lodem, które to zdjęcia były zrobione ponoć w Genewie przed pięcioma laty. Otóż sprostuję, że do owych fanaberii pogody doszło w miasteczku położonym nieco na północny zachód od nas, a wszystkiemu był winien Bise) bynajmniej nie śnieg.

Biel rozmarzyła mieszkańców, uwolniła ich romantyczne dusze i wyciszyła. Dla niektórych z nich temperatura 2-3 stopnie poniżej zera stanowi atak polarnego mrozu zagrażającego życiu. Ci, pochodzący zazwyczaj z gorących krajów, pozostają w domostwach kontemplując krajobraz niczym Armagedon. Inni odnajdują radość dzieciństwa lepiąc bałwany, rzucając się śnieżkami czy spacerując. Dusze najbardziej otwarte na romantyzm porywa nieodparta chęć złączenia się z przyrodą, z tańcem wirujących na wietrze płatków. Przyodziani w jesienno-letnie, kuse kurteczki oraz obuwie na cienkich, płaskich podeszwach bądź niebotycznych obcasach rozpoczynają pląsy na zaśnieżonych chodnikach, oblodzonych ścieżkach. Wywijają obroty, przytupują, raz po raz przejeżdżając na pięcie jednej nogi, z drugą uniesioną ochoczo w górze i radosnym machaniem rękami w geście do złudzenia przypominającym wzywanie pomocy. Niekiedy ślizgiem zaproszą innego przechodnia do tańca zatrzymując się na nim na tak zwanego misia bądź powitanie towarzyszy partii komunistycznej. Pląs okazuje się być zaraźliwy i po chwili poddają mu się niemal wszyscy na ulicy wliczając kierowców śmiało wjeżdżających na skrzyżowanie z prędkością 30-40 km/h (oczywiście samochodem na letnich oponach) i wciśniętym do dechy hamulcu. Auta niczym w wesołym miasteczku obijają się o siebie, niektóre wykonują obroty nawet o 360 stopni, czego świadkiem naocznym byłam.
Ach śnieg roztańczył, rozmarzył Genewę i nadał atmosferę jak z bajki. Przyznam szczerze, że nie posądzałam mieszkańców o tak zaawansowany romantyzm.