30 mar 2011

Gdyby kózka nie oglądała, czyli o kałamarnicy, Byłym Narzeczonym i panu Darcy.

Pogrążyłam się w chorobie, poniekąd z własnej woli, choć nie do końca na własne życzenie. Na próżno przestrzegali mądrzy ludzie już w XIX wieku przed zagrożeniami literatury romantycznej, która doprowadza do wzdychań, nadmiernie przyśpiesza bicie serca oraz wywołuje niezdrowe rumieńce na licach młodych niewiast. Wydawałoby się, że białogłowa współczesna (poniekąd nie tak już młoda) nie jest narażona na romantyczne przypadłości- a rozchorowałam się na dobre.

Wizja pana Darcy zadręcza kolejne pokolenia naiwniaczek wraz z okolicznościami odległego wieku, wyszukanego języka, skomplikowanych konwenansów arystokracji z tytułowymi dumą i uprzedzeniem na czele. Truciznę ową sączyłam skwapliwie do ostatniej minuty filmu, czego efektem była nagła zapaść na melancholię. Rzeczywistość (w postaci dwóch de Silviątek) skrzeczała jak zwykle próbując wydobyć mnie ze szponów choroby: walczyła o zabawki, darła książki, domagała się zapewnienia pożywienia oraz innych potrzeb związanych z posiadaniem układu trawiennego- nie pomogło. Tęskniłam za światem powieści J. Austen, marzyłam o balach, grze na klawesynie i innych niepraktycznych zajęciach, byle tylko spotkać jego -ach... Mr Darcy.

Oczywiście byłam i jestem w pełni świadoma, że nawet jeśli pierwowzór postaci istniał, to z pewnością obecnie jest już denatem, poza tym w życiu realnym musiałby okazać się socjopatą ze skłonnościami do sadyzmu. Melancholia jednakże namawiała mnie by wybaczyć, by nie drążyć, by nie szukać rozumowych przesłanek, by poddać się wzdychaniu, marzeniom...odpłynąć... przywdziać zwiewną suknię... iść ku wrzosowiskom...

Jako odtrutkę zaserwowałam sobie "Portret Doriana Garya". Te same okoliczności widziane oczami mężczyzny, dodajmy lubieżnika. Kubeł zimnej wody na głowę po pięknym świecie Austen, dodajmy starej panny. Wilde nie tylko był facetem, był też żonaty, a małżeństwo (jak powiedziała jedna ze stworzonych przez niego postaci) "pozbawia złudzeń". Zatem wyobraziłam sobie Mr Darcy zwiedzającego z Dorianem Londyn, zamroczonego absyntem, zapuszczającego się w jego mroczne sekrety, w bagno rozpusty i zepsucia. Niestety, odtrutka nie okazała się skutecznym środkiem na uromantycznienie. Byłam wciąż w stanie wszystko wybaczyć Panu Darcy by tylko na mnie spojrzał z wyrazem bólu w oczach- wyniku zmagań z własnymi uczuciami, oczekiwaniami jego rodziny i moim niskim urodzeniem.

Za deskę ostatniego ratunku posłużyłam mi rozprawa z afrodyzjakiem w formie dziewiczej. Wzięłam się za bary z kałamarnicą, którą chciałam własnoręcznie przyrządzić. Zwierz bronił się dzielnie; pluł sepią, łypał okiem, bił mackami. W normalnych stanie zdrowia rzekłabym niczym Cezar "veni, vidi, vici" lecz mogłam jedynie nadal wzdychać "Ach, Mr Darcy". Skończywszy rozprawę z kałamarnicą zapakowałam efekt do pudełek i wyruszyłam na randkę z Byłym Narzeczonym.

Pogoda tego dnia sprzyjała melancholii. Wspaniałe genewskie słońce rozlewało się złotem dodając uliczkom uroku. Były Narzeczony czekał na mnie na drewnianym moście nad Rodanem. Miejsce to jest urokliwe, obdarzone szeroki tarasem z malowniczym widokiem na jezioro, fontannę na tle majestatycznych Alp. Były Narzeczony czekał tam właśnie na mnie. Słońce pieściło jego policzki, a wiatr rozwiewał włosy. Zbliżyłam się do niego bujając biodrami- był mną oczarowany. Wtrząchnął kałamarnicę na białym winie, obdarzył mnie kilkoma komplementami nierozbudowanej formy.
Mój były narzeczony nie jest typem à la Mr Darcy. Jest zabawny, towarzyski, lubi tańczyć, nie zmaga się z własnymi uczuciami. Nie jest zdolny do wypowiadania zawiłych zdań obfitych w wyszukane słownictwo. Nie wyznaje mi miłości z cierpieniem w oczach, tylko tak zwyczajnie, naturalnie, po ludzku.
Wieczorem, gdy rozprawiliśmy się z potomstwem, powspominaliśmy czasy, gdy był jeszcze moim narzeczonym, a nie już mężem. Pierwsze randki, wspólne wyjazdy, radości. Uświadomiłam sobie, że nasza historia jest niezwykle piękna, choć nie jest bajką pisaną przez starą pannę. Wyleczyłam się z melancholii.
Niech się pan pocałuje w nos, panie Dracy!

22 mar 2011

Rodzaj sportu narodowego.

Tubylcy wciąż mnie zadziwić potrafią, zaskoczyć- choć to tak powściągliwy naród. Może właśnie owa ograniczoność w gestach i wyrażaniu uczuć musi znaleźć ujście. Może dla nadmiaru energii trzeba znaleźć wentyl bezpieczeństwa nie łamiący kodeksu karnego Konfederacji, bądź prawa jakiegoś kantonu. Może z zupełnie innych powodów...Szwajcarzy grają na loterii, kupują losy, drapią, obstawiają.

Na podstawie corocznych zeznań podatkowych największej tubylczej loterii (nazwijmy ją szwajcarskim totolotkiem) przeciętny mieszkaniec Genewy wydaje na nią ok 600 franków rocznie. Zatem ile realnie wydają gracze, skoro z przypadających na naszą rodzinę 2400, de Silva zaryzykował nędzne 10 w ramach zabawy w pracy. We Fryburgu szacowana suma zbliża się do tysiąca franków- dobrze, że tam n ie mieszkamy. Czułabym się winna, że zamiast trzymać średnią, my naszą uciułaną kaskę ładujemy w wyjazd na narty, bądź inne bzdurki zamiast spełnić społeczny obowiązek. Boje się pomyśleć, że przytaczane kwoty dotyczą jedynie jednej firmy zajmującej się hazardem, co fakt najważniejszej, lecz jest ich przecież więcej. Zatem de facto mieszkańcy Szwajcarii muszą inwestować w marzenia dużo istotniejsze kwoty. W tym miejscu pokorniutko spuszczam głowę bijąc się w pierś- nie ma we mnie ducha sportowca, ani żyłki hazardzisty, ani wiary, ani nadziei, że któregoś pięknego dnia wygram okrągłą sumkę i wszelkie problemy znikną, że nie będę pracować, tylko leżąc brzuchem do góry wpatrywać się w jezioro i górujące nad nim Alpy.
Tubylcy, w przeciwieństwie do mnie, to wszytko mają i drapią, najczęściej monetą. Obskubują farbę by bez odrobiny frustracji nabyć po chwili kolejny los i drapać znów. Taki los przecież niewiele kosztuje, a ile za to można wygrać. Drap, drap,drap...
Tymczasem pewna pani afrykańskiego pochodzenia wygrała w szwajcarski totolotku "pensje na całe życie". Pytana przez dziennikarzy co zrobi następnego dnia po odebraniu nagrody odpowiedziała -Pójdę do pracy.

szczypta francuskiego
gratter-drapać ale też swędzieć

4 mar 2011

...i po feriach.

Ferie w kantonie genewskim dobiegły swego nieuchronnego końca. Dzidek relacjonuje nam powrót do szkoły. Aby tradycji stało sie zadość, ich wychowawczyni wypytywała dzieci gdzie były i co robiły podczas ferii.
-Tylko ja z całej klasy byłem na nartach.- opowiadał Dzidek jakby z wyrzutem, bo ogólnie nie lubi się wyróżniać wśród rówieśników.
- Nikt inny nie był na nartach? To co robili twoi koledzy.
- Tiago był w polulalii, to taki kraj, a Adriano był McDonaldzie.