28 wrz 2008

-Dzidku, co robisz?
-Pan maszynista poszedł do doktora.
-Tak? A dlaczego?
-Miał zły humor.
-I co, lekarz mu pomógł?
-Tak. Wymienił na nowy. (Też bym tak chciała.)

26 wrz 2008

Stopnie zaawansowania językowego (według blondynki).

Gdy szukaliśmy mieszkania, zapytaliśmy agenta o jego znajomość angielskiego, gdyż w tym języku łatwiej nam się porozumieć było niż po francusku. Agent odpowiedział „Tak, trochę”, co jak się okazało oznaczało umiejętność wyartykułowania z siebie oprócz standardowego „yes, no” jeszcze „good”. Ręce mi opadły. W takim stopniu to ja „opanowałam” arabski, japoński, niemiecki oraz kilka jeszcze innych języków, których nigdy się nie uczyłam (tylko „wyłapałam słówka z filmów) i o których nie przyszłoby mi do głowy, nawet w najbardziej drastycznych okolicznościach, powiedzieć, że znam je chociażby trochę. Koniec końców rozmawialiśmy z panem francuszczyzną.
Pozostało mi jednak pytanie, o stopnie znajomości języków obcych i co w zasadzie znaczy, że się „mówi” np. po angielsku?

Europejski podział przyswojenia języka obejmuje następujące stopnie:
0- czyli debiutancki,
A1- A2 -początkujący,
B1-B2 -średnio zaawansowany,
C1-C2 -biegły (z tym ,że poziom C2 jest w zasadzie zarezerwowany dla mówiących od urodzenia w danym języku i to też nie dla wszystkich).
Powyższemu podziałowi odpowiadają certyfikaty, trofea jak zdania egzaminu FC czy DELF, bądź umiejętność poradzenia sobie w konkretnej sytuacji np. kupienie kawy w restauracji. Przyznam, że to ostatnie kryterium przemawia najbardziej do mojej wyobraźni. Zmieniłabym tylko wymieniane umiejętności i dostosowała je do moich potrzeb czyli potrzeb blondynki. Zaproponowałabym następującą gradację:

0- Na pytanie w języku obcym odpowiadam uroczym uśmiechem i mówię po polsku starając się usilnie, aby brzmiał on z jak najbardziej autentycznym obcym akcentem.

A1- Na tym etapie umiem powiedzieć kilka słów np. „tak,” „nie,” „dobrze.” Niekiedy, jednak nie udaje mi się ich trafnie użyć w kontekście. Potrafię też zrobić zakupy w supermarkecie i zapłacić za nie kartą.

A2- Gdy ktoś opowiada dowcip, umiem zaśmiać się w odpowiednim momencie, choć nie zawsze rozumiem, o czym była mowa. Robię też samodzielnie zakupy w osiedlowym sklepiku.

B1- Poziomowi temu odpowiada cytat z jednej polskiej komedii „This diamonds are too small.” (Czy pamiętacie z jakiego filmu pochodzi? Podpowiem, że w roli głównej występowała Kalina Jędrusik.)

B2- Umiem zamówić pizzę przez telefon z wybranymi osobiście dodatkami.

C1- Potrafię przekazać fryzjerowi detale dotyczące przyszłej fryzury.

C2- Radzę sobie w powyższej sytuacji a dodatkowo jestem później zadowolona z efektu.

Podany przez ze mnie podział nie jest doskonały ale wystarczający na moje potrzeby. Poza tym dobitnie pokazuje, że żadna blondynka nigdy nie osiągnie poziomu C2 w jakimkolwiek języku.

23 wrz 2008

Pożegnanie z LHC czyli go to Hel(l).

10 września uruchomiono oficjalnie największy akcelerator naszej planety, jak dotychczas największy, a zdaniem niektórych nawet dotychczas planety (np według dwóch naukowców azjatyckich doświadczenia w LHC spowodują zniszczenie Ziemi, o co z resztą wytoczyli owi naukowcy CERN’owi proces). Zatem świat powitał Wielki Zderzasz Hadronów, natomiast ja musiałam się z nim z tego powodu pożegnać, a dokładniej z jego fragmentem zwanym Atlasem, do którego zapałam uczuciem -obawiam się- nieodwzajemnionym.

Podczas budowy LHC panowała zasada całkowitej jawności, co z resztą dotyczy wszystkich badań prowadzonych w ośrodku naukowym CERN. Do niektórych eksperymentów mają nawet dostęp „nieoświeceni” tak jak np ja. Zatem można było bez problemu wybrać się na zwiedzanie budowy akceleratora, a uściślając jego fragmentu- ATLAS. Można było też do woli fotografować, pytać etc. Oczywiście skorzystałam z tej możliwości i zjechałam, mimo pewnych osobistych problemów klaustrofobicznych, daleko pod ziemię. To, co tam zobaczyłam, przeszło dalece wcześniejsze moje oczekiwania, bo ATLAS był po prostu piękny. Piękny nie tylko w kontekście majestatu, jego ogromu, bilionów detali i olbrzymiej pracy, wiedzy weń skumulowanej ale nade wszystko piękny w kategoriach estetycznych. Widziałam go kilka razy na różnym etapie zaawansowania budowy i zawsze byłam oczarowana. Od tej pory namawiałam znajomych i rodzinę do zwiedzenia akceleratora. Później z niecierpliwością oraz zaciekawieniem oglądałam robione przez nich zdjęcia, tak jak wiele osób z rumieńcami na twarzy wertuje na „naszej klasie” fotki byłych narzeczonych.

Niestety budowę ukończono i możliwości zwiedzania LHC zostały ograniczone- szkoda. Pozostają mi fotki. Niestety, nie udało mi się na nich uwiecznić tego momentu, gdy ATLAS en face posiadał olbrzymią złotą tarczę (sroki i blondynki lubią błyskotki). Czułam się osamotniona w tęsknocie ale jak się okazało, nie do końca słusznie, gdyż nie tylko ja tęsknię.

Tydzień po uruchomieniu LHC doszło do wypadku, przez który pożegnać się (przynajmniej tymczasowo) z akceleratorem musiało spore grono naukowców. Wiązka protonów pędzących z dużą prędkością przez akcelerator wykazała orientację (nie pytajcie jaką, prawdopodobnie niepożądaną) i uciekła powodując duże zamieszanie oraz zniszczenia. Do najważniejszych problemów zaliczany jest wyciek helu i skażenie tym pierwiastkiem powietrza. Zatem wyciek należy „załatać”, hel uzupełnić, a akcelerator schłodzić. Schłodzenie tak olbrzymiej masy nie trwa szybko podobnie jak usunięcie awarii. Jednak to z czym prawdopodobnie będą największe problemy to uzyskanie potrzebnej ilości owego pierwiastka szlachetnego.
CERN od kilku lat, z myślą o LHC, gromadził hel i pochłaniał 1/3 jego światowej produkcji. Zatem teraz, może się okazać, że najdłużej potrwa właśnie uzupełnienie chłodziwa. Sądzę, że niejeden zakochany w fizyce (czego zrozumienie nie jest dla mnie łatwe) czy w akceleratorze (co z kolei podzielam) byłby w stanie pójść nawet do samego piekła po hel, aby wreszcie móc zacząć eksperymenty.

PS. W zakładce umieszczam rodzinne zdjęcia fragmentu LHC tj ATLAS'a

18 wrz 2008

Ballada o partnerstwie.

Rozmawiałyśmy wśród znajomych o związkach i przeważał pogląd o wyższości partnerstwa a w zasadzie o jego niepodważalnym udziale w budowaniu udanej relacji między ludźmi. Dwie osoby dzielące wspólnie codzienne troski, obowiązki, obie na równi zaangażowane w tworzenie wspólnego jutra. Związek oparty na partnerstwie, to związek jedynie słuszny. Tylko on ma realne szanse oprzeć się przeciwnościom losu i jako jedyny może uszczęśliwić dwoje ludzi (oczywiście każdego z nich w takim samym stopniu). Chciałoby się powiedzieć "Partnerstwo i równouprawnienie ponad wszystko!" Ktoś nawet powiedział, że jego mąż jest bardziej partnerem niż mężem. Dlaczego? Gdyż partner szanuje, słucha, szuka kompromisu i idzie na ustępstwa.
Oczywiście nie byłabym sobą, gdybym nie pozostawiła tematu bez własnych (i jak zwykle, nader subiektywnych) rozważań.
Czy ja, na prawdę, cenię partnerstwo w naszym związku? Czy zawsze szanuję wolność mojego faceta i jego poglądy? Oczywiście, że tak. Jednak problem polega na tym, iż partnerstwo zakłada równość obu osób a z tym się zgodzić nie mogę.

Są ludzie stworzeni ku pracy, są ci stworzeni ku ozdobie. Patrząc na de Silvę i mnie, bez cienia wątpliwości, można stwierdzić, że to ja służę do ozdoby a on do pracy. On z pewnością lepiej pieniądze zarabia, a ja je bardzo dobrze umiem wydawać. On jest dość małomówny, więc ja zapełniam tą ciszę w związku (i wspólnych dyskusjach).
Kolejny brak równości miedzy nami stanowi fakt, że w większości (znacznej większości) przypadków to ja mam racje a mój mąż nie. Jak zatem mam hołdować zasadzie szukania kompromisu, gdy moje pomysły są po prostu lepsze? To ja się znam na urządzaniu wnętrza naszego domu, rozmieszczaniu mebli, wychowywaniu naszych dzieci, spędzaniu razem wspólnego czasu. Naturalnie rozmawiamy razem na te tematy ale skoro de Silva mało ma do powiedzenia oraz nie potrafi przedstawić rozsądnych kontrargumentów, to i tak staje na moim.
Co do wolności mojego męża, to bardzo ją szanuję. Pozwalam mu realizować jego własne pomysły (naturalnie, o ile się z nimi zgadzam).

Zatem w zasadzie muszę przyznać, że popieram poglądy znajomych na temat partnerstwa. Dobrze mieć męża-partnera, który mnie słucha, szanuje, stara się znaleźć kompromisowe wyjście przy rozbieżności opinii. Natomiast trudniej jest mi samej być partnerką dla niego. Jednak tego chyba opisana dyskusja nie dotyczyła.

15 wrz 2008

Bozony czy bizony?

Bozonów nie należy mylić z bizonami z trzech powodów: po pierwsze- zupełnie inny ich rozmiar, po drugie- charakter poznania przez rodzaj ludzki, po trzecie- przydatność dla tegoż rodzaju (na korzyść bizonów przemawia fakt, iż są jadalne).

Wbrew pozorom oba podmioty notki mają, prócz wymienionych wyżej różnic, trochę wspólnego, a dzieje się tak przez szwajcarsko- amerykańskie konotacje w temacie fizyki oraz kuchni.

Jako laik, a w dodatku ignorantka z wyboru, przedstawiłabym bozony znajomym w ten sposób „Moi drodzy, oto Bozon a dokładnie pan Bozon X. Należy do sławetnej rodziny hadronów, urodzony przez Miony (nazywane przez Dzidka Nionami), daje parę ślicznych cząstek Z.” (Jeżeli pogubiłam się w konotacjach rodzinnych, to proszę życzliwych znawców tematu, o naniesienie poprawek.)

Problem jednak polega na tym, że bozona niejeden chciałby poznać, a wielu chciałoby osobiście móc przedstawić znajomym jak i całemu światu. Zatem trzeba by bozona wytropić, upolować, a wdzięczne trofeum zaprezentować gawiedzi licząc na nagrodę Nobla albo coś innego. Żądnych sławy odstrasza jednak brak odpowiedniego sprzętu. W przypadku bizonów jest o wiele łatwiej- wystarczy dwururka. Niestety, by upolować bozona dwururka a nawet trzyrurka na niewiele się zdadzą, o ile nie będą odpowiednio zagięte i opancerzone w kilka detektorów. W ten sposób grono amatorów polowania ogranicza się do Amerykanów i ośrodka o wdzięcznej nazwie CERN.

Początkowo wydawało się, że Stany Zjednoczone odpadły w przedbiegach i poprzestaną tylko na bizonach. Później jednak, pod wpływem przypuszczeń o zaniżeniu hipotetycznej masy bozonów, pojawiły się ponownie w grze. Wyścig z czasem trwał i w obu centrach naukowych szykowano "dwuruki": w CERNie na większą skalę, w Fermilabie na mniejszą, licząc w cichości serca, że jednak pan Bozon X nie należy do chudzielców.

Budowa LHC się przedłużała, co zwiększało szansę Amerykanów. Wtedy w CERNie zdarzył się wypadek, który jeszcze bardziej zaakcentował atmosferę konkurencji. W jednym z akceleratorów doszło do wybuchu; eksplodował kilkunastotonowy magnes, odwlekając o dobre parę miesięcy uruchomienie Wielkiego Zderzacza Hadronów. Pikanterii dodaje fakt, że ów wadliwy element został wyprodukowany właśnie w Stanach Zjednoczonych.

Koniec końców LHC uruchomiono z odpowiednią oprawą medialną. Jednak nic jeszcze nie jest przesądzone. Nadal nie wiemy, jaką masą dysponuje bozon. Poza tym, nawet jeśli naganiaczom w CERNie uda się go "wypłoszyć z lasu” przy pomocy zderzenia protonów, to pozostaje kwestia zrobienia chlubnego „trofeum”- czyli przedstawienia dowodów.

W kontekście opisanego polowania, chcę nadmienić, że te przedsięwzięcia opierają się na założeniach teorii względności (która jak sama nazwa wskazuje) nie została udowodniona naukowo. Nie wiadomo zatem, czy poniesiony wkład w polowanie na bozony przyniesie skutek. Natomiast jednego jestem pewna, że w przypadku zarówno Genewy jak i Fermilabu, pozostaną zawsze jeszcze bizony, które nota bene są hodowane w Szwajcarii a czasem nawet podawane w "cernowej" restauracji.

10 wrz 2008

Czy to dziś jest Koniec Świata?

Dzisiejszy dzień wydawał się być zwyczajnym dniem jak wiele innych. Wygramoliłam się z chłopcami z domu i pojechaliśmy autobusem do przedszkola. Wszystko toczyło sie jak zwykle, jedynie tuż przed naszym przystankiem zwiększył się ruch na drodze. Wokoło zaroiło się od samochodów ale dojechaliśmy bez przeszkód, tylko z lekkim opóźnieniem. Wtedy sobie uzmysłowiłam, że powodem większej niż zwykle ilości pojazdów jest koniec świata, bo przecież to dziś jest 10 września.
Końcowi świata towarzyszyła, jak na zapowiadaną atrakcję medialną, odpowiednia oprawa. Jak grzyby po deszczu pojawiły się wozy transmisyjne z olbrzymimi antenami wycelowanymi złowrogo w niebo, roiło się też od dziennikarzy z kamerami, mikrofonami i innymi atrybutami czwartej władzy. Wszyscy z niecierpliwością czekają na rozwój wypadków. Nikt nie chce przeoczyć "końca świata" ani się na niego spóźnić. To już dziś o godzinie 9.00 nastąpi ta wiekopomna chwila; zostanie oficjalnie uruchomiony LHC- największy na świecie akcelerator wybudowany w CERNie.

Przedszkole Dzidka znajduje się na terenie CERNu. Przechodzimy przez bramę. Strażnik weryfikuje przepustki i pozwolenia wstępu. Od kilku tygodni w związku z planowanym uruchomieniem LHC zwiększono dokładność kontroli oraz zaostrzono zasady bezpieczeństwa. Mijam znajomego strażnika, pytam go żartobliwie, czy to dziś ma być ten "koniec świata"?
-Non, pas aujourd'hui, Madame.-Odpowiada z uśmiechem.

W przedszkolu cernowym daje się odczuć lekką atmosferę podniecenia i mobilizacji wśród rodziców. Spora liczba pracowników przyprowadziła swoje dzieci nieco wcześniej niż zwykle. "To dziś! Po 10 latach budowy puszczamy pierwszą wiązkę."
Spotkałam Elę, która też odprowadzała swoje dziecko. Zostawiłyśmy pociechy w przedszkolu znajdującym się nad największym na świecie akceleratorem i jedyną, znaną fabryką antymaterii.

Mąż Eli, jak wielu naszych znajomych, ostatnio pracował po nocach dopinając na ostatni guzik swoją "cegiełkę" przy akceleratorze. W wielu działach CERNu od poczatku sierpnia wstrzymano urlopy. Wszytsko to z uwagi na dzisiejszy dzień.

Pijemy kawę z Elą (w naszym mieszkaniu 400 m od LHC), rozmawiamy jak na typowe kury domowe przystało o dzieciach, seksie i akceleratorze. W tak zwanym "miedzyczasie" dzwoni do mnie koleżanka z pytaniem, czy śledzimy rozwój wydażeń na żywo w telewizji.
-Nie. Śledzimy na żywo w CERNie- Odpowiadam.
Chwilę po godzinie 10 dzwoni mąż Eli z informacją, że pierwszą wiązkę "przepuszczono i nic się nie posypało." Następna próba będzie w południe.

Odebrałam Dzidka z przedszkola. Dzień był piękny, ciepły, słoneczny i dzieci bawiły się na dworze (oczywiście nad akceleratorem). Mój starszy syn szalal w piaskownicy razem z liczną grupką polskich maluchów. Dzieci nie zdając sobie z prawy z wiekopomności dnia psociły i cieszyły się pogodą. Kilkadziesiąt metrów pod nimi przelatywały wiązki cząstek rozpędzonych do prędkości bliskiej prędkości światła w temperaturze bliskiej zeru absolutnemu. Świat wstrzymał oddech patrząc na narodziny LHC, który budził u jednych nadzieję, u drugich dumę a jeszcze u innych lęk. Nasze dzieci zdala od tych uczyć a jednoczśnie tak blisko opisanych wydażeń, bawiły się radośnie we wrześniowym słońcu.

PS. Czy wiecie, jak powstają reportaże o CERNie?
Do naszego znajomego zadzwonił dziennikarz z pytaniem o zaawansowanie budowy LHC i krótkie wyjaśnienie, "o co w tym akceleratorze chodzi". Dodał, że nie ma czasu, bo materiał "puszczają tego samego dnia o 17". Numer telefonu znalazł na internetowych stronach CERNu, a że nazwisko brzmiało po polsku, to zadzwonił. Nasz znajomy (Polak) na pytania nie odpowedział, gdyż jako pracownik działu kadr, nie czuł się uprawniony, do formułowania tez o zaawansowaniu budowy LHC ani tłumaczenia zawiłości teorii względności.

8 wrz 2008

Języki mniej lub bardziej obce.

Nie mam talentu do nauki języków obych. Uczyłam się ich bodajże już pięciu. W podstawówce rosyjsiego uczyła nas wspaniała pani Mrósia i nawet udało jej się zakorzenić ten język w mojej głowie. Niestety poźniej nie miałam okazji go używać i delikatnie ukorzeniona, rosyjska sadzonka zdziczała w zapuszczonym ogródku mojego mózgowia. Obecnie potrafię coś z siebie wydusić i dogadać się z naszymi wschodnimi sąsiadami jedynie w dość powierzchownym kontakcie np. kupując ogórki kiszone w „Russian House”.

W liceum przyszedł czas na angielski, francuski i nieszczęsną łacinę a w moim wydaniu była ona nader nieszczęna. Nie wiem, czy nauczycielka była kiepska, czy ja stanowię wyjątkowe antytalecnie w tej kwestii ale nie szła mi ta nauka. Nie poddawałam się wierząc, że „peraspera ad astra”. Jednak owe gwiazdy były co raz dalej i dalej ode mnie. Po każdym sprawdzianie rósł dystans między moimi tłumaczeniami tekstu (rądzacymi się w coraz większym bólu) a oficjalną, wymaganą ich wersją. Straciłam serce do łaciny i mimo że minęło już kilka dobrych lat, to nadal dostaję wysypki na konstrukcję Acusativus cum Infinitivo i inne tym podobne świństwa. Zatem poza kilkoma sentencyjami i pierwszym zdaniem z czytanki (Rosa blanca est.) nic, ale to nic, z łaciny mi nie zostało. Z moim angielskim było nieco lepiej zaś z francuskim mniej więcej jak złaciną, z naciskiem na więcej.

Na studiach postanowiłam uczyć się hiszpańskiego – tak tylko dla siebie i dla własnej satysfakcji. Jednak dośc szybko mój zapał zgasł kończąc na poziomie średnio zaawansowanym.

Uczyłam się zatem pięciu języków i w efekcie znam: trzy jako tako, (by się w miarę swobodnie się komunikować, bez bólu i lecącego dymu z uszu na skutek przegrzania mózgownicy), jeden raczej średnio niż zaawansowanie (u was są charoszyje agórcy kwaszenyje) oraz piąty-zwiędłe resztki łacińskie. W zasadzie, to moje umiętności w tej kwestii są ani duże ani małe i jak się okazało niedawno, nie są wystarczające.

Obecnie uczę się kolejnego obcego języka. Nie umiem jeszcze za dużo w nim powiedzieć, jednak już sporo rozumiem. Tym nowym językiem posługuje się Mateo. Mateo, nasz młodszy synek, jest czteromiesięcznym niemowlęciem, czyli jak nazwa wskazuje mówić nie powinien. Jednak on chyba się tym nie przejął, bo niezły z niego gadułek. Lubi sobie mówić po swojemu, lubi zaczepiać, zagadywać a nade wszystko uwielbia prowadzić dialogi np. ze mna lub swoim bratem. Oto podstawy języka naszego nie-mowlaka:
Elo – Cześć!
Gr..gru – Co słychać?
Aua, ała- Cieszę się niezmiernie.
Auku iku- Tu jestem.
La la – Jeść!
Eeeeeee...- Źle, oj źle (zależnie od akcentu i wymowy- bardzo źleeee)!
Ahka ika- To mi sie podoba.
Spotykane są wariacje jak „Eeeee la la eeeee”, czyle „Źle, jeść, oj źle!!”

Nauka języka Mateo przychodzi mi lekko. Możliwe, że przyczynę moich postępó wstanowi, jego prostota i brak skomplikowanej gramatyki. Możliwe, że nasz synek jest dobrym nauczycielem. A może, zwyczajnie, mam dużą motywację, by zrozumieć nasze dzieciątko a jego mowa jest najwdzięczniejszym jezykiem, jaki dane mi było poznawać.

5 wrz 2008

Świat jest pełen piratów.

Świat jest pełen piratów, zwłaszcza drogowych. Moje codzienne doświadczenia to potwierdzają; choćby taka, zwyczajana z pozoru,sprawa jak korzystanie z komunikacji miejskiej.
Czekamy na autobus a Dzidek wlepie ślepia w dal, niczym majtek w bocianim gniaździe wypatrujący suchego lądu czy też wrogiego okrętu. W końcu rozradowanym głosem obwieszcze wszystkim, nawet tym niewładajacym naszym słowiańskim językiem, że jedzie, jedzie 5, 6 i 6, 5. Rzeczywiście, już po chwili przybija do nadbrzeża przystanku autobus pod banderą 56, czyli ten na który czekaliśmy i w dodatku jest niskopodłogowy. Wsiadamy. Najpierw Dzidek -nasz dzielny majtek. Gdy pomagam mu dostać się „na poklad” drzwi się nagle zamykają przycinając mi ręce. Podnoszę raban, więc kierowca otwiera je ponownie. Pora zatem na wózek z cennym skarbem w postaci naszego młodszego syna. Wjeżdżam przednimi kołami i... znów trzask- drzwi się zamykają. Tym razem pasażerowie krzyczą i dzięki ich pomocy zostajemy zabrani na pokład, cali i zdrowi (nie licząc strat moralnych rzecz jasna).

Kierowca przyciska gaz do dechy; musi przecież nadrobić 30 sekund opóźnienia, na które naraziłam komunikację miejską wsiadając z dwójka dzieci (czego rozkład jazdy najwidoczniej nie przewiduje). Naszym okrętem zakołysało ostro i ruszyliśmy.

Dzidek przezornie od razu usiadł pod oknem. Ja zaś, wcisnęłam hamulce wózka i zajęłam miejsce obok niego. Rozejrzałam się wokoło i zauważyłam, że pozostali pasażerowie kurczowo trzymają się poręczy. Po kilku sekundach dane mi było zrozumieć, dlaczego tak robią. Na pierszym zakręcie zarzuciło nami tak, iż Dzidek o mało co nie wybił sobie zębów. Na drugim wózek z Mateo zaczął się kolebać na boki i byłby się niechybnie przewrócił, gdyby nie moja interwencja. W autobusie panują przechyły jak na okręcie podczas sztormu. Chwytam zatem jedną ręką Dzidka, drugą wózek a zębami trzymam się poręczy. Przejżdżamy przez rondo i słyszę jak mi trzeszczą plomby od naprężeń.

Z piskiem opon mijamy przystanek nie zatrzymując się na nim. Czyżby to było porwanie? Kątem oka zauważyłam odbicie kierowcy w lusteku a dokładniej jedno jego kaprawe ślepię i złoty kolczyk w uchu. Włos mi się jeży na głowie. Trafiliśmy na prawdziwego korszarza! Dałam się nabrać na stary piracki fortel z fałszywą banderą. Teraz zamiast numeru 56 widnieje na niej trupia czaszka. Ach ...nie, to tylko autobusowa reklama trutki na szczury.

Kiedy walczę o przetrwanie, Dzidek, obijając się raz o szybę raz o moje kolana, piszczy z radości „Mamo, ale buja!” Najwidoczniej w moim dziecku obudził się duch wilka morskiego, bądź co bądź jego pradziadek był prawdziwym marynarzem.

W końcu dotarliśmy wśród przechyłów do kresu naszej podróży i wysiadamy. Dziękuję Bogu,że żyjemy i nawet prawie nie zauważam, że kierowca próbował przyciąć drzwiami najpierw mnie z wózkiem, potem jakiegoś sympatycznego Hindusa pomagajacego Dzidkowi wysiąść. Wreszcie staneliśmy na suchym lądzie i nic nami nie kiwa ani nie rzuca.Spoglądam złowrogo na kierowcę – korsarza i kogo widzę? U„steru” siedzi pani w średnim wieku i faktycznie nosi ona złote, okrągłe kolczyki. Cóż, jak widać, piracka natura morze drzemaćw niejednym z nas.

Dramatyczna podróż minęła i zaczęłam koić nerwy spacerując z dziećmi po deptaku. Wtedy, jak spod ziemi, pojawił się kolejny pirat, który chciał stratować Dzidka. Pirat miał „na oko” 80 na karku i poruszał się szerokim, wózkiem elektrycznym rozpędzonym do prędkosci 20 km na godzinę. Staruszek kierował swoją „amfibią” trzęsacymi się dłońmi. Pędził po chodniku, zmieniając co i raz hals (czyli jechał wężykiem). 20 km na godzinę nie stanowi zawrotnej prędkości na ulicy ale na deptaku pełnym przechodniów jest nie lada zagrożeniem.

Wtedy w mojej głowie zaświtała myśl, że przed takim piratem jak on, trzeba się bronić. Przypomniałam sobie mojego dziadka marynarza i fakt, iż brał on udział w bitwach morskich. Co prawda, dziadek nie walczyłz korsarzami lecz z Niemcami poczas II Wojny Światowej ale dobre i to. Wszak już stanowi to jakąś tradycję rodzinną. Pierwsze, co mi przyszło do głowy, to by kija w szprych wsadzić temu piratowi. Jednak ,gdyprzyszło do realizacji planu obronnego, staruszek odjechał jużdaleko a moje dzieci były bezpieczne.

Odetchnęłam i odłożyłamna bok kontynuowanie tradycji rodzinnych. Przydadzą się innymrazem, gdy spotkamy korsarza. Przecież może to nastapić w każdejchwili, gdyż jak widać, w wielu osobach drzemie piracka natura.

2 wrz 2008

Pasztet.

Na spacerze usłyszałam rozmowę pewnych chłopców, którzy obgadywali matki swoich kolegów. Jedna w ich opinii była „laską” a drugą nazwali, ni mniej ni wiecęj, „pasztatem”. Byłam lekko zaskoczona podsłuchaną dyskusją, zwłaszcza, że rozmówcy mieli „na oko” najwyżej 10lat. Zadziwił mnie zarówno temat jak i wiek dzieci oraz zestawienie tych obu czynników. Rozumiem, że dorośli męszczyźni czy nastolatkowie oceniają fizjonomię kobiet, żon, dziewczyn. Ale ocenianie matek przez dzieci pod kątem seksapilu, to mnie zaskoczyło. Czy Matka może być „pasztetem”? Czy od współczesnej mamy wymaga się, aby była sexy?

Zaczęłam w myślach śledzić wizerunek matki i jego ewolucję. Pamiętacie serial „Wojna domowa” i aktorki w nim występujace? Czy można o nich powiedzieć, że były sexy? Raczej nie, ale też nikt nie wymagał wtedy, by matka dójki dzieci zajmująca się domem była „laską”. Mamy były mamami; gotowały, plotkowały, dbały o siebie ale przede wszyskim o domowników. Nosiły się staromodnie i inaczej niż ich dzieci.

We współczesnych serialach, w tym też polskiej produkcji, postacie mam są ubrane podobnie jak ich nastoletnie córki, niekiedy nawet bardziej seksownie. Mają nieskazitelne figury, nowoczesny wygląd, ubrane są w obisłe dżinsy i chodzą na szpikach. Podobny wizerunek jest obecny w reklamach. W zasadzie to nie są już mamy lecz atrakcyjne kobiety z dziećmi. Może właśnie w tym jest różnica, że kiedyś było się przede wszystkim matką a potem kobietą a dziś jest odwrotnie. A może po prostu dziś mamuśką być nie wypada, bo przykleją nam pasztetową łatkę?

Na koniec zastanowiłam się, czy współczesne macierzyństwo wymaga nie tylko opiekuńczości, cieprliwości w wychowaniu pociech ale też super wyglądu, by dzieci nie były piętnowane przez rówieśników? Czy dziś dobra mama, musi mieć płaski brzuch i jędrne pośladki w trosce o swoje latorośle?

Co sądzicie?


Jeden deko francuskiego :
nana -laska, dziewczyna