24 lut 2008

Rodzić po ludzku czy po szwajcarsku?

Stoimy przed wyborem szpitala, w którym ma przyjść na świat kolejny członek klanu de Silva i zbieram dane od znajomych. Dobrze się składa, bo dzięki dość licznej grupie rodzących tu Polek szybko moja pantoflowa baza danych nabrała kształtu i barw. Staram się omijać fora dyskusyjne, gdyż nie lubię informacji pod tytułem „a moja koleżanka zna kogoś, kto był w takiej sytuacji”. Wolę bezpośredni przekaz od osoby, która dane zdarzenie przeżyła osobiście, a takich w necie jest mało.
Przy okazji poruszanego tematu przypomniałam sobie narodziny Dzidka w jednym z warszawskich szpitali. To czego się wtedy bałam najbardziej, to nie były bynajmniej bóle porodowe, lecz polska służba zdrowia. Jak się okazało nie taki diabeł straszny jak go malują; trafiłam na bardzo miłą i fachową położną, jednego lekarza- konowała i drugiego wspaniałego specjalistę. Łącznie bilans nie wyszedł zły i po ujrzeniu dziecka już wiedziałam, że będę chciała mieć następne.
Teraz porównuję moje doświadczenia z Polski z tym, czego dowiaduję się o szpitalach w Genewie i muszę przyznać, że nie jest tak różowo jakby się mogło wydawać. Tyle się psioczy na naszą rodzimą służbę zdrowia i z pewnością bardzo wiele należy w niej zmienić, jednak, ku mojemu dużemu zaskoczeniu, w Szwajcarii też nie wszystko jest różowe.
Wszystkie badania wykonywane w Polsce miałam za darmo. Gdy mój obecny lekarz przysłał mi fakturę za jednorazowe badanie krwi (te same, które miałam robione w kraju) na sumę ponad 350 franków byłam w lekkim szoku. Pobyt w szpitalu jest tu bardzo drogi a np poród cesarskim cięciem kosztuje około 17-20 tyś. f ch. Całe szczęście mamy bardzo dobre ubezpieczenie zdrowotne i płacimy tylko małą część kosztów leczenia, jednak nadal nie jest to niewiele. W Polsce idąc do szpitala, czy do lekarza nie zastanawiamy się, czy będzie nas na to stać (nawet licząc ewentualne łapówki, nadal kwoty są nieporównywalne).
Na tym się nie kończą różnice w podejściu do akcji „rodzic po ludzku” w obu krajach. O kolejnych napiszę w następnym poście. Tymczasem proszę o komentarze.

Detronizacja Dzidka

Jako przyszli rodzice drugiego dziecka prowadzimy od kilku dobrych miesięcy propagandową akcję wobec naszego pierworodnego. Nasza domowa indoktrynacja przebiega kilkupłaszczyznowo.
1. Zaznajomienie z „Dzidziusiem”.
Opowiadamy Dzidkowi o mającym przyjść maleństwie, snujemy sielskie wizje o karmieniu piersią, zmienianiu pieluszek i myciu w wanience małego braciszka lub siostrzyczki. Oczywiście bez ściemy, jakoby się można było z dzidziusiem bawić czy porozmawiać; wiadomo, że będzie spał, jadł i płakał.
Kiedy mały „alien” kopie w moim brzuchu, Dzidek przykłada rączkę i próbuje te przejawy życia zaobserwować.
Kolejnym krokiem było pójście wspólne na USG i oglądanie przyszłej siostrzyczki/braciszka. W ten sposób nasz synek dowiedział się przy okazji, że każdy posiada serduszko.
2. Wizja rozstania.
Przygotowujemy Dzidka do mojej kilkudniowej nieobecności w związku z porodem. Tłumaczymy, że pojadę do szpitala etc. Zaś w listopadzie pojechałam na czterodniowy kurs i de Silva został porzucony na pastwę naszego dwulatka, co, jak się okazało, nie było wyzwaniem ponad siły dla moich facetów.
3. Na przykładzie...
Wykorzystaliśmy minione święta Bożego Narodzenia, aby wprowadzić w temat i pokazać, że inni też spodziewają się, rodzą i mają dzieci. Oczywiście z tego wątku najbardziej podobał się motyw stajenki pełnej baranków, osiołków i bydlątek.
Czytamy książeczki o podobnej tematyce. Przypadła nam do gustu pozycja o żółwiu Franklinie, któremu ma się na wiosnę urodzić siostrzyczka oraz „J’élève mon bebe”- tomisko dla młodych matek okraszone ilustracjami.
4. Powtórka materiału.
Raz na jakiś czas pytam Dzidka o różne treści à propos drugiego dziecka i przy okazji dowiaduję się wielu ciekawych rzeczy. I tak braciszek będzie się nazywał Szymek (po koledze, który wybył do Krakowa), natomiast dzieweczka nie inaczej jak Anemon (czyli tak jak siostra żółwia Franklina).
Zaś na pytanie, gdzie mama pojedzie urodzić dzidziusia, odpowiedział bez wahania „Do Betlejem”.
Mamy jeszcze ponad dwa miesiące na propagandę, może mi się zatem uda rodzić gdzieś bliżej niż w Ziemi Świętej a i ewentualną córeczkę nazwać bardziej przystępnie (bo wersja Szymek dla chłopca przypadła mi do gustu).

18 lut 2008

Przedszkole inaczej, tochę inaczej.

Dzidek chodzi po przedszkola o składzie międzynarodowym, dzięki czemu odpada nam kilka istotnych problemów.

Po pierwsze nie mamy kłopotów z brzydkimi słowami, których ewentualnie mogłoby się nauczyć nasze dziecko. Językiem wspólnym dla wszystkich jest francuski uczony przez panie przedszkolanki, co ogranicza pozytywnie zakres poznawanego słownictwa.

Po drugie nie wystąpiła u nas jeszcze kwestia, że wszyscy maja coś, "co i ja muszę mieć". Od znajomych i rodziny słyszałam historie, jak to trzeba dziecku kupić np. lalkę za 300 zł, gdyż wszyscy w przedszkolu już taką maja. W naszym przypadku ten problem jeszcze nie zaistniał. Jednak sądzę, iż olbrzymia różnorodność dzieci powoduje, że normalnym elementem jest inność, w tym inność zabawek. Nie zauważyłam presji, jakobym coś koniecznie musiała nabyć z powodu panującej w przedszkolu mody.

Po trzecie nie borykamy się z tematem zakupu kolejnych, trzecich w tym miesiącu zdjęć grupowych czy indywidualnych. Jest to ponoć prawdziwą zmorą w polskich przedszkolach, gdzie fotografowie są wpuszczani bez ograniczeń. Potem rodziców naciąga się na kolejne fotki, gadżety z pociechą w roli głównej. Można oczywiście zrezygnować, jednak dziecko widziało już proponowany produkt np kubek ze swoim zdjęciem, poza tym jego koledzy dokonali zakupu, więc sprawa się komplikuje. Tak oto zmęczony całodzienną pracą rodzic, odbierając swoje dziecko z przedszkola, staje przed dylematem czy ulec presji, zaoszczędzając sobie scen histerii przez najbliższe godziny, czy zmierzyć się z kolejnym wyzwaniem wychowawczym i tłumaczyć; dlaczego nie potrzeba kupować tego czy tamtego. W obu przypadkach zawsze pozostaje pytanie, z jakiego powodu, w opłacanym przeze mnie przedszkolu, opiekunki zamiast iść z dziećmi na spacer, lub uczyć ich piosenek, oddają je w ręce osób trzecich i narażają mnie dodatkowo na nieprzewidziane koszty?

Podobnym zagadnieniem są organizowane przez różne firmy zajęcia pod rozmaitymi tytułami, które w rzeczywistości nie stanowią niczego innego jak mini kampanie reklamowe ich produktów. Później odbierając pociechę z przedszkola,obserwujemy u niej objawy wyprania mózgu i stwierdzenia typu, że bez jedzenia danego jogurtu połamie sobie kości lub wcale nie urośnie.

To w zasadzie główne sytuacje, których zaoszczędziliśmy sobie oddając Dzidka do międzynarodowej gardenii. Pozostał nam cały wachlarz innych problemów i rozterek wychowawczych jak np szybkie przechodzenie do rękoczynów, próby szmuglowania przedszkolnych zabawek do domu oraz to, że regularnie ktoś podżera naszemu synowi śniadanie ale to przecież normalne.

4 lut 2008

Współczesny mężczyzna kontra stereotypy.

Z wypowiedzi na forum do jednego z ostatnich moich tekstów (na Onecie) uderza panujący stereotyp męża i ojca. Stereotyp dotyczy faceta, który jest albo pijakiem, awanturnikiem, który w stanie nietrzeźwości "produkuje" niezliczoną ilość dzieci albo jest nieobecny (porzucił rodzinę, umarł). Patologiczna rodzina, według wypowiedzi, to taka, w której to facet ma problemy z używkami, własnymi popędami, agresją etc. Jednocześnie samotnym rodzicem może być tylko kobieta (gdyż patrz wcześniej ojciec porzucił rodzinę lub umarł). Oczywiście cały czas pozostajemy w kontekście wypowiedzi kipiących emocjami an skutek prowokacyjnego tekstu, ale co lepiej odda panujące stereotypy?
Wśród naszych znajomych, pochodzących z różnych państw Europy, nie spotkałam się z podobnym myśleniem. Może taki stereotyp stanowi coś specyficznie polskiego? Przecież, na skutek burzliwej historii naszego kraju, rodziny były pozbawiane ojców i mężów, którzy brali udział w powstaniach, wojnach, byli wysyłani na Sybir lub ginęli w niewyjaśnionych okolicznościach. To u nas nosimy obrączki na prawej ręce w skutek znaku żałoby po nieudanym zrywie wyzwoleńczym, tak jakby w dniu ślubu kobiety zgadzały się, na to że mężowie je opuszczą by bronić ojczyzny.
Znam wiele rodzin, w których od kilku pokoleń dzieci są wychowywane bez ojców. Może właśnie dlatego wzorzec mężczyzny jest u nas zachwiany? Ale czy wszystko można tłumaczyć spuścizną historii?
Jednocześnie, mimo panujących stereotypów, współczesny mężczyzna musi sprostać o wiele większym wymaganiom niż jego ojciec czy dziadek. Mąż, który wraca do domu o przyzwoitej godzinie, przynosi wypłatę (a jej nie przepija), zjada obiad i chowa nos w gazecie (zamiast robić awanturę), nie spełnia już oczekiwań. Mężczyzna obecny w domu to za mało. Dzisiejszy facet uczestniczy w życiu rodziny; umie gotować, zrobić herbatę, pozmywać czy nastawić pranie w dodatku te czynności nie przynoszą mu ujmy.
Podobnie więcej wymaga się od faceta w roli ojca. W tym przypadku już od poczęcia zmieniła się jego rola; uczestniczy w szkole rodzenia, często chodzi razem z przyszłą mamą na badania i co raz częściej jest obecny przy narodzinach swoich dzieci.
De Silva myje Dzidka, czasem odbiera go z przedszkola i jedzą razem lunch podobnie jak wielu naszych znajomych. Wydaje mi się, że i my kobiety więcej wymagamy od naszych życiowych partnerów, chcemy aby byli aktywni i obecni w naszym życiu nie tylko duchem.
Dla pokolenia mojej babci niektóre z tych zmian są całkowicie niezrozumiałe. W ich pojęciu facet nie jest w stanie przeżyć samodzielnego zmieniania pieluszek dziecku, nie mówiąc o obecności na porodzie.
Niesamowite jest, jak rozwinęła się rola ojca w ciągu ostatnich lat.
Oczywiście dzisiejsze pokolenie jest już drugim wychowywanym w czasie pokoju i barku zagrożeń utraty państwowości. Może dzięki temu nasi mężczyźni porzucają "szable" na rzecz czytania dzieciom książek?
Na podstawie opinii wyrażanych na forum, sądzę, że współcześni faceci stoją przed trudnym zadaniem: muszą znaleźć się w roli społecznej, której nie wymagano od ich poprzedników a jednocześni wbrew istniejącym stereotypom. Muszę przyznać, że znam wielu, którzy sobie z tym bardzo dobrze radzą.