30 lip 2008

A imię jego ... (Czterdzieści i Cztery)

Nadanie imienia dziecku stanowi akt nie lada odwagi. Nazywamy je przecież na całe życie. Niektórzy biorą pod uwagę nie tylko własne gusta ale i rodzinne tradycje, historię kraju, datę urodzenia, przepowiednie Nostradamusa, położenie gwiazd i wiele innych. Całe szczęście, że prawodawstwo w wielu krajach pomaga rodzicom podjąć decyzję. Rządzący zdają sobie sprawę z trudu nadawania imienia i na swój sposób pomagają.
W Polsce, jak wszystkim wiadomo, istnieje dość spory spis imion oraz ich poprawnej pisowni, aby ograniczyć zapędy rodziców na oryginalność jak np. Channa, Xszysztof czy Urszóla. Przepis ten nie dotyczy obcokrajowców, którzy dysponują większym polem do popisu. Mamy też ograniczony czas na podjecie decyzji tj. 7 dni i ewentualnie jeszcze miesiąc na wprowadzenie zmian, gdy tak jak w przypadku naszych znajomych, mąż pomylił się w urzędzie i nazwał córkę Kanuta zamiast Joanna.
We Francji, w której mieszkaliśmy ponad rok, dostępne są wszystkie imiona wymienione w kalendarzu. Dlatego czasem można spotkać osobę noszącą dumne imię „Fète National” (po polsku święto narodowe) lub „Armistice” (czyli zawieszenie broni). Aż korci, żeby dołączyć do nich naszą świecką „Tradycję” z filmu „Miś”.

Przyznam się szczerze, że w przypadku naszego drugiego synka mieliśmy szereg rozterek. Tyle jest przecież ładnych imion a my musimy się zdecydować na jedno, co najwyżej dwa. Brakowało mi odwagi w podjęciu ostatecznej decyzji (w przypadku Dzidka mieliśmy mniej wątpliwości). Ach ta ostateczność, nieodwracalność wyboru na całe życie! Na domiar złego zdaję sobie sprawę, że niezależnie jak nazwiemy dziecko, to ono i tak w wieku nastoletnim stwierdzi, że ma obciachowe imię. Dlatego powinnam być pewna, aby za parę lat bez cienia fałszu tłumaczyć sfrustrowanemu nastolatkowi, że Florian czy Bonifacy to dla mnie najpiękniejsze imię pod słońcem, że to mój prezent dla niego, dowód mojej miłości etc. W końcu w decyzji pomogły nam szwajcarskie przepisy, które ograniczają czas na jej podjęcie do 3 dni roboczych.

Te trzy dni dla nas okazały się dostateczną motywacją, lecz dla Azjatki z sąsiedniego pokoju istnym utrapieniem. Otóż w jej kulturze nie można nazwać dziecka tak hop-siup, trzeba uwzględnić szereg czynników jak np. położenie gwiazd. Najczęściej zebranie wszelkich danych zajmuje około miesiąca a w Genewie zmuszają ich do„wyrobienia się” w przeciągu 72 godzin.

Natomiast w kwestii samego imienia w Szwajcarii panuje całkowita dowolność. Jedynym ograniczeniem są słowa obraźliwe. Dlatego w Genewie odmawia się zgody na semickie imię Salope, które po francusku znaczy zdzira (podejrzewam, że w części niemiecko języcznej nikt by nie zgłaszał sprzeciwu). Poza tymi nielicznymi wyjątkami, rodziców nie dotyczą żadne ograniczenia. Mogliśmy zatem nazwać synka dowolnie, przeszłoby każde dziwactwo. Zastanawialiśmy się nad dwoma imionami. Nazwisko mamy krótkie, więc czemu nie? Moglibyśmy nazwać Go np. Bartolini Bartłomiej albo Turkuć Podjadek, Lis Witalis lub po prostu Czterdzieści Cztery (nareszcie maturzyści wiedzieliby, o co Mickiewiczowi chodziło). Przyznam się, że dla mnie Lis Witalis de Silva brzmi lepiej niż np Diana Bzdyra (pewna polska dziennikarka) czy chociażby Donald Tusk (zawsze muszę się chwilkę zastanowić, co jest imieniem a co nazwiskiem).

Po kilku dniach rozterek, telefonów od rodziny z propozycjami (o które nie porosiliśmy), w końcu nazwaliśmy naszego maluszka. Dziś, po dwóch miesiącach, to imię wydaje się tak naturalne i oczywiste, że aż dziwi mnie nasza histeria związana z jego wyborem. Dziś już nie mam wątpliwości, rozkoszuję się wszelkimi odmianami i zdrobnieniami imienia naszego synka. Tak jakby od zawsze miał się tak nazywać i tylko my, jego rodzice, musieliśmy to zrozumieć.

26 lip 2008

Precz z rutyną!

Mam już opatentowany sposób, aby w codzienność małżeńską nie wkradła się nuda (patrz "Sposób na nudę" 12.07). Teraz czas wymyślić coś przeciwdziałającego rutynie.
Znacie taki obrazek? Mąż zmęczony, znudzony przebytymi ośmioma godzinami w pracy, wraca do zacisznego domu, gdzie uśmiechnięta żonka podaje mu pożywny posiłek domowej roboty. Potem on zasiada w wygodnym fotelu, czyta gazetę i pije herbatę zaparzoną z dużą dozą miłości bądź schłodzone (też z dużą dozą miłości) piwo. Jeszcze pocałuje na dobranoc nakarmione, wykąpane dzieciątka i tak kończy się pracowity dzień ojca oraz męża w jednej osobie. Ależ to nudne, ależ rutynowe i pozbawione fantazji! Nic dziwnego, że facet wciągnięty w domowy kierat jedzenia obiadu, czytania gazety oraz całowania dzieci, ma po jakimś czasie dość takiego życia i szuka przygód „na boku”. Przecież prawdziwy mężczyzna jest wojownikiem, zdobywcą i poszukiwaczem mocnych wrażeń. Pozbawiony ekstremalnych sytuacji, obarczony monotonią oraz wsadzony w ciepłe kapcie, mąż marnieje niczym kwiat pozbawiony wody. Dlatego ratujmy naszych życiowych towarzyszy i wypowiedzmy wojnę rutynie.

Punkt pierwszy naszych działań to wprowadzenie elementu zaskoczenia. Zaczynamy już od progu-mąż wraca z pracy i jest atakowany przez dzieci, którym przez cały dzień obiecujemy, że tatuś pobawi się z nimi w Indian. Zatem zanim jeszcze zdąży zamknąć drzwi, nasz facet dostaje się do niewoli groźnych Apaczów, którzy z tomahawkami w dłoniach i głośnym okrzykiem ło-ło-ło-ło pragną go oskalpować.

Punkt drugi to znalezienie wyzwania. Zależnie od zainteresowań męża może nim być; naprawienie połamanego pilota od telewizora, wyczyszczenie klawiatury komputera z lakieru do paznokci lub odetkanie zapchanego sedesu (polecam koper po ogórkach kiszonych, bardzo skutecznie zapycha). Wielbicielom mocnych a nawet ekstremalnych wrażeń możemy zaproponować zaaplikowanie psu lekarstwa pod postacią czopka albo nakarmienie dzieci brukselką.

Punkt trzeci to uczynienie z faceta zdobywcy. Jednak nie ma zdobywcy bez zdobyczy? Trzeba zatem utrzymywać męża w przekonaniu, że to co posiada jest cenne i piękne. Zaś największą zdobycz i chlubę mężczyzny stanowi jego kobieta. Dlatego, drogie panie, musimy o siebie dbać, aby pięknie wyglądać; wysypiać się (by mieć wypoczęta cerę), modnie się ubierać, uczęszczać do fryzjera, kosmetyczki etc. Nie martwmy się o finanse, przecież wszyscy wiedzą, że piękne kobiety kosztują. Powiedziałabym nawet, że im więcej na siebie wydamy, tym bardziej facet jest przekonany o naszej niezaprzeczalnej urodzie. Zatem do dzieła; bierzemy kartę płatniczą w dłoń, męża zostawiamy w domu z dziećmi i ruszamy walczyć o atrakcyjny wygląd oraz trwałość naszego małżeństwa. Jestem przekonana, że każdy facet, w którym drzemie duch zdobywcy, woli widzieć zadbaną kobietę u swojego boku niż raczyć się obiadkami domowej roboty.

Na koniec ostatnipunkt czyli zachwyt nad naszym wojownikiem. Nie zapominajmy o tym jakże ważnym elemencie, jednakże nadal kierujmy się zasadą walki z rutyną. Raz na jakiś czas musimy zdobyć się na urządzenie sceny zazdrości czy awantury o jakiś drobiazg, by później bez najmniejszych obaw móc się rozpływać w zachwycie nad naszym domowym bohaterem. Mówimy wtedy, że jest silny, mężny, nieustraszony (przecież wytrzymał 2 godziny sam na sam z dziećmi i nie uciekł). Wysławiamy w jak męski i odważny sposób siorbie zupę lub wbija gwoździe. Wszystko po to, by nasz mężulek czuł się dowartościowany i ubóstwiany.

Zdaję sobie sprawę, że opisana wyżej metoda na pozbycie się rutyny posiada szereg mankamentów. Cóż, warto pamiętać, że jest to tak zwany „domowy sposób” i nie posiada żadnego atestu, nawet atestu PZH. Dlatego czekam na wasze uwagi jak i komentarze, bo przecież o ważną sprawę tu chodzi.

23 lip 2008

Akt wypowiedzenia wojny.

Rozmawiamy z Amerykanką przy tzw. lunchu na tematy różne i... zeszło na wychowywanie dzieci. Znów słyszymy znany tekst „bo w Ameryce to”. Tym razem okazuje się, że za oceanem dzieci wychowuje się na bardziej samodzielne. Maluchy same decydują jakie ubranie włożą i od pierwszego roku życia same jedzą posiłki.
-To tak jak w Polsce.-Odpowiedziałam. Na co nasza znajoma odparła:
-Tak? To dlaczego On nie je samodzielnie?- Tu wskazała paluchem na Dzidka, w którego tata wpychał ostatki.
Oczywiście mogłabym zripostować, iż nasz syn zjadł osobiście prawie cały obiad a de Silva pomógł mu tylko na końcu. Jednak zamiast zawiłych tłumaczeń odparłam wprost.
-Bo jestem złą matką!- W duchu zaś pomyślałam (niczym René z brytyjskiego serialu „Allo, Allo”): „Ty głupia kobieto! Czy nie wiesz, że krytykowanie w obecności matki jej dzieci jak i ich wychowywania jest równoznaczne z wypowiedzeniem wojny.”

Uwagi rzucane pod adresem pociech i ich wychowania, to grząski teren. Dlatego człowiek obdarzony przeciętnym instynktem zachowawczym raczej nie będzie ryzykował starcia z młodą matką w tym temacie. Niby każda z nas zdaje sobie sprawę, że nie jest ideałem, podobnie jak nasze szkraby. Jednak prawo do ich krytykowania jest zarezerwowane tylko dla nas. Nikt inny nie może się wypowiadać, że chyba ciut są za chude, ciut za grube, że kapryszą przy jedzeniu czy nie umieją korzystać z nocnika. Intencje osób trzecich nie maja przy tym znaczenia, podobnie jak temat uwagi. Nawet jeśli w głębi ducha zgadzam się z przedmówcą, to i tak staję się on moim wrogiem. Brak delikatności w tej kwestii może być odebrany jako niewybaczalne posunięcie, niekiedy nawet gorsze niż odbicie męża.
Niestety nasza Amerykanka tego nie rozumie lub jest całkowicie pozbawiona instynktu samozachowawczego.

Moja kochana Kuzyneczka, po kilku miesiącach bycia mamą, stwierdziła, że nie należy pouczać świeżo upieczonych rodziców jak i wtrącać się do im do opieki nad maluszkiem, nawet gdy są niezaradni lub popełniają ewidentne błędy. Może warto zareagować, kiedy ich zachowanie zagraża zdrowiu czy życiu dziecka. Jednak wtedy też wskazana jest ostrożność. Dlaczego? Gdyż młodzi rodzice są przemęczeni, zestresowani zmianami w swoim życiu, zatroskani o dobro dziecka i przede wszystkim „ sami wiedzą lepiej” (mimo iż czasem nie wiedzą nic). Niech nie zmylą nas pozory spokoju czy jowialności pulchniutkiej, cichutkiej kurki domowej. Gdy zaczniemy wspominać coś, niby mimochodem, o jej pociechach to ta, wydawałoby się, krucha kobietka może zmienić się nagle w dziką lwicę pałającą potrzebą przelewu krwi.
Dlatego zanim wyrwie się nam coś na temat cudzych dzieci, zastanówmy się czy warto „wypowiadać wojnę” i wystawiać się na reakcję młodej mamy targanej burzą hormonalną. Może nam się to po prostu nie opłaca.


PS. A teraz już na serio. Dziecko naszych przyjaciół mnie niepokoi pod względem zdrowotnym. Sadzę, że ma problemy z napięciem mięśniowym i dziwi mnie, iż ich lekarz nie zwrócił na to uwagi. Próbowałam jak najdelikatniej poruszyć ten temat, ewentualnie zaproponować pomoc w rehabilitacji, niestety spotkałam się z bardzo zdecydowaną reakcją negatywną razem z tekstem od przyjaciółki „ja się na rozwoju dzieci znam”.
Ów problem z napięciem mięśniowym nie jest poważny, może rozwiązać się sam. Jednak bywa, że obarczony nim malec wolniej się rozwija fizycznie, później nauczy się siedzieć, chodzić, a w starszym wieku może mieć np. krzywy kręgosłup.
Uspokajałam się, że jestem przewrażliwiona, że to moje zboczenie zawodowe. Jednak inna nasza znajoma ( z zawodu neurolog) powiedziała mi na ucho, iż to dziecko się jej nie podoba. Oczywiście dodała „Powiedz im, to twoi przyjaciele. Niech zmienią lekarza, pójdą do specjalisty.” Tylko, że ja już próbowałam i nie przyniosło to rezultatu. Zatem czy warto wypowiadać wojnę, nastawiać na szwank przyjaźń, skoro efektu pożądanego to nie da?

19 lip 2008

Ca va?

Dzidek uczył się w przedszkolu francuskiego. Teraz zaczepiany przez sąsiadów bez żenady prowadzi typowy w tym języku dialog.
-Ca va?
-Oui, ça va et toi?
-Ca va.
W wolnym tłumaczeniu to znaczy „W porządku?”, „Tak w porządku a u ciebie?” „W porządku.” Dzidek trafnie zauważył, że takie rozmowy mają charakter kurtuazyjny i nic innego nie wypada powiedzieć. Szkoda, że wielu dorosłych tego nie rozumie.

Rozmawiałam z mamą mojej znajomej. Pytam zatem, co słychać i dowiaduję się, że mąż koleżanki jej rujnuje życie a sama Monika dostała w ciąży hemoroidów. Rozumiem, gdyby Monika była moją bliska koleżankę ale nie jest, po prostu się znamy. Zatem dlaczego jej mama raczy mnie tak osobistymi informacjami?

Innym razem odwiedzam moją przyjaciółkę, do której właśnie przyjechała z wizytą jej ciotka. Ciotunia do tradycyjnego powitania dorzuca z miną cierpiętnicy, że w tym roku pochowała swoją kochaną mamusię (o czym wiedziałam, bo chodzi przecież o babcię mojej przyjaciółki), poczym wręcz chwali się wszelkimi posiadanymi dolegliwościami i chorobami. Dowiedziałam się zatem, od świeżo poznanej osoby, o jej chorobie serca i przebytym zawale (już drugim), o bolącym kręgosłupie oraz o problemach z niedopasowaną protezą zębów. Po usłyszeniu tych ostatnich nowinek straciłam ochotę na jedzony deser. Nie pytałam tej pani o nic, powiedziałam tyko „dzień dobry” i się przedstawiłam.

Dlaczego przeciętny Polak w pierwszych słowach raczy mnie swoimi problemami a na pytanie „jak leci” serwuje mi opowieści z krypty (z krypty rodzinnej dodajmy)? Przecież bliską mi osobę sama zapytam, czy się dobrze czuje w nowej pracy, jak sobie radzi po śmierci babci oraz jak postępuje leczenie alergii jej dzieci. Dlaczego ludzie nie rozumieją, że gdy nie pytam o szczegóły, to mi na nich nie zależy, podobnie jak na zasypywaniu mnie cudzymi problemami?

Wydaje mi się, że ten styl prowadzenia rozmowy jest specyficzny dla Polaków, ale możliwe, że się mylę. Ponoć typowy Amerykanin na „How are you?” przyklei plastykowy uśmiech do swej rozepchanej żuciem gumy paszczęki i odpowie z lekkością „Fine” mimo, że poprzedniego dnia zbankrutował a lekarze stwierdzili u niego nieuleczalną, śmiertelną chorobę w zaawansowanym stadium.

Kwintesencją zaś kurtuazyjności zapytań powitalnych jest angielskie „How do you do?”, na które nie wypada odpowiedzieć inaczej jak też pytając „How do you do?” Przecież tak na prawdę wszyscy mają w nosie moje samopoczucie i to jak mi się wiedzie. Zwyczajnie nie wypada inaczej się przywitać.

Zatem Droga Rodaczko, Drogi Rodaku jeśli spotkasz mnie na ulicy, to nie zasypuj mnie w pierwszych słowach swoimi opowieściami z krypty. Nawet jeśli zupełnie mnie nie znasz (tak jak ciocia mej przyjaciółki), to wiedz, że nie mam ochoty być obarczana Twoim reumatyzmem, osteoporozą, prostatą, jak i chorobą psychiczną Twojego współmałżonka czy grzybem w Twojej łazience. Każdego coś gryzie, każdy ma swoje mniejsze bądź większe problemy. Nie psuj mi nastroju tylko dlatego, że los postawił Cię na mojej drodze dosłownie na 5 minut. Odpowiedz mi, tak jak Dzidek odpowiada przygodnie spotkanym ludziom „ça va”. Jeśli będę ciekawa czegoś więcej o Tobie, to się zapytam.

Z poważaniem Młoda Matka za Granicą

17 lip 2008

Sposób na nudę.

Według badań, najczęściej podawanym powodem rozwodu jest zdrada a najczęstszym powodem zdrady –rutyna i nuda. Co zatem robić, aby w codzienność małżeńską nie wkradła się nuda? Oczywiście istnieje wiele rozwiązań, mnie lub bardziej wyrafinowanych. Ja opatentowałam sposób „na wycieczkę szkolną”.

Miałam wspaniałą nauczycielkę chemii, pani pedagog starej daty. To właśnie ona powiedziała mi jak należy zorganizować bezpieczną wycieczkę szkolną. Trzeba po prostu młodzież zmęczyć; przepędzić po górskich szlakach , zagonić do robienia posiłków (licząc się z ewentualnymi problemami żołądkowymi), zamęczyć zwiedzaniem zabytków a wieczorem urządzić dyskotekę. Każdy sposób na wyczerpanie energii młodych ludzi jest dobry, byle się tylko nie nudzili. Po wypełnionym atrakcjami dniu pedagog może zasnąć snem sprawiedliwych, gdyż wymordowana młodzież nie będzie w stanie zrealizować owoców swej bujnej fantazji, co najwyżej będzie zmuszona je znacznie zredukować. Oto właśnie chodzi; ma być ciekawie, męcząco i bez cienia nudy.

Wiedziona doświadczeniem mojej nauczycielki przeniosłam te zasady na grunt rodzinny. Aby mężowi się nie nudziło trzeba mu zająć czas różnorodnymi atrakcjami, najlepiej z dziećmi. Oczywiście przeciętny mężczyzna nie jest skory do pożegnania się z leniuchowaniem. Dlatego dobrze jest kusić go wizjami budowania relacji z potomstwem lub straszeniem, że synowie pozbawieni męskiego wkładu w wychowanie wyrosną na psychopatów noszących damskie pantofle. Można też postawić faceta przed faktem dokonanym i nawiać z domu pozostawiając go na pastwę „naszych aniołków”. Ten ostatni pomysł ma jednak słaby punkt, bo kilku takich numerach mąż może kiedyś wyjść np. po zapałki i już nie wrócić.

Mamy zatem zmotywowanego męża, więc przechodzimy do etapu drugiego, pozwalamy mu budować więź z dziećmi. Przeciętny mężczyzna potrzebuje wskazówek dotyczących opieki nad potomstwem (nawet własnym). Powierzenie tacie latorośli bez instrukcji obsługi jest karygodnym błędem. Instrukcja powinna być rzeczowa i zawierać najważniejsze informacje takie jak: dziecko jest istotą żywą, je, śpi, wydala i nie płacze bez powodu. Później przechodzimy od ogółu do szczegółu; trzeba dać dziecku jeść, przewinąć bądź wysadzić na nocnik, umyć, poczytać bajkę etc. Tu zaczynają się schody, bo to, że ma dać jeść, to facet zrozumie ale kiedy, co dać, ile dać i w jaki sposób, to przerasta jego możliwości twórczego myślenia. Syntetyczny umysł de Silvy nie rozumie takich pojęć jak „kiedy syn będzie głodny, nakarm go” lub „na deser będą owoce” lub „podgrzej ciut zupę”. Potrzebne są konkrety i poprawne ujęcie tematu. Według mojego męża jednostką czasu jest godzina a nie poziom głodu dziecka, ilość zaś mierzy się w sztukach a temperaturę w stopniach (najlepiej Celsjusza). Dlatego wydaję zrozumiałą dla niego instrukcję -obiad zapodać o 13.00 na plastykowym talerzyku z Kubusiem Puchatkiem, na deser będzie pół banana (tzn. jedna druga), zupę podgrzać około hmm… minuty w mikrofalówce. Unikam określeń takich jak „później”, „trochę”, „ciut”, „jak zauważysz” (de Silva raczej sam nie zauważy, chyba że coś występuje w systemie zerojedynkowym np jest dziecko albo dziecka brak).
Zatem mąż jest zmotywowany, poinformowany i zajmuje się pociechami. Na wszelki wypadek, gdyby jeszcze mu się nudziło można mu zaproponować posprzątanie zabawek albo pozmywanie. Wieczorem niech dzieci wykąpie (w wodzie o temperaturze ok. 36 C), przeczyta konkretną bajkę i gotowe! Zapewniamy małżonkowi absorbujące zajęcie i całkowity brak nudy. Niekiedy możemy się obawiać, czy facet podoła wyzwaniu, nie zapomni istotnych rzeczy, bądź nie zrobi dziecku krzywdy. Całe szczęście nasze maluchy mają wmontowany system alarmowy i gdy coś jest nie tak po prostu płaczą lub krzyczą.

Moja metoda „na wycieczkę szkolną” jak dotąd się sprawdza. Przy okazji mam upieczone dwie pieczenie na jednym ogniu; dbam o relację na poziomie Tata- dzieci oraz podtrzymuję trwałość naszego związku, gdyż co jak co ale na pewno mąż się nie nudzi. Wadami tej metody są: ponoszenie pewnego ryzyka, gdyż powierzamy dzieci facetowi, żmudne przygotowania i czasem opłakane efekty tzn. „Sajgon” w domu. Jednak dla dobra rodziny, chyba warto się trochę poświęcić;-)))

PS. Sposób na brak rutyny w małżeństwie podam wkrótce.

12 lip 2008

Pytania i odpowiedzi.

Od dziecka nie lubiłam zjazdów rodzinnych a wszystko dzięki zasypywaniu mnie przez ciotki, bliżej i dalej spokrewnione, pytaniami. Dorośli chyba nie do końca zdają sobie sprawę ze świadomości dzieci i z tego, jak szybko orientują się, o co w tych rozmowach chodzi. Osobom trzecim może się wydawać, że starsze pokolenie próbuje nawiązać kontakt z młodszym, rozpocząć konwersację czy poszukać wspólnych tematów. Nic bardziej mylnego!

Pierwszym błędem jest założenie, że w tej sytuacji mamy do czynienia z rozmową. Drugim, że ciotkom bądź wujkom chodzi o poznanie dziecka. Pytania pod tytułem „Kogo bardziej kochasz, mamusię czy tatusia?” albo „Kim będziesz jak dorośniesz?” posiadają podłoże sadystyczne i nie mają nic innego na celu, jak znęcanie się nad młodym interlokutorem. Bo, czy istnieje jakaś odpowiedź, z której cioteczki nie będą żartować?

Myślałam, że z czasem krewni mi odpuszczą. Jednak nic się nie zmieniło. Ciotki niezależnie od mojego wieku zawsze znalazły jakiś pretekst by mnie nękać. Pytania ewoluowały ale ich poziom jak i sadystyczne podłoże, było niezmienne. Zauważyłam, że nie tylko nade mną się tak znęcano. Moich znajomych dręczono w podobny sposób i co najważniejsze tymi samymi tekstami. Oto najbardziej standartowe z nich:
-Czy masz sympatię, absztyfikanta lub narzeczonego?
-Jakie masz oceny w szkole? (Jedno z najbardziej perfidnych, bo się dobrze uczyłam, czyli nie miałam dwój, a jak wiadomo, uczeń bez lufy jest jak żołnierz bez karabinu.)
Każdemu etapowi życia towarzyszą inne głupie pytania. Spotykamy zatem:
-Czy boisz się matury?
-Czy boisz się sesji?
-Czy boisz się porodu?

Gdy mamy już jakiś temat za sobą pojawia się nowy, jeszcze zabawniejszy. Od przedszkola dopytywano się o narzeczonego i w końcu go mam, więc teraz wciąż się pytają o datę ślubu. Wzięliśmy ślub i myśleliśmy, że więcej nas męczyć nie będą a tu okazuje się, że dopiero teraz ciotunie szaleją. Pytają o wszystko; o tak zwane pożycie małżeńskie, o dzieci (ile, kiedy), o relacje z teściami. Nie ma rady, trzeba przejść do kontrofensywy. Dobrze, ale jak wybrnąć z odpowiadania na głupotki, gdy milczenie bądź inteligentna riposta mogą być odebrane jako brak kultury i szacunku wobec starszych?

Załóżmy, że zbiór dręczących pytań jest ograniczony i w dodatku niezbyt liczny. Dlatego można opracować adekwatne do nich, standartowe odpowiedzi. Ich wymyślanie jak i udzielanie krewnym o zacięciu sadystycznym dostarczy mi tyle radości, że szybko co rozsądniejsi przestaną być dociekliwi i zostawią mnie w spokoju. Oto niektóre z nich:

1. Jakie masz oceny?
-Nie pamiętam. Tak jestem zajęta śledzeniem trasy koncertowej Toki Hotel, że nie mam czasu na takie głupoty jak oceny.

2. Masz jakiegoś narzeczonego?
-W zasadzie to muszę się od nich opędzać.
-Jeszcze nie, a ty ciociu\wujku już masz?

3. Kiedy ślub?
-Jutro. Ciii ale to tajemnica.

4. A jak tam „te” sprawy?
-Ach, co mogę powiedzieć? Ja mam uczulenie na czarną skórę a mąż nie przepada za kajdankami, więc chyba ciocia sama rozumie...
-Od kiedy teść udziela korepetycji, znacznie lepiej.
-Jak omawiali „te” sprawy w szkole, to właśnie miałam ospę.
-Postanowiliśmy iść w ślady świętej Kingi i ofiarować naszą czystość w walce o ochronę wilków workowatych w Australii.

5. A dzieci kiedy będziecie mieli?
-Nie wiem. Ojciec dyrektor jeszcze nie zdecydował.
-Proszę cioci, w dobie głodu w Afryce, planowanie potomstwa jest nietaktowne.
-Będziemy mieli, jak tylko się dowiem, skąd się te dzieci bierze.

Oczywiście tego typu odpowiedzi można mnożyć w nieskończoność. Możemy rozwinąć skrzydła, puścić wodze fantazji i tworzyć. Zaś najważniejsze jest to, że spotkania rodzinne przestaną być dla nas krępującym, złem koniecznym zaś dręczycielskie pytania staną się polem do popisu dla poczucia humoru.

10 lip 2008

Dialogi.

-Dzidku, czy pamiętasz jakie buciki miała Kopciuszek?
-Ze szkła.
-Tak. A co się z nimi stało?
-Zatłukły się.
-Może raczej się potłukły?
-Nie, zgubiły.

-Mamusiu, pobaw się ze mną!
-A w co się pobawimy?
-W gotowanie.- Na co Dzidek wyjmuje swój zestaw garnuszków w homoniepewnym, różowym kolorze.
-Co ugotujemy?
-Drzazgi! (Skąd on zna takie słowa?) Tylko nie wolno ich pieprzyć! (Acha, zapamiętam????)

Synuś od godziny mnie męczy pytaniami w stylu a po co, a dlaczego, a co to. W końcu wyczerpuje mu się repertuar a mi cierpliwość.
-A gdzie mieszka babcia?
-Oj synku przecież wiesz.
-Wiem, w Warszawie... A gdzie jest Warszawa?
-W Polsce. Warszawa to takie miasto w Polsce.
-A gdzie jest Polska?
-Oj przecież wiesz?
-Wiem, wiem. Daleko, daleko...A czy Warszawa też jest daleko, daleko?
-Tak.
-A co to jest „daleko”?
- Okolicznik miejsca, synu.

PS. Jeśli ktoś będzie zaiteresowany, to podam dokładny przepis, jak sie przyżądza drzazgi:-))

6 lip 2008

Dzidziuś idealny.

Z fotografii w magazynach dla przyszłych mam uśmiechają się do nas słodkie i rozkoszne dzieci. W reklamach prześliczne maleństwa śpią słodkim snem. Jakże urocze są te małe aniołki. Czasem na żywo możemy zaobserwować też rozłoszczone, kapryśne dzieci jednak za to obwiniamy ich rodziców pozbawionych rozsądku czy właściwego podejścia. Myślimy też o naszych własnych rodzicach o błędach jakie popełnili względem nas i jednego jesteśmy pewni: na pewno nie będziemy tacy jak oni.

Jestem w ciąży i czekam na mojego ukochanego dzidziusia; wspaniałego, słodkiego, małego aniołka. Wyobrażam sobie jaką będę wspaniałą mamą, wiem przecież jakich błędów uniknąć tzn. błędów mojej mamy. Kocham moje idealne dziecko moją idealną miłością. Dbam o nie w ciąży, łykam kwas foliowy, wykonuje wszystkie zalecane badania, nie piję alkoholu, unikam ukochanej kwausi etc.

Później przychodzi na świat Dzidek i jest najwspanialszym bobasem na świecie... tylko że... Źle ssie, płacze, ma czerwone zmiany atopowe na skórze i co prawda wygląda cudownie gdy śpi, szkoda że tak rzadko się to zdarza. Dlaczego mój „idealny dzidziuś” nie trzyma się norm z poradników? Dlaczego nie jest tak, jak to sobie wymarzyłam?
Może dlatego, że Dzidek nie jest „idealnym dzidziusiem” z magazynów dla przyszłych mam. Porzucenie tego wyśnionego dziecka z głowy przychodzi dość łatwo. W zamian mam przecież mojego rodzonego synka, który jest jedyny w swoim rodzaju. Poznawanie Dzidka daje więcej radości niż wciskanie go w ramy uroczo śpiącego bobasa ze zdjęcia reklamującego pieluszki. Gorzej mi wychodzi rozstanie się z potrzebą bycia idealną mamą. Jak to, ja nie potrafię? Przecież jak się postaram, pozarywam noce, poświęcę każdą chwilę dziecku, będę zawsze cierpliwa i wyrozumiała, to się uda. Chcieć to móc. Niestety nie udaje mi się sprostać ani wzorom z poradników ani własnym wyobrażeniom. Zdarza się, że cierpliwości mi nie starcza, podobnie jak zrozumienia, przewidywalności, sił, czasu a niekiedy nawet ochoty.

Może gdzieś istnieją idealne dzieci i ich idealne mamy zawsze radosne, wyrozumiałe, potrafiące sprostać każdej trudności wychowawczej. Ja ich nie znam ani sama się do grona doskonałości nie zaliczam. Pogrzebałam idylliczne wizje rodzinne na rzecz poznania moich synów i zrozumienia moich rodziców. W oczekiwaniu na Mateo nie planowałam już świetlanej przyszłości, nie widziałam oczami wyobraźni małego, śpiącego aniołka. Przygotowywałam się na nowe wyzwanie i na istną szkołę przetrwania w warunkach domowych. A co najważniejsze nie marzę o wychowaniu idealnych dzieci, po prostu chcę mieć dzieci szczęśliwe.

2 lip 2008

Rozdwojenia, roz(s)trojenia.

Trzech facetów w domu, to nie są przelewki. Na moim miejscu wiele kobiet powiedziałoby, że ma dwóch synów ale trójkę dzieci (licząc męża oczywiście). Jednak mój de Silva cierpliwy jest i przydatny, nie mogę zatem narzekać. Hmm... nie mogę... a jednak ponarzekam.

Jestem rodzynką w samczym gronie, co oznacza de facto, że muszę zadbać o każdego z moich facetów. A oni nie lubią się dzielić i chyba właśnie w tym tkwi problem. Każdy z nich na swój sposób próbuje zdobyć moja uwagę i mieć wyłączność na słodkie tête à tête.

Dzidek wyznaje zasadę, że w miłości, jak na wojnie, każdy chwyt jest dozwolony. Najchętniej cały czas spędziłby ze mną sam na hazardzie (chińczyku lub innej grze losowej), czytaniu bajek bądź oglądaniu kreskówek. Oczywiście marzenie owo nie należy do realizowalnych, zatem nasz syn nie gardzi innymi formami aktywności. Przede wszystkim zawsze trzeba mamie towarzyszyć, aby czuła się adorowana. Dzidek zatem adoruje mnie podczas czynności rozmaitych; gdy zmywam, gotuję, karmię Mateo, rozmawiam przez telefon oraz wyraża najszczersze chęci adorowania mnie w toalecie (na co niewdzięcznie nie wyrażam zgody). Mama powinna się też czuć bezpiecznie. Dlatego mój syn dostarcza różnych dowodów na swoją opiekuńczość: obejmuje mnie za nogi, dusi uściskami, a przy nadarzającej się okazji, skacze mi po brzuchu. Oczywiście wszystkie te zabiegi mają na celu zbudowanie mojego poczucia bezpieczeństwa.

W warunkach bojowych występuje element zwany nieprzyjacielem i tę rolę przydzielono (bynajmniej nie Mateo lecz) Tacie. De Silva przychodzi do domu i się zaczyna. Mój mąż właśnie zmienił pracę. Zasypuje mnie więc nowinkami, które nota bene są dość ciekawe. Chętnie bym ich wysłuchała lecz z reguły wtedy Dzidek włącza akcję zagłuszania niczym komuniści wobec radia Wolna Europa. Wieczorem natomiast mamy „pochody”. De Silva chce jak najszybciej uśpić nasze pociechy byśmy mieli czas dla siebie. Jednak Dzidek to twarda sztuka i obmyślił w kontrataku sprytny fortel. Najpierw uparcie opuszcza swoje łóżko i udaje osobnika nader rześkiego, mimo że oczy mu się same zamykają, później zgadza się pójść spać, o ile to ja z nim posiedzę. Myli się ten, kto sądzi, iż de Silva w takiej sytuacji spasuje. Kiedy zrezygnowana udaję się uśpić syna, mój mąż proponuje mi, że jeśli się pośpieszę, to on wymasuje mi kark a może jeszcze stopy. Cóż za kusząca propozycja. Bylebym tylko się szybko „uwinęła z Dzidkiem”, gdyż de Silva planuje iść spać o przyzwoitej godzinie.
Pozostaje jeszcze kwestia naszego młodszego syna. Mateo wybiera metody bardziej wyrafinowane niż pozostali faceci. Rozsiewa urok osobisty i czaruje mnie uśmiechami oraz zagadywaniem w rodzaju „eloł” „oł-ełu”. Muszę przyznać, że czasem działa to lepiej niż różnorodne zabiegi Dzidka czy relacje de Silvy o kolejnym telefonie z propozycją pracy.

Cóż z tego, że mądre tomiska poświęcone rozwojowi dzieci uprzedzają o występowaniu problemów z zaborczością, trudnościach w dzieleniu się oraz tzw. kompleksie Edypa, skoro nie opisują jak skutecznie przetrwać ten okres. Jedyna rozsądna w rada to rozdwojenie obiektu rywalizacji. O ile w przypadku zabawki nie stanowi to trudności, to w stosunku do mojej osoby jest już gorzej. Nie tak dawno juz nie wiele brakowało, a bym się rozdwoiła. W ciąży miałam tak duży brzuch, że niektórzy przypuszczali, iż rozmnożę się przez pączkowanie. Niestety natura nie przewidziała takie możliwości u człowieka, a szkoda. Dobrze by było się rozdwoić a może nawet roztroić w celu dopieszczenia każdego z moich cudownych facetów. Takie roztrojenie mogłoby mnie skutecznie ochronić niekiedy przed rozStrojeniem nerwów, czyż nie.