20 paź 2010

Moja osobista Nadzieja.

Nadzieja umiera ostatnia, ponoć. Moja osobista od wczesnego lata przeżywa śmierci kliniczne ze spektakularnymi remisjami, podczas których ufnie patrzę w przyszłość, postanawiam się wziąć się z życiem za bary, zakończyć pozytywnie nostryfikację oraz schudnąć. Sęk w tym, że rzeczywistość szwajcarska skrzeczy, zwłaszcza od naszego ostatniego pobytu. Nadzieja się nie poddaje, lecz z roztargnienia, lub z celowej polityki, oddaje pewne szańce, by w innych trzymać się dzielniej. Czasem przysypia, bądź przybiera formy przetrwalnikowe. Wydaje się, że drzemie, a gdy tylko nadarzy się okazja znów mnie namówi na skok na głęboką wodę.

Dwa podstawowe, ciągłe obiekty westchnień mojej nadziei stanowią uprawa orchidei i pieczenie sernika, w których to od urodzenia (a może i wcześniej) nie odniosłam nawet częściowego sukcesu. Nie mam ręki, albo głowy, albo innej, niezbędnej części ciała. Storczyki mi nie kwitną, a tym otrzymanym w stanie obsypania kwieciem w moim domu wszystko opada. Zostają jeno liście. Nadzieja w kwestii orchidei się nie poddaje. Namawia mnie na kupno nowych, na przesadzenie tych które jakimś trafem przeżyły pobyt pod jednym dachem ze mną. Nie nadszarpnął jej zapału fakt, że dwa miesiące po mojej wyprowadzce kwiaty zakwitły nowej lokatorce mieszkania.
Z moimi sernikami jest podobnie, bliżej im do wędlin niż do ciast- po prostu totalna kaszana. Ach, i żebym jeszcze była antytalenciem kulinarnym na całym froncie, skądże znowu. Inne rzeczy mi się udają, z różnym powodzeniem co prawda, ale raczej z tarczą niż na tarczy. A serniki nie, choć się staram i nie ustaję w kolejnych próbach. Ba, nawet działam wedle wskazówek sernikowych guru. Zakalce, zawsze zakalce. Dziwnej formy twory z przypalonymi brzegami, łypiące złowrogo spod stwardniałej skórki.

Nostryfikacja okazała się nie lada orzechem do zgryzienia dla mojej osobistej nadziei. Sąsiadka, która próbując przebrnąć przez szwajcarskie procedury uznania swojego dyplomu nabawiła się depresji, wrzodów i siwych włosów, po czym się przekwalifikowała, dopytuje się z ciekawością o moje postępy. Relacje składam zazwyczaj w podobnym stylu: Otrzymałam kolejne pismo, że wszystko przebiega pomyślnie, ale tym razem potrzeba dostarczyć to i owo, zdać kolejny egzamin, dołączyć jakieś zaświadczenie z Polski etc. Za każdym razem sąsiadka czeka na owo "ale", czyli co tym razem wymyślili. Ach, gdybym miała inny dyplom, byłoby szybko i bez zbędnych problemów. Od szumnego "wejścia Polski do Europy" (specjalnie używam tego określenia, bo tubylcy tak mówią, czym doprowadzają mą krew do wrzenia) procedury uznania dyplomów są ułatwione, z wyjątkiem zawodów medycznych. I tu jest sęk razem z pogrzebanym psem, jakiej rasy nie wiem- kabaret Dydek nie wyjaśnił.
Zapał mój opada i się wznosi. Czasem wierzę, że przebrnę przez biurokrację i że to już ostatnia przeszkoda, by kilka tygodni później korespondencja z urzędem obcięła mi skrzydła. Nadzieja się trenuje, aczkolwiek coraz częściej dostaje zapaści. Ostatnio, właśnie gdy razem z nadzieją przeżywałyśmy spadek formy ze znacznym brakiem wiary we własne siły... zakwitła mi orchidea. Ot tak, zwyczajnie obsypała się barwnym kwieciem. Pierwszy raz w mym życiu, gdy świat wydawał mi się być wrogi. Nadzieja ocknęła się niby po skutecznej reanimacji.
-A nie mówiłam. Niech żywi nie tracą ducha!- Powiedziała z nowymi siłami.
-Zatem za co się zabieramy? Nostryfikacja, doktorat, szukanie pracy?- Zapytałam.
-Jak to za co?!... Za sernik!- Odparła nadzieja z błyskiem w oku.

PS. Sernik właśnie się piecze. Przepis i sekretne rytuały pieczenia odczyniłam według Sernikowego Guru. Póki co, ciasto nadal jest płynne, choć siedzi nadliczbowe 30 min dłużej w gorącym piekarniku. Nadzieja nie traci ducha i ja chyba też jeszcze nie.

18 paź 2010

Brzydkie słowa.

Zasępiłam się nad brzydką stroną języka: wulgaryzmami, epitetami, przekleństwami. Niby nie wypada mięsem rzucać, ale poznając język obcy przydałoby się kilka pojęć znać. Warto by zrozumieć obcojęzycznego rozmówcę choćby tylko po to aby widzieć, że właśnie nas obraża, a nie opowiada o nowych trendach w malarstwie.

Brzydkie słowa istnieją ba, ewoluują. Śledzą zmiany kulturowo-społeczne, oddają to co w duszy gra przeciętnemu przedstawicielowi "tu i teraz". Jeszcze kilkaset lat temu w Europie epitety najnegatywniejsze były powiązane ze sferą religii. Stąd ich nazwa "przekleństwa". Przeklinano w złości życząc spalenia się żywcem w piekle czy wyzywano od bezbożników. Słów, które u naszych pradziadków budziły głęboką odrazę bądź lęk ściskający gardziel, dziś my używamy jako zawołania oddające rozemocjonowanie lub jako inne "niewinne przecinki".
Świat poszedł do przodu, a dawne wulgaryzmy spowszedniały. Obecnie w języku dominują brzydactwa pijące do seksualności. Zamiast wyzwać sąsiada od heretyków, ateistów, czy wypomnieć mu domniemanego ojca z piekła rodem, współczesny Europejczyk napomknie coś o niemoralnym prowadzeniu się matki, a zamiast odesłać rozmówcę do czarta, każe się pocałować w zad. Czyż współczesny Iksiński "na poziomie" mógłby zwymyślać bliźniego inaczej?
-Mógłby, gdyby na przykład był Azjatą. W krajach orientu bowiem przeklina się porównując do zwierząt- im brzydsze, brudniejsze, i żrące co popadnie, tym wulgaryzm obraźliwszy. Zaś najdobitniej jest stwierdzić, że czyjaś matka jest psem (lub to napisać np turyście w postaci oryginalnego tatuażu- pamiątki z wycieczki do Chin). Podejrzewam, że przeciętny Azjata byłby dalece zgorszony słysząc gdy mówię do synów, że jedzą jak świnki, lub nazywając ich "moimi małpeczkami". Wot, inna kultura!

Istnieję też słowa, które kiedyś były eleganckie, naukowe, by z czasem nabrać dalece negatywnego charakteru i całkowicie zatracić swój pierwotny sens. Cudownym przykładem, nie tylko na polskim gruncie, może być słownictwo dotyczące osób niepełnosprawnych. Określenie "kaleka" czy "chromy" nabrało tak dalece pejoratywnego znaczenia, że od wielu lat przestano ich formalnie używać. Gdy wpadnie nam w ręce starsze wydanie podręcznika do ortopedii, czytamy go niemal z wypiekami na twarzy. Wyrazy tam użyte są dalece niepochlebne, nazwy chorób gorszące, poniżające. Perełką w tej kategorii są określenia w dawnej klasyfikacji upośledzenia umysłowego: kretyn, imbecyl, debil i idiota, które dziś w języku mówionym występuję jedynie jako wyzwiska.
Ewolucja wulgaryzmów jest fascynująca, nieprawdaż?

Jakiś czas temu byłam świadkiem zachowań młodocianych Amerykanek, które postawiły pod znakiem zapytania moją znajomość języka angielskiego. Wydawało mi się, że nasiąknąwszy jak gąbka treściami zawartymi w filmach Tarantino, co jak co ale wszelkie brzydkie słowa poznałam. A tu, proszę, niespodzianka!

Dziewczęta ewidentnie nie darzyły się sympatią. Dodatkowo, odczuwały wewnętrzny imperatyw uzewnętrznienia wzajemnych relacji, co przybrało formę agresji słownej. Posypały się wyzwiska począwszy od lżejszego kalibru- niskiej oceny intelektu i braku klasy. Potem nawiązano do sprzętów domowych i przedmiotów higieniczno-sanitarnych, by dotrzeć do cór Korytnu i innych odpowiedników tajnego hasła w Seksmisji. Gdy zaś eskalacja epitetów sięgnęła maksimum, dziewczyny wzięły się za łby aż pierze leciało. Wydawało mi się, że nie zrozumiałam tych ostatnich wyrazów przychylających czarę goryczy. Słyszałam je, ale to nie mogło być to.
Gdy pierze opadło, jedna z Amerykanek pochwaliła koleżankę.
-Dobrze, że jej przylałaś! Powiedziała, że jesteś gruba! Należało się jej!

"Gruba"- ten wyraz jak żaden inny rozwścieczył dziewczyny ogałacając je z resztek opanowania. Wszystkie wcześniejsze określenia, synonimy ścierek, panien lekkich obyczajów, można było przełknąć. Różne krótkie formy na literę F też uszłyby płazem z wyjątkiem tego jedynego "FAT". Wybuchły, bo siła epitetu nie pozostawiała im wyjścia- musiało dojść do rękoczynu. Ta zniewaga krwi wymaga!
Kto by pomyślał, że to takie brzydkie słowo.

3 paź 2010

Pocztówka z Polski- grzybobraniem Ojczyzna stoi.

W tajemnicy przed światem pojechaliśmy w rodzinne strony. Nie dostaliśmy bowiem urlopu dla Dzidka ze szkoły.
Szczęśliwie jesień była w tym roku hojna w ciepło, słońce i grzyby. Cała Polska wyruszyła zatem za zewem natury uprawiać nasz sport narodowy. Wyposażeni w kosze, wiaderka i scyzoryki, obuci w kalosze rodacy oddali się na poszukiwania grzybów, które tego roku można było dosłownie kosić. Akcja jest niczym pospolite ruszenie, któremu poddają się wszyscy niezależnie od wieku, stanu, płci czy przynależności partyjnej- istna gorączka podstawczaków.

Spotykani znajomi mówili tylko o podgrzybkach, kaniach i prawdziwkach. Ekspedientka w sklepie przepraszała za ciemne palce, których nie udało się jej domyć po porannym grzybobraniu. Ulubiona fryzjerka poszła na urlop- na trzy dni zaginęła w lesie z koszykiem wiklinowym. U ortodonty zaś spotkałam nareszcie kogoś takiego jak ja- inną osobę, która też zamykając oczy widzi grzyby. Wszyscy żyli grzybobraniem. Ba, nawet pewna rodzina, której obcy jest nasz sport narodowy (zapewne z uwagi na wymieszanie krwi włoskiej z kresową) na obiadek uraczyła nas zebranymi właśnie przez ich sąsiadkę maślaczkami.
Inne narody mają piłkę nożną, koszykówkę, jedzenie hamburgerów, a my lubimy włóczyć się poprzez knieje w nadziei napotkania czegoś, czym nie wytrujemy całej rodziny. Polaków łączy temat zbierania grzybów niczym mistyczne, pierwotne spoiwo. Troski odchodzą w cień, aktualności tracą rangę i nawet podwyżka podatków w ramach liberalizmu stosowanego nikomu nie jest straszna.

Na koniec pobytu, tuż przed odlotem, ojczyźniany program informacyjny uraczył nas reportażem z poligonu. Wojskowi przed rozpoczęciem ostrzelania lasu, ogłaszali rozpoczęcie manewrów przez megafon i krzyczeli w ów las. Po chwili z okrzyczanego, a jeszcze nie ostrzelanego ogniem artyleryjskim boru wychodzili gromadnie grzybiarze- niby zaskoczeni, rzekomo ze skruchą, dzierżąc wspaniałe okazy prawdziwków. Ach, jak nie kochać Polski?

PS. W ramach osobistych sukcesów poczytuję sobie fakt, iż mąż mój ślubny w tym roku uzbierał koszyk podgrzybków, zamiast tradycyjnych śmieci (butelek, puszek), które się przed nim nie chowały w przeciwieństwie do jadalnych podstawczaków. Lata zabierania go do lasu w ramach mężczyzny do towarzystwa przyniosły owoc.