28 mar 2008

Odkrywanie świata.

Do niedawna moje dni, podobnie jak wielu innych osób, nie różniły się zasadniczo jedne od drugich. Rano trzeba było wstać, mimo tego, że bardzo mi się nie chciało, a potem dzielić czas między obowiązkami i drobnymi przyjemnościami. Pracę miałam ciekawą i dającą poczucie bycia potrzebną; żyłam spokojnie, szczęśliwie. Czyż nie o to chodzi?
Z Dzidkiem natomiast, prawie każdy dzień to walka o przetrwanie albo zdobywanie nowych lądów. Dziecko poznaje nowe rzeczy, zachwyca się nimi, jest ciekawe świata. Zależnie od wieku na różne sposoby eksploruje rzeczywistość. Ja staję przed wyzwaniami jakie niesie nauka potomka najdrobniejszych rzeczy i muszę wykazać gotowość zawsze i wszędzie..
Kiedyś każdy przedmiot musiał wylądować w jego otworze gębowym, potem zaczął się etap analizy "oko, ręka". Dziś o wszystko trzeba zapytać, po co, dlaczego, kto i jak. Oczywiście to ja jestem nękana tymi bezustannymi pytaniami, gdyż wszystko jest ciekawe i warte rozwinięcia. Nieodmiennie jednak odkrywaniu towarzyszy zachwyt, radość i fascynacja. Pamiętajmy, że świat poznawany przez Dzidka, to nie safari, rajskie wyspy, czy dalekie lądy. Jego fascynuje, to co piękne i ciekawe w najbliższym otoczeniu: kamyki, kwiatki, jeżdżące samochody i wiele innych tzw zwykłych rzeczy, na które ja już nie zwracałam uwagi. Kot sąsiadki poluje na muchy, czyż to nie jest wspaniałe widowisko?
Odkrywamy zatem razem świat; kosmologię szczegółów i zasad działania. Przy okazji ja odnajduję w sobie olbrzymie pokłady radości i zarażam się od Dzidka jego wolą życia. Zastanawiam się też, co należy zrobić, aby nie zniszczyć w nim fascynacji światem i umiejętności cieszenia się drobiazgami? Aby nie został zblazowanym człowiekiem, malkontentem, któremu nawet wakacje w dalekich krajach nie dają satysfakcji.
Potocznie mówi się, że rodzice pomagają dziecku odkryć świat. Może i tak jest. Jednak w moim przypadku, to bardziej Dzidek pomaga mi odkryć świat na nowo.

22 mar 2008

Święconka w Genewie.

Święcenie Pokarmów to obrzęd religijny, w którym uczestniczą prawie wszyscy Polacy. "Kto żywy" pędzi z koszyczkiem do kościoła niezależnie od poziomu religijności, opinii o wierze katolickiej czy samych katolikach.
Nie muszę chyba mówić, iż w Szwajcarii, nie święci się pokarmów ani w Wielką Sobotę ani przy żadnej innej okazji. Szczęśliwie mamy Misję Polską a przy niej polskich księży, zatem co roku, możemy sobie jajka nie tylko wymalować ale i poświęcić.
Polskie parafie istnieją raczej wirtualnie, gdyż nie posiadają w większości własnych budynków i użyczają na mszę kościoły w poszczególnych miastach. Dlatego ksiądz (nota bene rektor misji) robi tzw objazdówkę od miasta do miasta nabijając setki kilometrów i święci.

Jest coś niesamowitego w tej naszej tradycji, coś niezastąpionego. Za każdym razem, kiedy przychodzimy ze święconką, kościół przepełnia ten charakterystyczny zapach jaj, kiełbasy i rozmaitych wiktuałów. Zapach pełen wspomnień z dzieciństwa i przenoszący nas w mgnieniu oka do kraju. Wystarczy parę sekund i wydaje się, że nie jesteśmy już w Genewie tylko w domu. Niesamowite uczucie, magia świąt.

W tym roku podczas święcenia ksiądz zgromadził całą obecną dziatwę przy ołtarzu wśród kolorowych koszyków i zaczął odpytywanie.
-Jakie mamy święta? -Tu zdania były podzielone, bo od dwóch dni towarzyszy nam przepiękna pokrywa śnieżna. Stąd niektórzy twierdzili, iż to Boże Narodzenie.
-Co przynosimy w święconce?- Z tym, pytaniem dzieci miały mniej problemów, wystarczyło przecież zerknąć do "ściągawek" w koszyczkach. Zaczęło się zatem wymienianie: jajka, chlebek, sól, baranka, kiełbaskę i ... jabłuszko.
-Co jabłuszko? W czyim koszyczku jest jabłko? -Ksiądz udawał groźnego i puścił spojrzenie po zebranych przy nieukrywanym naszym rozbawieniu. Winowajcą okazała się Czeszka, która się do nas przyłączyła. Oczywiście ksiądz wybrnął z łatwością z kłopotliwego jabłkowego zagadnienia.
Dalej wszystko przebiegło bez zakłóceń, w jakimś pucharku poświęcono wodę a kropidłem stała się gałązka bukszpanu z jednaj ze święconek.
Niestety nie zdołałam się dopytać, czy w Czechach istnieje podobna do naszej tradycja i co wkładają do koszyczków. A może po prostu z tym jabłkiem ktoś robił sobie "jaja"?

19 mar 2008

Pokolenie Barbie.

Dzieci uczą się przez zabawę, wszyscy to wiemy. Czy zatem jako świadomi rodzice powinniśmy ograniczać lub też selekcjonować zabawki naszych pociech? Czy istnieją takie przedmioty dziecięcego pożądania, które są niewskazane a nawet niebezpieczne dla ich rozwoju? Poza tym czy w dzisiejszych czasach można się jeszcze łudzić, że rodzic ma wpływ na to czym i jak się dziecko bawi?
Niektórzy nasi znajomi starają się ograniczać dostęp ich pociech do telewizji, słodyczy (zatem mama zamyka się wieczorem w pokoju z tabliczką czekolady), brutalnych zabawek (jak np żołnierzyki, potwory, broń) oczywiście w trosce o ich harmonijny rozwój. Inni wręcz przeciwnie stosują zasadę swobody a czasem po prostu ustępstwa: telewizja niech "leci" przynajmniej malec się czymś zajmie przez chwilę, niech ma zabawki jak rówieśnicy etc. Patrząc z boku, to w obu przypadkach maluchy owych osób nie wykazują niebezpiecznych odchyleń od normy. Oczywiście zawsze możemy gdybać, co z nich wyrośnie w przyszłości.
Obserwuję niekiedy dramatyczne zmagania moich przyjaciół, aby wytrwać w postanowieniu, iż nie zakupią dziecku lalki Barbie, wojownika z miotaczem plazmowym, iż ich potomstwo nie wpadnie w uzależnienie od coca-coli ani od pokemonów. Jednak czy istnieje jeszcze jakiś maluch, który nie zna tych produktów, skoro nawet mojemu internetowemu słownikowi nie są obce ich nazwy? Z drugiej strony, to strach pomyśleć, że nasi najdrożsi padają ofiara prania mózgu przez międzynarodowe koncerny, czyli nikogo innego jak mamiącego masy kapitalistę.
Kupić, nie kupić, ograniczać, nie ograniczać?
Czy istotnie wybór zabawek to czasem też wybór sposobu wychowania, budowania poczucia estetyki, czy kształtowania wartości?

Na moim kursie francuskiego okazało się, iż wszystkie obecne dziewczyny posiadały w dzieciństwie lalkę Barbie (wszystkie poza mną, gdyż moi rodzice stanowczo się sprzeciwili jej zakupowi). Były wśród nich nie tylko Europejki ale też przedstawicielki innych kontynentów a niektóre pochodziły z krajów uchodzących za ubogie. Całe pokolenie kobiet (nieżalenie od rasy czy statusu materialnego), któremu w dzieciństwie towarzyszył wizerunek wynaturzonej lali.
Dziś oglądam telewizję i obserwuje jak tzw gwiazdy poddają się operacjom plastycznym dążąc do ideału piękna. Odchudzają się, wybielają zęby, powiększają biust, wstrzykują kolagen w usta i "hodują" wydatne kości policzkowe. Niekiedy można odróżnić jedną znaną postać od drugiej tylko po kolorze włosów (najwidoczniej mają innego fryzjera w przeciwieństwie do chirurga plastycznego i dentysty). Wyglądają jak wycięte z tego samego szablonu; siostry bliźniaczki, siostry bliźniaczki Barbie.
Ot pokolenie Barbie.

15 mar 2008

Rasistowski Murzynek Bambo.

Amerykanka (dokładnie nasza rodaczka przebywająca od ponad 20 lat na obczyźnie) odkrywa od jakiegoś czasu obecną, polską mentalność, z którą, jak twierdzi nie miała styczności. Dziś przy obiedzie zaatakowała Murzynka Bambo za rasistowskie treści. Osłupiałam, jak ktoś może zarzucać takie rzeczy wierszowi cenionego poety dziecięcego. Rozumiem, gdyby chodziło o słynne kwiczoły w paltach, które zakradły się do pewnej osoby, gdy ta wychodząc nie zamknęła okna, ale uroczy Murzynek Bambo! Dla mnie ten radosny wierszyk opowiada o chłopcu, który mimo innego koloru skóry i kraju zamieszkania jest taki sam jak wszystkie dzieci; chodzi do szkoły, rozrabia, nie chce pić mleka (pewnie było z kożuchem) i jak większość małoletnich przedstawicieli płci brzydkiej nie lubi się myć. Na koniec autor wyraża żal, iż "Bambo czarny, wesoły nie chodzi razem z nami do szkoły".
Amerykanka argumentowała, iż Bambo uciekał z kąpieli i bał się wybielenia, co sugeruje... właściwie co nie była w stanie powiedzieć ale tekst jest podejrzany i rasistowski.
Wypowiedź przypomniała mi sprawę homoniepewnego Teletubisia i jego torebki.
Przytoczyłam jeszcze pewne zdarzenie, gdy byliśmy z synem w sklepie podszedł do nas mały, czarny chłopiec (mniej więcej w Dzidka wieku). Dzieci zaczęły się obserwować i po chwili murzynek powodowany ciekawością ugryzł mojego pierworodnego w palec, pozostawiając ślad świeżo wyrżniętego uzębienia. Mama chłopca mnie przepraszała ale przecież nic strasznego się nie stało. Równie dobrze sytuacja mogła przebiec odwrotnie. Zażartowałam do Amerykanki, że Dzidek poznał małego kanibala. Zatrzęsła się z oburzenia, jak mogę tak mówić. Cóż złego powiedziałam, czyż kanibale nie jedzą innych ludzi? Równie dobrze, to mój syn mógł ugryźć tego chłopca i wtedy to on by wykazał kanibalistyczne zapędy. Żart dotyczył sytuacji i kolor skóry nie ma tu znaczenia.
Zdałam sobie sprawę, że jako Polka jestem wolna od rasizmu w tym sensie, że nie czuję potrzeby udowadniania, iż rasistką nie jestem. W naszym kraju prawo nie dyskryminowało koloru skóry a w Stanach miało to miejsce jeszcze w latach 60. W Polsce nie istnieją tajne organizacje tępiące czarnoskórych, podobnie jak słowo murzyn lub czarnoskóry nie mają negatywnego wydźwięku. Nie musimy przepraszać i zmieniać tytułu wiersza Tuwima na Afrykańczyk Bambo, tak jak to zrobiono chociażby z powieścią "I nie było już nikogo" Agathy Christie.
Nie czuję, abym znajdowała się "pod lupą" poprawności politycznej. Posiadam naturalnie neutralny stosunek do innych nacji i koloru skóry, pozbawiony bagażu przeszłości czy grzechów poprzednich pokoleń. Dlaczego? Gdyż pochodzę z Polski, kraju w którym nie było niewolnictwa i wyzyskiwania innych nacji. Czyż to nie jest wspaniałe, że jest jakaś sfera poglądów, w której czuję się całkowicie suwerenna; w której mogę formułować własne przekonania bez wstydu i poczucia winy?

13 mar 2008

Kijem w mrowisko.

Kij w mrowisko wkłada nasza znajoma Amerykanka z polskimi korzeniami zaczynając rozmowę na tematy różne. Rzecz często dotyczy różnic w postrzeganiu czegoś i w tym czymś właśnie tkwi sedno sprawy. I tak przy obiadku rozmowa zaczyna się toczyć na tematy- czym jest gwałt w Polsce a czym w Stanach, -jak nakarmić świat,-rasizmu i politycznej poprawności, -prawach homoseksualistów i tym jak społeczeństwo zmusza ich do zawierania "heteryckich" małżeństw. Dania na talerzu stygną, gdy my skrupulatnie pracujemy językiem rozwijając prowokacje naszej koleżanki. Rozwijamy, nawijamy a naszym oczom ukazują się różnice, które niekoniecznie wynikają z wolności jednostki lecz bardziej z wpływu korzeni na jednostkę, jak widać nie do końca wyzwoloną.
Chociaż obiadowe prowokacje Amerykanki, nie wiem ,na ile wycelowane centralnie w nasze żołądki i powodowane chęcią dochrapania się większego deseru, wywoływały dość żywą reakcję, to muszę przyznać, iż dyskusje przebiegały kulturalnie.
To czego nie lubię, to bicie piany z wyśmiewaniem interlokutorów, przerywaniem i etykietowaniem cudzych poglądów. W imię moich, twoich racji podnosimy sobie nawzajem ciśnienie krwi i w szkarłatne rumieńce przyoblekamy twarze.

Nie jest tak, że sztuka prowadzenia rozmowy jest obca jedynie Polakom. Choć niechybnie w tym kontekście każdemu przypominają się jałowe i agresywne rozmowy o polityce, służbie zdrowia, edukacji czy stanie polskich dróg toczone w rozmaitych okolicznościach przyrody. Kiedy to wujostwo niemal do gardeł sobie skacze na imieninach poruszając tematy, na które de facto wpływ znikomy mają. Każdy każdemu udowodnić winien jak bardzo są mylne jego poglądy przy okazji obrastając w piórka buty i arogancji.
Sztuka prowadzenia rozmowy na swoiste "kije w mrowisko" wymaga pewnej dojrzałości, jak sądzę. Mylnie zakładamy, że nawet najmądrzejsze nasze argumenty zmienią czyjś pogląd, podobnie jak jego słowa nie zmienią naszego. Mylnie zakładamy też, iż nasze wypowiedzi wolne są od indoktrynacji czy naleciałości społeczno-kulturowych. Każdy w jakiejś mierze opiera się na własnym doświadczeniu, czy napotkanych postawach i nie da się tego uniknąć. Nie zmienimy tych mechanizmów, nie uciekniemy od nich, jednak możemy być ich świadomi i w ten sposób wypracować do pewnego stopnia suwerenność wyciągania wniosków.

10 mar 2008

Jak się mieszka w Genewie?

Dlaczego w Genewie a nie ogólnie w Szwajcarii? Gdyż w owym kraju, wiele rzeczy, w tym przepisów, zależy od kantonu. Nie wiem, jak jest w pozostałych częściach tego górzystego kraju i dlatego rozwijam temat życia w Genewie.
Zasady przydzielania mieszkań przez agencje opisałam już wcześniej. W końcu nam przyznano lokum i mogliśmy się zapoznać z obowiązującymi konwenansami.
Po pierwsze "nous sommes Suisses", czyli "jesteśmy Szwajcarami". W związku z tym, nie zachowujemy się jak inne nacje, nazwane przez mojego szwajcarskiego znajomego dosłownie "burdelarzami". Obowiązuje ład, porządek oraz specyficzne poczucie własności.
Tak oto w blokach znajdują się pralnie i każdy lokator ma swój czas, w którym może z nich skorzystać. Znajoma, nie zmieściwszy się w swoim, zapytała sąsiadkę, czy będzie dziś prała i czy ewentualnie mogłaby użyczyć swojego czasu. Uzyskała odpowiedź negatywną na oba pytania. Podobnie może być z wolnym miejscem parkingowym w czasie wakacji. Nic ich to nie kosztuje, niczego od nich nie wymaga. Jednak jest ich własnością podobnie jak mieszkanie czy samochód, zatem mogą o tym decydować w podobny sposób. Nie używam dziś samochodu ale nie pożyczę go sąsiadowi, bo tak chcę i już. Dla Polaka taka postawa graniczy ze skrajnym brakiem życzliwości. Jednak ja sadzę, że stanowi ona bardziej różnice w pojmowaniu poczucia własności. Jeśli kogoś pytamy o zgodę, to de facto zgadzamy się z tym, że może on nam jej nie udzielić. Zaś w przypadku, gdy się nie zastosujemy do zakazu, konsekwencje mogą być nieprzyjemne. Nasz szwajcarski sąsiad bowiem może skorzystać ze swego prawa i wezwać policję a ewentualny mandat nauczy nas szanować cudzą własność.
Kolejna sprawa to cisza nocna, która w Genewie jest bardzo respektowana. Po godzinie 22 obowiązuje zakaz korzystania z łazienki w sensie mycia się, czy spuszczania wody.
Życzliwi sąsiedzi czasem za pierwszym razem zwrócą uwagę, iż nie jest kulturalnie o godzinie 23 przerywać sowimi problemami gastrycznymi ich spokojny, szwajcarski sen. Jednakże nie bądźmy zdziwieni jeśli od razu zawiadomią władze i dane spuszczenie wody okaże się najdroższym w naszym życiu.

6 mar 2008

Dlaczego lubimy się rozmnażać?

Byliśmy na imprezie u znajomych, też Polaków. Zaproszonych było sporo osób różnej narodowości. Po czym można było rozpoznać rodaków? Mają współmałżonka i dzieci; biegające, przy piersi bądź w drodze. Wszyscy zaproszeni cudzoziemcy byli w podobnym do nas wieku i byli singlami lub w tzw związkach nieformalnych. Jeden z nich nie wytrzymał i wprost się zapytał, dlaczego my-Polacy mamy tyle dzieci oraz czy to wynika z katolickich korzeni. Rozbawiło nas to pytanie, zwłaszcza, że towarzystwo nie należało do szczególnie religijnych.
Jednak fakt to niezaprzeczalny- decydujemy się szybko na ślub i się mnożymy. W zasadzie większość osób, które znam chce się "uwinąć" w obu tematach przed trzydziestką. Moja siostra (piękna, wykształcona kobieta) ciut po 30 wiośnie życia szuka męża, bo to już czas najwyższy założyć rodzinę. I co najdziwniejsze rynek mężów w odpowiednim wieku został już nieźle "przebrany".
Kumpelka Hiszpanka się śmieje, "Dokąd Wam tak śpieszno, jesteście jeszcze młodzi". Czy to pośpiech, czy po prostu rodzina stanowi dla nas wartość, niezależnie od katolickich korzeni, bądź może właśnie pod ich wpływem?
Kolega Anglik i jego Bułgarka mieszkają ze sobą od lat. Oboje dobrze zarabiają, mają stabilna sytuację w pracy, ogólnie wszystko się dobrze układa. Pewnego dnia Anglik zdradza nam plany kupna małego robota, którego można samodzielnie programować. Świetna zabawka dla dorosłego człowieka; wciągające hobby, spora satysfakcja jak robocik załapie polecenie a dodatkowo w każdym momencie można go wyłączyć.

Wieczorem de Siva wraca do domu. Już od progu wita go tupot małych nóżek, okrzyki "tatuś, tatuś" oraz opowieści dziwnej treści, co to się nam zdarzyło dzisiaj. De Siva patrząc na Dzidka stwierdza, że nasz "robocik" jest fajniejszy.

5 mar 2008

Rodzić po ludzku czy po szwajcarsku cd.

Moja pantoflowa baza danych o możliwościach rodzenia w Genewie się rozrasta. Nie podjęliśmy jeszcze z de Silvą ostatecznego zdania. W grę wchodzą dwa szpitale: jeden prywatny i klinika. Swoją drogą to Genewa małym miastem jest i wybór szpitali w niej nieduży, co tylko ułatwia nam zadanie.
Na podstawie doświadczeń moich znajomych, w tym też takich, które rodziły zarówno w Polsce jak i w Szwajcarii, wysnułam następujące wnioski (czy słuszne zweryfikujemy już za dwa miesiące).
Przed wnioskami jednak umieszczam ostrzeżenie dla osób nieletnich, wrażliwych, unikających dosadnych treści, aby nie czytały dalej z uwagi na dramatyczne opisy i podejrzaną treść tekstu.

1. Genewska klinika szczyci się tym, że stosuje się do wskazówek WHO w kwestii nie nacinania rodzących. Mają w tej materii bardzo niską statystykę, bo mniej niż 10%. W Polsce tym czasem w większości szpitali stosuje się rutynowo nacięcie, zwłaszcza u pierworódek. Są jednak szpitale jak np na Żelaznej w Warszawie, gdzie też starają się stosować do opisanej dyrektywy WHO.
Znam zwolenników obu rozwiązań. Ogólnie najlepiej jest nie nacinać, jednak gdy dziecko jest duże lub zła pozycja porodowa (i główka dziecka nierównomiernie obciąża krocze) rodzi się trudniej a czasem dochodzi do pęknięcia, które goi się gorzej niż ewentualne nacięcie.
Podobnie podzielone są opinie moich znajomych. Te które rodziły w Polsce z nacięciem, uważają, że to dobre rozwiązanie. Zaś rodzące tylko w Genewie uważają tą metodę za barbarzyństwo.
Swoja drogą wszystkie moje koleżanki Polki, rodzące w klinice bez nacięcia, popękały w czasie porodu, nawet przy drugim dziecku. Rekordzistka miała później kilkanaście szwów. Co w mojej opinii, podważa słuszność takiego rozwiązania.

2. W Genewie większość kobiet rodzi ze znieczuleniem, jest to wręcz rutyną. Rodząca sama dozuje sobie ilość podawanego środka, decydując się na słabsze lub silniejsze "wrażenia". Znieczulenie jest tutaj tak rutynowe, że anestezjolog od razu proponuje założenie wkłucia do kręgosłupa, tak na wszelki wypadek, żeby szybko podać lek. Pułapką w tym zachowaniu jest to, że po założeniu wkłucia można tylko leżeć. Nie można już później wybrać dogodnej pozycji do rodzenia, ani się ruszać, co bardzo męczy i w końcu nawet najbardziej zatwardziała zwolenniczka unikania znieczulenia się na nie decyduje. Poza tym w pozycji leżącej główka dziecka nierównomiernie przylega do kanału rodnego (patrz punkt 1).
Znajoma stwierdziła, iż po jej deklaracji chęci rodzenia bez znieczulenia (czyli tak jak wcześniej rodziła swoje pierwsze dziecko w Polsce), personel kliniki zdębiał i ona odniosła wrażenie, że nie wiedzą jak odebrać taki poród.

3. Przenoszenie ciąży w Genewie uznawane jest już po tygodniu od wyznaczonego terminu i w takim przypadku od razu wykonuje się wywołanie porodu oksytocyną. W Polsce po dwóch tygodniach przyjmuję się ciężarna na oddział.

4. Dzieci w tutejszych szpitalach dokarmiane są zawsze butelką i poza tym nie kładzie się tak dużego, jak w Polsce, nacisku na karmienie piersią. W tym temacie z kolei Szwajcarzy nie stosują się do zalecań WHO. W dobrych polskich szpitalach (tych z kolei nie ma tak dużo) nie dokarmia się noworodków butelką tylko przez palec i strzykawkę, aby maluch nie miał problemów ze ssaniem piersi.
Druga strona medalu polskiego modelu, to to że czasem wywierana jest na matce zbyt duża presja odnośnie karmienia piersią, zaś w Szwajcarii nie wywiera się żadnych nacisków pod tym kontem.

5. W genewskich szpitalach można decydować o menu. Jest lista rodzajów diet np wegetariańska i można wybrać, co się lubi. Nie ma mowy o wyschniętym plasterku mortadeli na śniadanie. Jeżeli mąż odwiedza świeżo upieczoną mamę w czasie posiłku to i on dostanie dla siebie porcję.
Wszystkie moje znajome były zadowolone z żywienia szpitalnego w Genewie, zaś w prywatnych placówkach jada się tak jak w bardzo dobrej restauracji. Chyba nie ma potrzeby opisywać, jak to wygląda w krajowych szpitalach.

6. Przebywając w szpitalu zarówno matka jak i dziecko zostaną wyposażeni w potrzebne ubrania i rzeczy. Nie ma potrzeby specjalnie się pakować i przygotowywać wyprawki do porodu.

Oto różnice jakie zarysowały się po wymianie doświadczeń wśród moich rodzących koleżanek. Na początku byłam zaskoczona niektórymi z nich. Sądziłam, że w Szwajcarii porody są bardziej naturalne i że tutejsza służba zdrowia pozostawia polską daleko w tyle. Są rozwiązania, które wolę w modelu szwajcarskim, są takie które wolę w Polsce. Jak się też okazuje błędy i zaniedbania zdarzają się wszędzie, niezależnie ile za opiekę zapłacimy.
Już wkrótce będę mogła zweryfikować osobiście wszystkie informacje. Jestem dobrej myśli, mimo pewnych obaw, ale która kobieta ich nie ma.