26 kwi 2010

Co siedzi w człowieku?

Przy obiedzie rozmowa zeszła na dziwne tory. Dzidek chciał wiedzieć, czy można uderzyć mózg.
-Mózg jest bardzo cenny i dlatego jest ukryty w czaszce.
-A co to jest?
-Taka kość w głowie, która chroni mózg.
-Tu?- Zapytał Dzidek waląc się pięścią w czoło.-Twarde!
-Tak, właśnie tu.
-Tam w środku jest mózg, żeby go nie uderzyć.
-Słusznie. A znasz jeszcze coś ważnego, co jest ukryte w ciałku?- Pytam ciekawa, czy pamięta coś z budowy człowieka. Może serce, może wątroba?
-Taaak! Babole są ukryte głęboko w nosku. Tu w czaszce.-Dzidek dokonał demonstracji zanurzając rękę w nozdrzach niemal po łokieć.

19 kwi 2010

Słońce nad Genewą.

Bałam się poniedziałku. Przez dwa poprzednie dni dawaliśmy sobie radę, bo nie byliśmy sami. Mogliśmy porozmawiać w polskim gronie o katastrofie, o naszych odczuciach, o smutku, o szoku, o kruchości życia.

Weekend był słoneczny, ale wiejący wiatr Bise zmuszał wszystkich do kurczenia się w sobie, opatulania i krycia przed wichrem przenikającymi do szpiku kości. Nikt nie nosił dumnie zadartej do góry głowy, nikt nie cieszył się wiosennym słońcem. Bise wywiał radość z genewskich ulic i pogrążył je w atmosferze przemijania, dzięki czemu mogłam ulec złudzeniu, że moje prywatne rozterki wtapiają się w krajobraz i niczym się nie różnię od innych przechodniów.

W poniedziałek słońce nad Genewą wzeszło jak zawsze, bez opóźnień, bez żalu, bez trosk i jakby z lekka nietaktownie, bo przecież nie wypada tak radośnie świecić, gdy mnie i wiele innych ludzi pogrążyła żałoba. Gdyby to była scena z amerykańskiego filmu, z pewnością padałby deszcz, lub wszystko spowiłaby mgła. Jednak natura nie bawi się dwuznacznościami, nie znosi kiczu.
Bise przestał wiać, więc ludzie wyłaniali się spod wierzchnich ubrań niczym ślimaki wychodzące z muszli po minięciu zagrożenia. Przechodnie wyciągali szyje do słońca i nieśpiesznym tempem poddawali się trybom dnia roboczego.

W poniedziałek włączyliśmy się w machinę życia miasta. Każdy podążył do swoich obowiązków i zostaliśmy sami pośród innych narodowości niczym mali ambasadorowie. Bałam się. Nie jestem dyplomatą i nie jestem najlepszym kandydatem do reprezentowania Polski , nawet w niewielkim stopniu. Bałam się, że pytana przez kogoś dam upust mych lęków, zranień historii, rozdrapywania blizn, że nie sprostam roli "wdowy z godnością pogrążonej w żałobie". Lęki miały się czym karmić, byłam bowiem pewna, że będziemy rozmawiać o Katyniu- tydzień zaczynamy aktualnościami oraz ćwiczeniem konstrukcji zdań na kanwie doniesień prasowych.

Poniedziałkowy koktajl wiadomości jest zazwyczaj urozmaicony: trochę ciekawostek, jakaś katastrofa, coś śmiesznego. Najpierw dyskutujemy, potem odmieniamy, używamy wyrażeń frazeologicznych, poznajemy nowe słownictwo i konstrukcje. 12 kwietnia zaczęliśmy tydzień ćwiczeniami wokół śmierci człowieka, którego spotkałam. Trzymałam się; unikałam dyskusji, nie płakałam, choć szkliły mi się oczy na widok rozbitego skrzydła polskiego samolotu, obok zdjęcia nagich pasażerów z nowojorskiego metra świętujących wiosnę.

De Silvie koledzy z pracy złożyli kondolencje. Ktoś, kto zna ukraińskie realia, zadał kilka pytań, choć nie zmuszał mojego męża, by na nie odpowiedział.

Dzień się kończył. Słońce zniżało się zalewając miasto ciepłym światłem. Genewa oddychała spokojnym, zwyczajnym rytmem, jakby nic się nie stało, bo dla jej mieszkańców nic nadzwyczajnego się nie stało. Od soboty, od tej strasznej katastrofy zaciskającej serce każdego niemal Polaka wydarzyło się wiele: trzęsienie ziemi w Chinach, katastrofa kolejowa we Włoszech, wybory na Węgrzech, rozpoczęcie szczytu nuklearnego w Waszyngtonie, protest Senegalczyków przed siedzibą ONZ. Informacja o Prezydencie RP i pozostałych pasażerach Tupolewa została zepchnięta z okładki na dalsze strony w prasie. Genewa jest odporna na nieszczęścia świata; w przeciwnym razie musiałaby nosić żałobę cały czas.

10 kwi 2010

...

Nie komentuję aktualnych wydarzeń, zazwyczaj.
Nie znam się na polityce.
Nie muszę udawać, że się nie boję.
Nie jestem dyplomatą,
nie zobowiązuje mnie powściągliwość, ani wyważanie słów.
Nie wierzę w przypadki.
Nie wierzę w zbiegi okoliczności, które 20 lat później okazują się być precyzyjnie zaplanowaną akcją.

Nie zapomnę.
Nie poddam się.
Nie stracę sensu codziennie wykonywanych obowiązków.
Nie zwątpię w pamięć, Ojczyznę, patriotyzm.
Nie ustanę.

Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy!

7 kwi 2010

O promocji polskiej kultury w roku chopinowskim.

Dwusetna rocznica urodzin Fryderyka Chopina znalazła się na prestiżowej liście rocznic obchodzonych pod auspicjami UNESCO. Dodatkowo, obchody stanowiące hołd dla wielkiego polskiego kompozytora i znakomitą okazję do promocji Polski na całym świecie, objął swym patronatem Prezydent Rzeczypospolitej Polskiej, nadając tym samym wydarzeniom chopinowskim najwyższą rangę.
Nic bowiem tak Polaka (w tym mnie) nie cieszy jak możliwość zaprezentowania rodzimego dorobku obcym ludom, zwłaszcza gdy, w przypadku Chopina, jest czym się pochwalić. Kompleksów słowiańskich można się pozbyć, zabłysnąć, że u nas toże kulturnyj narod.

W Genewie zorganizowano koncert wybitnego pianisty (o którego zdrowie się lekko martwię w obliczu obchodów pod auspicjami UNESCO i jego rozlicznych występów to tu, to tam, od Nowego Jorku po Londyn). Za miejsce wydarzenia przybliżającego polską kulturę i dorobek Chopina obrano Pałac Narodów. Na koncert fortepianowy zapraszał (serdecznie) Jego Ekscelencja Ambasador RP przy Biurze Narodów Zjednoczonych. Wstęp był bezpłatny, jednak wymagane były zaproszenia "imienno-bezimienne" ze względu na wymogi bezpieczeństwa ONZ. (Robi wrażenie, czyż nie?)

Zapałałam chęcią ujawnienia światu naszej, wspaniałej kultury. W ramach fajki pokoju i zacieśnianie więzi między nacjami, podarowałam zaproszenie przedstawicielowi tubylczego ciała pedagogicznego tj wychowawcy Dzidka. Pan wziął ów gest dość osobiście i od tej pory zaczął figlarnie machać mi dłonią na dzień dobry przez rozległe korytarze, znienawidzonej przeze mnie, placówki oświatowej.

Ile zaproszeń dokładnie rozdało Stałe Przedstawicielstwo RP w Genewie, nie wiem. Ważne, że jeszcze w przeddzień koncertu wybitnego pianisty, rozesłano elektroniczne wici, iż miejsca pozostały i chętni mogą się zapisywać. Ot, taki lekki element chaosu-stały składnik polskiej kultury.
Dalej poszło już zgodnie z narodową tradycją. Aby dostać się do Sali Zgromadzeń Pałacu Narodów, należało odstać około 1 godziny w kolejce (element tradycji zaczerpnięty z tzw "głębokiej komuny"). Później przejść rutynową kontrolę dokumentów, weryfikację nazwiska z listą zaproszonych gości- tu zaś była niespodzianka dla osób zapisujących się w ostatniej chwili-ich nazwiska nie zostały umieszczone na listach, więc wejść na koncert nie mogli.

Wśród wrażeń tych, którym się udało dostać na uczczenie rocznicy urodzin Fryderyka Chopina w siedzibie ONZ w Genewie, dominowały
-odczucia zmęczenia po odstaniu w kolejce z dwutysięcznym tłumem,
-wspomnienia duchoty w sali- relacja znajomej w ciąży,
-żenada na widok VIP'ów zasiadających w pierwszych rzędach, którzy bądź spali, bądź ukradkiem rozmawiali przez telefony komórkowe,
-uczucie zawodu, że tzw symboliczna degustacja tradycyjnych potraw polskich przypominała bardziej "tradycyjnie polskie rozpychanie się łokciami".
Nie spotkałam się z ani jedną relacją dotyczącą bezpośrednio występu wybitnego pianisty. Najwidoczniej cierpię na brak melomanów wśród znajomych...

Cudowną puentą promowania polskiej kultury była rozmowa z osobą, którą sama zaprosiłam. Na moje pytanie, jak się koncert spodobał, wychowawca Dzidka odrzekł;
-Z największą przyjemnością odpowiedziałbym pani, że bardzo mi się spodobał. Niestety, nie udało mi się na niego dostać.
Otóż, dla naszego, poniekąd, gościa wraz z małżonką (oraz dla jeszcze około 300 osób) zabrakło miejsca, o czym dowiedzieli się po odstaniu przydziałowej godzinki w kolejce.

W takich sytuacjach jak powyższa nie pomoże ani elokwencja, ani błyskotliwa riposta. Stałam jak wryta przełykając gorycz wstydu zafundowanego mi przez promocję polskiej kultury "o najwyższej randze".