29 mar 2010

I po feriach.

Ferie zimowe w opóźnionym terminie doszły u Silvów do skutku, mimo zaskakujących perturbacji z urlopem (zainteresowanych odsyłam TU). Można by przypuszczać, iż po licznych potyczkach ze skrzecząca, "helwetyczną" rzeczywistością wyjazdem przyjdzie się szczycić i snuć o nim długie opowieści, co najmniej przy dobrym winie. Cóż kiedy, jakoś nudnawo było i mało ciekawie, bez misternie snutej pajęczyny intryg ani obfitującej w karkołomne zmiany akcji fabuły. Nie ma się czym pochwalić.

Nie zakwalifikowałam się do reprezentacji krajowej w narciarstwie zjazdowym i raczej w najbliższej przyszłości się nie zakwalifikuję. Sytuację tą może zmienić jedynie szczęśliwy i nader nieprawdopodobny splot wydarzeń jak np propozycja złożona przez ambasadora jakiegoś oryginalnego kraju, w którym jazda na nartach jest zabroniona ze względów religijnych i zarezerwowana jedynie dla niewiernych, których po mistrzostwach składa się w krwawej ofierze ku czci regionalnego, okrutnego bóstwa.

Pogoda była. Słońce było i śnieg, i deszcz, i wiatr, i bezwietrznie też było, a nawet burza śnieżna smagała mi lico. Zabrakło jedynie tornada i tsunami, ale na te drobne mankamenty górskiej pogody skarżyć się nie wypada.

Lawiny schodziły, jak na czas wiosenny przystało. Jedna z nich zasypała trójkę Polaków szczęśliwie przebywających na trasie narciarskiej, przez co
-szybko im udzielono pomocy,
-nie obciążono ich kosztami za ową szybko udzielaną pomoc,
-zaoferowano im bezpłatne karnety narciarskie dożywotnio, by uniknąć roszczeń.
Inna lawina, mniej szczęśliwie, przysypała mojego znajomego z kursu francuskiego ze skutkiem śmiertelnym. Szkoda chłopaka. Szkoda, że jeździł poza trasą przy zagrożeniu lawinowym.

Wypoczęłam. "Odfrustrowałam" się, w pewnej mierze, gdyż całkowicie ten proces w mym przypadku zachodzić nie może (z przyczyn o podłożu biologiczno-molekularnym). Prawdopodobnie znaczący, dobroczynny wpływ na proces kojenia nerwów miało wyborne towarzystwo, odcięcie od internetu, wydzielanie endorfin na skutek wykonywania wysiłku u umiarkowanym obciążeniu oraz sen (efekt grzesznej, nieumiarkowanej konsumpcji pierrades), w którym zostaję wdową.

Spotkałam księdza-poganina pełniącego obowiązki katolickiego proboszcza, który zaproponował bym udzieliła Eucharystii podczas niedzielnej mszy świętej w ramach poszerzania horyzontów i poznawania innych kultur.

Spędziłam upojne chwile sam na sam z mym osobistym małżonkiem, co zważywszy na posiadanie przychówku w bardzo młodym wieku, zakrawa na "święto lasu". Mogłam podziwiać, niemalże z rozdziawioną buzią, de Silvę zwinnie szusującego na nartach, co zawsze mi imponuje i fascynuje mnie, zważywszy na jego niezgrabność codzienną.

Ferie zimowe zostały zakończone bez wiekopomnych dokonań, ani tragedii, które bym mogła spisywać na blogu. Nie było do czego się przyczepić, na czym psów wieszać, ani czym się podniecać. Ot wakacje, które uda nam się, mam nadzieję, powtórzyć.


1 gram francuskiego
paisible- spokojny

27 mar 2010

Dzidek na nartach.

Wieczorem zdajemy sobie relację ze śnieżnego szaleństwa.
-A ja widziałem takich trzech panów, którzy mieli za mało witaminy A.-Zameldował Dzidek.-I mieli chore oczy, i nie zauważyli trasy, i pojechali zupełnie obok, a potem się przewrócili.

18 mar 2010

Co może zrobić karetka?

Sytuacja przybrała zaskakujący obrót. Panowie w karetce zostali otoczeni i zaatakowani przez policję. Byłam tym faktem wielce zbulwersowana, zwłaszcza że, jak się okazało po chwili, pojazd służby zdrowia został niecnie wykorzystany przez złodziei. Powoli wszystko ułożyło się w mojej głowie; złodzieje, karetka, pościg, obława policyjna. Struże prawa dysponowali znaczącą przewagą i położenie rabusiów nie przedstawiało się różowo. Wtedy...

-Karetki się mitozują!-
Osłupiałam.
-Raczej robią mitozę, albo jeszcze lepiej przeprowadzają mitozę.-Odparłam po wyjściu ze stuporu.
-Mitozują, mitozują!-Przekonywał mnie Dzidek.
-Nie kochanie, tak się nie mówi.
-Oj mamo, przecież tak na prawdę,to karetki nie mogą mitozować. Policjanci też nie.
-Tak, a co może.
-Limfocyty.-Odparł Dzidek tak jakby, to była "najoczywistsza oczywistość".

15 mar 2010

O konflikcie interesów, wojnie domowej i kryzysie dyplomatycznym.

Dzidek zaraził się modą na pewną zabawkę. Niestety ów przedmiot dziecięcego pożądania nie spełnia moich norm ani rozwojowych, ani edukacyjnych, o kosmicznej cenie nie wspominając. Zrodził się więc naturalny konflikt interesów, który przeobrażał się niemal w zimną wojnę pełną taktyk, uników i koewolucyjnego wyścigu zbrojeń.

Z początku, miałam nadzieję, że zachcianka naszego czterolatka (już się poprawiam"cztero i pół latka") umrze tak szybko jak się pojawiła. Dzidek jednak nie ustawał w prośbach i wierceniu mi dziury w brzuchu. Nasz rodzinny konflikt przybrał fazę nękania przeciwnika arsenałem próśb, gróźb i marudzeń typu "mamo, kup mi", "to kiedy pójdziemy do sklepu?" "oj proszę!" "ja chcę!" "musisz mi dać!".
Gdy strategia chowania głowy w piasek nie przyniosła efektu, posunęłam się do dyskredytacji zabawki w oczach dziecka. Wypytywałam więc, czy wie jak się nią bawić, do czego służy i w zasadzie dlaczego jest "taka fajna".Ten test Dzidek przeszedł niczym żołnierz jednostki specjalnej-gotowy na wszelkie sytuacje. Znał odpowiedź na każde pytanie i nie dał się niczym zaskoczyć. Wojna trwała nadal, zatem okopałam się i przygotowałam zasieki czekając na kolejny zdradziecki manewr synka.

Kolejnego dnia Dzidek podszedł do sprawy z lepszym rozeznaniem. Wiedział, że broń w postaci nękania marudzeniem nie sprawdziła się w początkowych natarciach. Zastosował zatem wywiad.
-Mamusiu kochana, masz pieniążki na... (tu pada nazwa znienawidzonego przeze mnie produktu)?
-Obawiam się, że nie mam.-Odparłam zgodnie z prawdą, bo na tą konkretną zabawkę pieniędzy nie miałam. -Ale... gdybyśmy sprzedali twoje stare zabawki, którymi się już nie bawisz, to mielibyśmy pieniądze na tą nową.
Pomysł przypadł Dzidkowi do gustu. Sam dopominał się, by wybrać zabawki do sprzedania tj na troc.

Wieczorem w domu przystąpiliśmy do akcji pod kryptonimem "troc". Wysypałam zawartość kosza ze skarbami naszych dzieci na podłogę i rozpoczęliśmy selekcję. Niestety wszystkie przedmioty okazały się bardzo, bardzo niezbędne, nawet stary gryzak i motor z urwana kierownicą. Nic, zdaniem Dzidka, nie zakwalifikowało się do sprzedaży. Próba pokojowego rozwiązanie konfliktu legła w gruzach, nie mogliśmy bowiem w zaistniałych warunkach kupić upragnionej zabawki.

Po namowach naszego dziecka, akcję wyboru fantów na troc powtórzyliśmy następnego dnia. Tym razem udało się wybrać kilka rzeczy. Dzidek dość rozsądnie wyselekcjonował zabawki, które rzeczywiście najmniej mu były potrzebne. Ja pełniłam rolę rzeczoznawcy i wyceniałam przedmioty, mówiłam ile jeszcze potrzebujemy uzbierać.

Konflikt interesów wraz z kryzysem dyplomatycznym zakończył się rozejmem. Poszliśmy razem do sklepu, nabyliśmy wymarzony przedmiot. Dzidek dumnie opowiedział pani ekspedientce, w jaki sposób uzbierał na niego pieniądze. Wracaliśmy do domu usatysfakcjonowani; synek dzierżąc długo wyczekiwaną zabawkę niczym wojenne trofeum bądź święty Graal, zaś ja szczęśliwa, że przetrwałam i wybrnęłam z wychowawczego impasu z tarczą, a nie na niej.

11 mar 2010

Rozmowa z urzędniczką.

Zadzwoniłam do pewnego urzędu kantonalnego w celu wyjaśnienia nurtującej mnie kwestii tj odpowiedzialności szkoły i ciała pedagogicznego. Otóż, po wnikliwych poszukiwaniach udało mi się ustalić, że prawo nie określa w ogóle tej kwestii. Chciałam, się jednak upewnić.
Najpierw rozmawiałam z bardzo uprzejmą panią, która uznała, że na szczegółowe pytania w zakresie edukacji początkowej odpowie jej koleżanka zorientowana w temacie. Rozmowa z drugą urzędniczką przebiegała następująco. Najpierw wyrecytowała mi jak mantrę:
-Szkoła odpowiada za dziecko od godziny 8 do 11.30.
-A czy może mi pani powiedzieć, gdzie mogę znaleźć ten przepis?-Drążyłam dalej, bo właśnie owego przepisu szukam bezskutecznie.
-Wszystkie przepisy dotyczące nauczania początkowego są dostępne na naszej stronie internetowej.-Oparła urzędniczka bez zająknięcia.
-Proszę pani, na państwa stronie są umieszczone fragmenty Kodeksu Cywilnego Konfederacji oraz Prawo kantonu Genewa. W którym z tych dokumentów mam szukać?- Nie poddawałam się.
-Wszystkie przepisy dotyczące nauczania początkowego są dostępne na naszej stronie internetowej.- Wyrecytowała tym samym tonem "panienka z okienka".
-Rozumiem, ale czy mogłaby pani mi podać adres cytowanego przepisu?
-Na naszej stronie internetowej...
-Tak, ale czy mogłaby pani mi podać nr paragrafu, albo artykułu, lub po prostu dokument.- Nalegałam wykazując brak odruchów samozachowawczych.
-Bo....bo Pani jest źle zorganizowana! Bo... bo jak moje dzieci chodziły do szkoły, to ja się umiałam zorganizować i załatwić opiekę nad dziećmi!-Zagrzmiała urzędniczka. Najwidoczniej w tym momencie wykorzystała zapas wyuczonych regułek.
Chciałam pani wytłumaczyć, że jej życie prywatne nie stanowi sfery mych zainteresowań puszczając wodze złośliwości, ale właśnie w tym momencie cierpliwość naszego młodszego syna się wyczerpała. Musiałam porzucić dociekania w kwestii prawodawstwa Konfederacji na rzecz spraw ważniejszych.

7 mar 2010

8 marca w ośrodku naukowym CERN.

Znana stałym czytelnikom Fizyczka Nuklearna została uraczona zaszczytem monitorowania lampek i walki z nieodpartym instynktem przyciskania guziczków, a wszytko przez Dzień Kobiet. Ale zacznijmy od początku.

Wszystko zaczęło się od jednej aktywistki pracującej w CERN'ie, która postanowiła jakoś uczcić 8 marca. Do swojej, wydającej się z początku, skromnej idei namówiła kilka wybitnych fizyczek, które spodziewały się bardziej symbolicznego bukietu kwiatów (niektóre rajstop i goździków) niż tego co przyniosła przyszłość. Aktywistka bowiem uderzyła do swojego przełożonego z propozycją nie do odrzucenia, by Dzień kobiet uczcić przez dopuszczenie niewiast do nadzorowania przebiegu eksperymentów w centrach sterowania (tzw control room). Pomysł spotkał się z aprobatą, co silnie podsyciło zapał Aktywistki i wciągu kilku dni zamiast skromnego gestu, akcja rozrosła się w globalne dyżurowanie we wszystkich centrach wszystkich eksperymentów. Z dnia na dzień oryginalny pomysł świętowania 8 marca zyskiwał sobie więcej uznania, aż zabrakło chętnych badaczek do spędzania długich godzin na wpatrywania się w monitory i migające lampeczki.

Zatem wszystkie wybitne fizyczki zamiast wąchania goździków są przymuszane do samotnego siedzenia w tych nieszczęsnych "control rooma'ach", w których z reguły nic się nie dzieje. Wśród nich będzie też moja znajoma F.N. Jej mąż (też wybitny fizyk) śmieje się pod nosem z tego całego przedstawienia, w przeciwieństwie do szefów, dyrektorów i różnego typu przełożonych, którzy napuszają się z dumy z powodu dawania równych szans płci pięknej. Akcja przerosła najśmielsze wyobrażenia. Ponoć nawet telewizja ma przyjechać (plotki mówią o BBC)-tak ważne są te obchody. Transmisja uczczenia Dnia Kobiet zaczyna się o 7 rano (oj nie wyśpią się solenizantki).

Nasza znajoma Fizyczka Nuklearna, choć wzbraniała się jak tylko mogła, odsiedzi jutro w centrum kontroli swoją wachtę od godziny 16 do północy. Jak świętować, to świętować! Może zaproponuję jej mój zestaw do frywolitek, by się nie zanudziła?

Z pozdrowieniem dla F.N.

PS. Oto link bezpośredni do transmisji z centrum kontroli i wacht pełnionych przez naukowców płci pięknej w Dniu Kobiet.

Wiara w system.

Szwajcaria jest państwem prawa, a przynajmniej za takie uchodzi. Prawo jest tu silne, respektowane i co najważniejsze, konkretne- to stereotyp podzielany przez wielu, nawet wśród mieszkańców Konfederacji. Po ostatnich moich doświadczeniach i próbach wgryzienie się w "to i owo", owa wizja wietrzeje z mej głowy. Przede wszystkim, odnajduję silne działanie uboczne tubylczego systemu, a może bardziej zaufania w jego niezawodność. Po drugie, jak się okazuje, system posiada ubytki, czasem wręcz paraliże, niedowłady, czy nawet urojenia. Choć nie znajduję nań lekarstwa, odważę się na opis przypadku tutejszej choroby społecznej.

Tubylcy żyją w letargu. Śnią sen o wspaniałej Konfederacji, czemu osobiście nie byłabym przeciwna gdyby nie efekty.
Sławetne referenda dotyczą zazwyczaj tematów mniej ważnych, gdy zaś wiele z tych istotnych jest wyłączonych z debaty publicznej. W najbliższym między innymi poruszana będzie potrzeba powołanie instytucji adwokata zwierząt, gdy np reforma systemu edukacji czy tajemnicy bankowej dyskutowana jest bez udziału demokracji bezpośredniej.

Wiara w silne prawo jest niezłomna. Dlatego nie należy się dziwić, gdy osoby trzecie, lub urzędnicy nie dają wiary, że coś jest nie tak. Gdy system się nie sprawdza, lub gdy dochodzi do zaniedbań ze strony placówek publicznych, tubylcy wypierają ten fakt. Ba, nikogo nawet nie obchodzą szczegóły późniejszego postępowania- wiadomo system wszystko rozwiąże, przecież każdy trybik w nim działa jak w szwajcarskim zegarku.

Na warsztatach poświęconych prawom dzieci, na których wypowiadały się światłe autorytety, poruszano różne aspekty maltretowania nieletnich (oczywiście w rodzinach, bo jak wszystkim wiadomo, rodzina stanowi dla dziecka największe zagrożenie). Na moje pytanie, co dzieje się po zgłoszeniu przypadku łamania praw dziecka, nikt nie był mi w stanie odpowiedzieć. Oczywiście mądrzy goście twierdzili, iż w takich sytuacjach należy zgłosić przypadek do władz, ale co dzieje się dalej (z małoletnim, z jego rodzicami)- żaden z nich nie sprecyzował, oprócz regułki, iż odpowiedni organ się tym zajmie. Przecież musi istnieć wspaniały urząd, z wyspecjalizowanymi rozwiązaniami tego problemu. Jakby mógł nie istnieć?

Najważniejszym według mnie objawem wiary w system jest obojętność ludzi i (paradoksalnie w kraju słynnego z silnego prawa) poczucie bezsilności, że "nie można systemu zmienić". Przykłady całkowitej obojętności spotykam na każdym kroku. Szkoła, do której Dzidek chodzi, jest nieogrodzona. Dzieci podczas przerwy między lekcjami mogą bez przeszkód wybiec na ulicę i pod tramwaj. Grono pedagogiczne zgłosiło ten problem do dyrekcji, ta do merostwa, bo teren nie należy do szkoły tylko do dzielnicy. Merostwo nie wyraziło zgody na sfinansowanie ogrodzenia. Sprawa ciągnie się od 4 lat i ponoć nic się nie da zrobić. Jednocześnie przy tej samej szkole powołane jest stowarzyszenie rodziców, jednak i ono załamuje ręce, gdyż w zasadzie zajmuje się edukacją matek i ojców, pomaganiu im w podejmowaniu roli wychowawczej (kontynuując tubylczą histerię o zagrożeniach czyhających na dzieci w ich domach). Z resztą, samo to stowarzyszenie może stanowić przykład obojętności, gdyż na 1800 dzieci chodzących do szkół w naszej dzielnicy, udział w spotkaniach bierze tylko kilkanaście rodziców, z czego 6 osób stanowi zarząd.

Spotkałam się już nieraz, że ktoś sprytny powoływał się na przepis, który w rzeczywistości nie istniał zakładając, poniekąd słusznie, iż druga strona choruje na wiarę w system i nie będzie sprawy drążyć.

Przepisy w Szwajcarii są bardzo szczegółowe, jeśli chodzi o życie szarego człowieka-determinują niemal każdą sferę jego egzystencji. Niemniej jednak tutejsze prawodawstwo posiada olbrzymie luki, niemal czarne dziury, takie jak np odpowiedzialność szkoły i nauczyciela za dzieci ( w tej kwestii nie istnieje żaden przepis; sprecyzowane są jedynie kompetencje, wymagane wykształcenie pedagoga oraz cele, jakie powinien on wypełniać), gdy odpowiedzialność rodziców za szkody wyrządzone przez latorośl, czy za jego nieusprawiedliwioną nieobecność na zajęciach są skrupulatnie określone (włącznie z kwotą mandatu).

Powyższe (nader subiektywne) obserwacje nakłaniają mnie do zastanowienia się nad "państwem prawa". Są bowiem tacy, którzy w prawo wierzą i widzą w nim podstawowy fundament w kształtowaniu sprawnego państwa,w którym wszystko wiedzie się dobrze. Na przykładzie tubylców widzę jednak, że nadmierne zaufanie w system rodzi egoizm, obojętność i poczucie, że ja jako jednostka nie muszę od siebie wiele wymagać, nie muszę nikomu pomagać, nie muszę o nic się starać. Istnieją przecież instytucje, które to wszystko robią za mnie.