29 paź 2008

Osiąganie celu.

Trzeba mieć cel i najlepiej mieć go przed sobą. Czasem cel pojawia się sam, tak sam z siebie, niekiedy w dodatku, znienacka. Wabi nas nowością, swą ciekawą formą i kusi. Bywają też cele, które po nagłym pojawieniu się, znikają równie gwałtownie pozostawiając po sobie uczucie straty. Inne pozostają w naszym zasięgu i np. sobie dyndają, lub wirują, przypominają o swoim istnieniu.
Pojawieniu się celu lub jak kto woli, pokusy odpowiada analiza, czy oby na pewno jest on w naszym zasięgu lub czy wart jest osiągania. Jednym słowem, czy to się opłaca? Analizujemy wszystkie za i wszystkie przeciw, liczymy bilans zysków oraz strat a przede wszystkim szacujemy potencjalny wysiłek tzw. koszt energetyczny. Gdy wynik jest zachęcający przystępujemy do działania i wyciągamy rączki.

Początki bywają trudne, ale są nagradzane zaskoczeniem, które wraz z nabieraniem doświadczenia coraz rzadziej się pojawia. Bycie debiutantem jest przywilejem, gdyż wszystko jest nowe, ciekawe i mimo poniesionych dużych kosztów tzw. frycowego (a może właśnie z tego powodu) daje niewyobrażalną satysfakcję.
Gdy wreszcie pochwycimy nasz cel, wtedy trzymając go w dłoniach oceniamy zezującym spojrzeniem jego kompatybilność z naszymi potrzebami. Znajdujemy to miejsce, które wiąże ze sobą największe nadzieje i szybko zanurzamy je w buzi. Nareszcie nadchodzi wyczekiwany z utęsknieniem moment; cel zostaje zaśliniony, wymiętoszony nie uzbrojonymi jeszcze w zęby dziąsłami a czuły język niemowlaka eksploruje każdy milimetr kwadratowy jego powierzchni.

PS. Mateo dziś kończy 6 miesięcy, pierwsze pół roku życia. (Rety! Jak ten czas "zleciał"!)Od ponad 3 miesięcy szkoli zawiłą szkołę chwytania przedmiotów i wkładania ich do buzi. Obecnie poluje na drewniane, ręcznie malowane żurawie zawieszone na karuzeli u jego łóżeczka.

26 paź 2008

Spacer po "winioblach".

Obcym językiem przesiąka się dyskretnie. Na początku śmiejemy się z innych, gdy mieszają, odmieniają dziwne słowa, "jedzą hotdogi na cornerze". Z czasem niektóre wyrażenia kopiujemy i wklejamy w potok ojczystej mowy, zwłaszcza gdy w języku rodzimym nie były przez nas często używane. Wtrącamy mimo chodem to tu, to tam po jednym słówku.

Język francuski ma tą wyższość nad innymi, że zaciąganie nim kojarzy się pozytywnie. Wszak arystokracja tak właśnie rozmawiała. Angielskie wstawki z kolei pachną dorobkiewiczostwem oraz dobitnie wystają słomą z butów. Możliwe, że owe skojarzenia są dziedzictwem wczesnego kapitalizmu, gdy każdy parweniuszowski burak chlubił się biznesami, pegerami, siebie nazywała menagerem (z silnie wymawianym "g") i używał masę nowo-tworów językowych. Wtedy właśnie pojawiło się wiele dziwacznych naleciałości, na temat których dyskutowano, jak i czy w ogóle je używać należy. Naleciałości, które przetrwały, mimo usilnych walk podejmowanych przez znawców językowych.
Na emigracji łatwiej o "przesiąkanie". Czasem w języku obcym występują słowa, których odpowiedników w polskim brak, lub po prostu wydają się nam bardziej dobitne czy wdzięczniejsze. W tym przypadku też francuskie zwroty mają przewagę nad zapożyczeniami z angielskiego, które nie posiadają tej lekkości czy tęsknoty za sanacją, jak na przykład "czy jesteś au courant, cherie?" Może dlatego, nasz opór przed przesiąkaniem maleje. Nie boimy się "kalek" językowych ani wrzucenia raz co raz jakiegoś obcego zwrotu, bo francuski jest elegancki w przeciwieństwie do mowy wyspiarzy (przynajmniej w naszym odczuciu).
Pierwszym zaciągnięciem pojawiającym się dość często w naszej rodzinie było "dusmą" (doucement) powtarzane non-stop wśród dzieci na placach zabaw. Potem za znajomymi zaczęliśmy nazywać cukinie kurżetkami. W Szwajcarii jest to popularne warzywo, zaś w rodzimym kraju znajomi się z nim nie spotkali. Zatem została cukinia ochrzczona kurżetką, a jej nowe imię my z wielką chęcią przygarnęliśmy. Przyznacie z resztą sami, że ta nazwa, brzmi nader wdzięcznie. Niektórych zwrotów używam z premedytacją jak np raté, co w wolnym tłumaczeniu oznacza "nieudany", natomiast dosłownie "zeszczurzyć". Słowo to ma ciekawą etymologię. "Zeszczurzano" pieczywo, gdy miało kontakt z gryzoniami. Piekarz powinien taką żywność zniszczyć. Jeśli tego nie zrobił chleb był właśnie raté, co w dobie epidemi chorób zakaźnych było ciężkim przestępstwem karanym nawet śmiercią. Obecnie słowo to używane jest w różnorodnych kontekstach; autobus może być raté (gdy na niego nie zdążymy), podobnie niezdany egzamin, czy (i to jest uważane przeze mnie za językową perełkę) operacja plastyczna (zwrotu użyto opisując urodę pewnej piosenkarki występującej w konkursie Eurowizji ;-)

Powoli przesiąkamy zapożyczeniami językowymi i zasłyszane wśród znajomych polaków nowo-twory robią na nas coraz mniejsze wrażenie. Jednak, gdy usłyszałam propozycję spaceru po "winioblach", byłam zaskoczona. Co to jest? Po chwili zrozumiałam, uśmiałam się i przyjęłam propozycję. Zaś sam spacer był uroczy, wręcz poetycki; widok na Alpy po jednej a Jurę po drugiej stronie i "winoble" skąpane w jesiennym słońcu. (Wytłumaczenie terminu na zdjęciach).



21 paź 2008

O odwadze mojej mamy.

Dziś napiszę wspominkowo i w dodatku na serio, co często mi się nie zdarza, zatem z miejsca uprzedzam stałych czytelników.
Dawno temu (gdy miałam 6-8 lat ), za górami, za lasami (czyli w peerelowskiej Polsce) jedliśmy sobie z moją mamą i bratem obiad. Obiad jak obiad był przepyszny (co zaczęłam dopiero doceniać zmuszona w dorosłym życiu do codziennego, samodzielnego gotowania). Po jedzeniu chcieliśmy się bawić ale mama poprosiła abyśmy ją wysłuchali. Zatem siedzieliśmy i słuchaliśmy, zwłaszcza że nasza mama wydawała mi się lekko spięta. Patrząc na nią sądziłam, że zaraz dostanę burę za jakąś psotę.( Dorosłym często wydaję się, że nie okazują uczuć ale dzieci są czułe na emocje "wiszące w powietrzu" , bardziej niż nam się zdaje.)
Historia, którą mama nam opowiedziała brzmiała następująco. Jej koleżanka przypadkowo znalazła w rzeczach swojego męża zdjęcia, tzw "gołe" zdjęcia ... ich córki. Fotografującym okazał się mąż owej pani i ojciec tej dziewczynki.
Mama zapytała nas, czy tata lub ktoś inny w taki sposób się z nami "bawił". Pamiętam do dziś, z jakim trudem zadała to pytanie. Popatrzyliśmy na siebie z bratem beztrosko, powiedzieliśmy coś w rodzaju "Oj mamo, no co ty. Czy możemy już iść się bawić?". Mama z widoczną ulgą zakończyła rozmowę.

W PRL-u wiele patologii, o których dziś jawnie się mówi, nie maiło miejsca bytu. Nie dlatego, że wtedy nie istniały lecz, po prostu, były niezgodne z lansowaną polityką partii. Co najwyżej mówiono o nieznajomych, którzy porywali dzieci kusząc je słodyczami. Jednak molestowanie czy pedofilia były tematami tabu. Tym bardziej podziwiam postawę mojej mamy.
Dziś jako pełnoletnia kobieta doceniam odwagę, jaką ona wykazała, by poruszyć z dziećmi temat trudny, o którego istnieniu dorośli woleliby zapomnieć . Odwagę, by zweryfikować, czy nie dzieje się nam krzywda. Jej pytanie nie było podyktowane brakiem zaufania w stosunku do naszego taty. Powiedziałabym, że to był przejaw bardziej braku zaufania do niej samej. Nasza mama zdobyła się na zweryfikowanie swojej spostrzegawczości. Dużo łatwiej jest, gdy słyszymy o krzywdzeniu dzieci, powiedzieć sobie, że to "jakieś" dzieci, nie moje, że to inni ludzie, inni nieodpowiedzialni rodzice, że w mojej rodzinie takie rzeczy się nie dzieją. Dużo łatwiej samemu sobie odpowiedzieć, bez sprawdzenia, czy może ja, (podobnie jak owi "nieodpowiedzialni rodzice") nie zauważam cierpienia moich bliskich. Łatwiej jest powiedzieć "Mnie problem nie dotyczy. Nie, w mojej rodzinie to niemożliwe."- niż po prostu zapytać.

Odwaga w rozmawianiu z własnymi dziećmi na tematy trudne nie jest nagradzana orderami. Nikt nie napisze książki o dzielnej bohaterce i jej pytaniach po obiedzie ani nie nakręci na ten temat filmu. Nagrodą będzie beztroska odpowiedź "No co ty, mamo? Czy możemy już iść się pobawić?" Oby, zawsze tylko takie padały odpowiedzi.

Z dedykacją dla mojej Mamy.

18 paź 2008

Relacje z przedszkola.

Dzidek chodzi do przedszkola francuskojęzycznego, przynajmniej z nazwy, bo dzieci w jego grupie pochodzą aż z 8 różnych krajów- istna wieża Babel. Co dzień pytam syna o przeżycia i doniesienia, czyli "jak było w przedszkolu". Początek naszych rozmów wygląda z reguły tak samo;
-Podobało Ci się dziś w przedszkolu?
-Tak.
-Z kim się bawiłeś?
-Z Hipolitkiem Pateczką. -Dzidek zdrabnia imię swojego ulubionego kolegi, z którym, ostatnimi czasy, wpisują się niezatarcie w pamięć pań przedszkolanek. Tak niezatarcie, że często muszą obaj być rozdzielani, by uniknąć strat materialnych bądź psychicznych.

Dalej nasze rozmowy z synem przebiegają już z pewnymi wariacjami. Oto ostatnie:
-A czym się bawiliście?
-Niczym! -(Dzidek zmarłszy brwi w geście udającym złość.) -Pani nam pozabierała samochody.
- Tak? -Udaję zaskoczoną.-A co się stało?
-Samochody poszły do aresztu, bo były niegrzeczne. WYRYWAŁY SIĘ.

Innym razem zaś:
-Byłeś grzeczny w przedszkolu?
- Taaak.- Zapewnia mnie synek, by po chwili zapytać.- Mamusiu, co to znaczy po francusku "bêtise" ?
No tak, to już wiem, że nie był grzeczny.

Szczypta francuskiego (albo nie szczypta tylko się uczta):
bêtise- głupotka
faire des bêtises- rozrabiać

16 paź 2008

Za darmo?

Pewien, bardzo popularny, rodzimy portal internetowy został zbesztany za, cytuję, "komercyjne chwyty". Besztają go jego użytkownicy i rozsyłają (nota bene głównie na omawianych stronach internetowcy) informację, że "nie płacą". Gwoli ścisłości dodajmy, iż formuła owego portalu (nomen omen bezpłatna) nie zmusza do jakichkolwiek konsekwencji finansowych, nawet umieszczanych małym drukiem. Zatem co się nie spodobało? Nie spodobały się "chwyty" -czyli różne dodatkowe atrakcje, z których można (ale zdecydowanie nie trzeba) skorzystać jak i umieszczanie reklam.

Omawiany portal zrzesza milionowe grono użytkowników. Jakiś czas temu musiał zainwestować w dodatkowe serwery z uwagi właśnie na gigantyczne zainteresowanie i co za tym idzie, gigantyczne ilości przetwarzanych informacji. Ponad to wprowadził weryfikację kont oraz danych, wszystko to na dużą skalę... i jeszcze im mało. Nie dość, że mają jedną z najbardziej popularnych domen w Polsce, tysiące "odwiedzin" co dzień (za co nie jeden bloger dałby się pokrajać na plasterki), to jeszcze im się "chwytów komercyjnych" zachciewa. Ludzie w dzisiejszych czasach, to na wszystkim chcą zarobić i to tak bezczelnie "na oczach" innych. Ba nie dość, że jawnie, to jeszcze legalnie (gdy wiadomo wszystkim, że pierwszy milion trzeba po prostu ukraść).
Nie rozumiem, dlaczego właścicielom portalu nie wystarcza oddanie się idei przyjaźni i braterstwa. Byłemu ZSRR to wystarczyło, by zbudować szczęśliwy ustrój zasobny w szkoły, fabryki, osiedla dla robotników a nawet zdolny do zawracania biegu rzek. Dlaczego ktoś tak bardzo chce zarobić na stronie internetowej, która ma pomóc odnaleźć kolegów z lat szkolnych?

Sama należę do służby zdrowia i praca dla idei nie jest mi obca. Pomagam ratować ludzkie zdrowie (czasem w jakimś stopniu nawet życie) jedynie dla idei, przecież nie dla tej mizernej pensyjki. Dlaczego ktoś inny chce zarobić na pracy przy komputerze, skoro mi w zupełności wystarczy fakt, że pomagam drugiemu człowiekowi i nie wymagam, aby wysyłał jakieś (cytuję) "złodziejskie" SMS-y?
Praca dla idei a nie (jak w tym portalu) dla mamony czyni człowieka wolnym. Mój mąż zarabia na nasze utrzymanie a ja mogę się oddać pomaganiu ludziom. Z resztą nawet, gdyby de Silva nie wspierał rodziny finansowo, też byśmy sobie radę dali. Grunt to wartości! Mogę nimi nakarmić czy też odziać dzieci. Na kolację zamiast kaszy manny podam im pożywkę z teorii Marksa i Engelsa. Przecież nie samym chlebem żyje człowiek. Zaś gdy będę chciała nabyć coś w sklepie np książkę pokażę moją legitymację honorowego krwiodawcy i ekspedienta (też w duchu bezinteresownego pomagania ludziom) da mi tą książkę za darmo, bez żadnych "komercyjnych chwytów".

Dlaczego pracownicy popularnego portalu w ten sposób nie mogą, tylko nachalnie (bez przymuszania milionowej rzeczy klientów) próbują zarobić?

14 paź 2008

Wieczorne chłopaków rozmowy

Wczoraj usłyszałam taką oto wymianę zdań między Dzidkiem i jego tatą.

-Kosmos sie nie zmieści w kuchni.
- Po co? (Co oznacza w języku Dzidka "Dlaczego?")
-W kuchni jest za mało miejsca na Kosmos. Jest tam Mateo, mama i ja.
-Ale ja chcę zabrać kosmos do kuchni.
-Zostaw KOSMOS w salonie i idź zjeść kolację.
-Dobrze, to wezmę tylko jedną planetę.

Z pozdrowieniami dla miłośników "Men in black" i galaktyki na pasku Oriona.

8 paź 2008

Artystyczna dusza.

Moje szanse na zostanie artystką drastycznie zmalały odkąd posiadam potomstwo. A tak chciałam zaistnieć w artystycznym światku...
W zasadzie, rodzaj sztuki nie był dla mnie istotny -ważne, by się realizować. Mogłabym zostać piosenkarką -śpiewać przecież każdy może (a patrząc na wiele sławnych gwiazd) niekoniecznie trzeba mieć wielkie ku temu predyspozycje. Mogłabym fotografować, zwłaszcza że dziś każdy uważa się za wybitnego znawcę w tym temacie. Mogłabym robić instalacje wymyślając coś absurdalnego, nikomu do niczego niepotrzebnego np coś ozdobionego fragmentem gołego ciała i symbolem najlepiej chrześcijańskim bądź katolickim (w przypadku symbolu innej religii zostałabym oskarżona o rasizm i profanację). Zatem pomysłów miałam wiele. Problem jednak w tym, że obecnie jestem matką, co przekreśla realizację moich artystycznych marzeń.

Prawdziwy artysta, bowiem, powinien być przede wszystkim neurotykiem. Każdą komórkę jego ciała przesiąka ból egzystencji i notoryczny brak zrozumienia przez otoczenie. Dzieło zaś, niezależnie od formy, musi straszyć skrzeczącą rzeczywistością, niezgodą ze światem, przygnębiającymi realiami codzienności i niezrozumiałym, wszechobecnym lękiem.

Niestety macierzyństwo neurotyzmu pozbawia a czasem wręcz z niego bezlitośnie obdziera. Czyż neurotyczna, młoda artystka brzmi na równi zachęcająco co neurotyczna, młoda matka? Zdecydowanie, nie i to na niekorzyść matki, właśnie. Niekiedy staram się usilnie odnaleźć ból egzystencji, pytać "być albo nie być i w jakim celu?" Jednak, zanim dobrnę do pytajnika owej frazy, Dzidek woła "jeść", "pić", "siusiu" lub rozbrajające z neurotyzmu "kochana mamusiu" i wszelkie podważanie sensu mojej egzystencji staje się nielogiczne. Nie mogę miarodajnie wypowiadać tez o podłości świata, skoro istnieją na nim dwa piękne cudy w postaci moich synów. Dwa idealne powody dla których trzeba oraz warto być.

Niekiedy rankiem wydaje mi się, że rzeczywistość do mnie skrzeczy. Lecz gdy tylko lepiej się wsłucham okazuje się, że odgłosy te są wydawane przez Mateo a ich kontekst jest zdecydowanie pozytywny i ze wszech miar radosny.
Mogłabym neurotyzm demonstrować lękiem. Jednak wszelkie obawy w zetknięciu z macierzyństwem zostają odebrane jako upupianie dzieci a ich matkę kwalifikują do grona przewrażliwionych kwok. Czy kogoś zainteresują bohomazy, wiersze czy inne przejawy artystycznego zaangażowania kwoki domowej?
Pozostaje mi jeszcze możliwość silenia się na neurotyczny wygląd, czego macierzyństwo też nie ułatwia. Pozornie wydaje się, że przemęczonej, niedosypiającej, młodej matce wygląd alienacji i niepogodzenia się ze światem przychodzi naturalnie. Nic bardziej mylnego. Osiąganie neurotycznego vis age jest szalenie trudne i wymaga nie lada zabiegów, zwłaszcza, gdy zależy nam, by efekt wyglądał na przypadkowy. Należy zainwestować sporo czasu, sił i pieniędzy we własny wizerunek sugerujący brak przywiązania do wyglądu. Niestety młodej matki nie stać na wspomniane inwestycje a jakiekolwiek próby ich obejścia kończą się zdemaskowaniem.

Nie jest łatwo być artystą. Muszę się z tym faktem pogodzić oraz z tym, że spadłam z piedestału sztuki zanim się jeszcze nań wdrapałam. Macierzyństwo uszlachetnia, podobno, choć mi samej nie udało się tego dotąd zweryfikować. Mogę potwierdzić natomiast, że bycie mamą uszczęśliwia, czego niestety doświadczam. Ach dobre i to.

1 paź 2008

Bezsenność i inne zaburzenia snu.

„Pobudka!” - Tym radosnym okrzykiem Dzidek zaczął mój dzień. Starałam się przeforsować jeszcze choć kwadrans drzemki, jednak poranne pertraktacje z przedszkolakiem nie przyniosły spodziewanego efektu. De Silva z uśmieszkiem przypatrywał się moim próbom odnalezienia kapci oraz nakierowania mego nierozbudzonego umysłu na tory myślenia. Umysł jednak zdecydowanie wolał pozostać na stacji „Śpiochy wielkie” i musiałam rozpocząć dzień bez niego. Wtedy organizm dał znać o nałogu i wydusił przez moje usta grobowe, narkotyczne żądanie „Kawy, kawy.”
-Czyżby się balowało w nocy?- Mąż dworował sobie ze mnie ale widząc, że świadomość nie przejęła u mnie jeszcze kontroli i obawiając się pozostania sam na sam jedynie z miomi instyktami (zdecydowanie morderczymi nad ranem) zaparzył mi filiżankę ulubinego narkotyku.
W końcu, nęcony zapachem kawy z pianką, mój umysł uruchomił tryby i powoli powrócił na tory myślenia.
-Dzidek znów lunatykował. Trzy razy kładłam go spać. Mateo zgłosił potrzeby żywieniowe o 23.30 potem o 2.05 jeszcze coś koło 4 i chyba o 6. – Wydusiłam. (Tego ostatniego jednak nie byłam pewna, bo straciłam o tamtej porze ostrość widzenia i nie mogłam dokonać precyzyjnego odczytu parametru czasu.)
-Somnabulik w rodzinie...Ciekawe po kim to ma?-De Silva udawał zaskoczonego, jakby zapomniał, że niejednokrotnie próbowałam ocalić mu życie w nocy lub informowałam o stanie zdrowia, przekonana głęboko, iż jest jednym z moich pacjentów. Byłam przekonana głęboko, bo pograżona w głębokim śnie lunatycznym.

W mojej rodzinie somnambulizm czy też „gadanie przez sen” jest zjawiskiem jak najbardziej zwyczajnym. Moja mama lunatykuje i z reguły kieruje swe nocne kroki do kuchni. Budzi się w połowie przygotowywania śniadania i wraca z powrotem do sypialni (co tłumaczy nieskuteczność podejmowanych przez nią diet odchudzajacych ). Mój brat też sobie chodzi i zazwyczaj nie jest to bez powodu. Wstaje w środku nocy jedynie w sytuacjach nader ważnych jak na przykład inwazja myszy spod jego łóżka, albo przyjazd niespodziewanych gości z Marakeszu. (Z resztą, skoro niektórzy felietoniści trzymają małe dinozaury pod łóżkiem, dlaczego inwazja myszy miałaby kogoś dziwić?)
Somnabulicy otaczali mnie od zawsze i nie robili na mnie wrażenia. Problemy ze snem wydają mi się zatem całkowicie naturalną przypadłością. Tak naturalną, że gdy dziś po włączeniu mojego komputera wyświetlił się komunikat „sleep problem” nie byłam tym zaskoczona. Wiadomo, to mój komputer zatem cierpi na bezsenność, w przeciwieństwie na przykład do laptopa męża, który, jak z reszta cała rodzina de Silva, nie jest obarczony zaburzeniami snu.

Nie mam zatem wątpliwości skąd się wzięły tendencje do problemów ze snem u mioch synów. Jednak nie zmieniło to faktu, że po wczorajszej nocy byłam wyczerpana. Dlatego obiecałam sobie, że wieczorem wcześniej niż zwykle udam się w obięcia Morfeusza. Gdy realizowałam dzisiejsze postanowienie, Dzidek przyszedł do mnie w nocy krocząc jak mumia z horroru w swym śpiworku. Burczał coś pod nosem o kaszy.
-Synku, co robisz?
-Mamo, bez histerii proszę.- Mruknął zwijając się w kłębek na dywanie.
Odnisołam go do łóżka. Włączyłam mój komputer nie mogąc zasnąć. Na ekranie znów pojawił się komunikat „sleep problem”. Nie nim byłam zaskoczona.