30 maj 2010

Wśród chrzękań i warkotów.

Mateo nie mówi, poza kilkoma słowami-zestawem podstawowym, którym obdarzył kontakt z otoczeniem dawno temu. Słownictwo naszego syna nie ewoluuje w zasadzie od kilku dobrych miesięcy, utrzymuje się nadal w zakresie "startera":mama, tata, baba, ryba, nie ma, nie, kotek...
-Martwi to panią?- Zapytała nasza doktor pediatra.
Nie, nie martwi, ale mi brakuje. Dzidek bowiem zaczął gadać bardzo szybko, co niezwykle urozmaiciło jak i ułatwiło komunikację. Mateo ględzi, jednak nie mówi. Wydaje z siebie szereg głosek dźwiękonaśladowczych, gestykuluje, miny robi.

Tymczasem mamine ucho wyrobiło się w subtelnościach chrząkań, parskań oraz różnego typu warkotów. Substytut słowa "motor" warczy się inaczej niż dumnego lwa, czy tygrysa. Chrząkaniami z silnym elementem "krr" objęte są: "koń", "świnia", "marchewka". "Całusowe" cmoknięcie oznacza zaś misia. Nie odważę się na transkrypcję owych różnic, ale je słyszę, a co najważniejsze, rozumiem.

Chciałoby się z własnym dziecięciem porozmawiać, poznać jego zdanie. Trudno, musimy pogodzić się ze stanem rzeczy i nauczyć się różnorodnych zastosowań "zestawu startowego". Zatem czekamy cierpliwie i z rzadka dostajemy drobny upominek.

Nasze dzieci tańczyły. Dzidek zaczął się energicznie obracać.
-Turnee, turnee!- radośnie wykrzykiwał Mateo.

jeden deko francuskiego
tourner- obracać, kręcić

27 maj 2010

Lekarz(?) i dziewczyna.

Ela przeszła operację nosa, nie byle jaką-plastyczną, a w dodatku na koszt ubezpieczyciela.
Wbrew obiegowym opiniom panującym w Polsce, zagraniczne firmy ubezpieczeniowe nie są skore do refundowania wielu procedur medycznych. Nie fundują sławetnych zapłodnień in-vitro, ani chirurgi plastycznej. Ela popisała się inteligencją. Przedstawiła swojemu ubezpieczycielowi skierowanie lekarskie na operację przegrody nosowej razem z kosztem zabiegu w Genewie 14 tyś CHF (za co zapłacić muszą) oraz drugą alternatywę- operację w Polsce obejmującą prócz korekcji drobną plastykę- koszt całkowity 11 tyś. zł. Firma zgodziła się pokryć kosztu zabiegu w Polsce. Spryciara z tej Eli.

W klinice chirurgii plastycznej Ela spotkała różnych pacjentów. Ktoś chciał sobie coś tam zmniejszyć, inny chciał dla odmiany coś tu zwiększyć. Była też dziewczyna -21 wiosen, która miała już odpowiednio to tu to tam poprzerabiane. Razem przebyła 5 interwencji: odsysanie, wszczepianie implantów silikonowych, dłutowanie nosa i Bóg wie co. Czekała na ziszczenie kolejnego marzenia przybliżającego ją do idealnego wyglądu. Pierwszą operację plastyczną przebyła w wieku 18 lat, czyli w okresie w którym nastoletnie ciało się jeszcze kształtuje, przez co nikt nie może dać gwarancji czy efekt interwencji nie zmieni się po upływie kilku zaledwie lat. Głupia?

Jak świat światem nastolatki stawały w obliczu charakterystycznych dla tego okresu życia kompleksów. Podejrzewam, że nie istnieje system edukacji, który by temu zjawisku mógł zapobiec. Niezależnie od mody, czy jest ona na małe czy wydatne usta, czy na kurpulentne brunetki, czy na rachityczne blondynki, zawsze dziewczęta źle czuły się w swojej skórze. Pewne mankamenty można zatuszować, lecz w końcu i tak trzeba przejść przez etap samoakceptacji. Dziś jednak nie ma potrzeby pogodzenia się z defektami, lub niespełnianiem parametrów modelki z żurnala- mamy przecież dobrodziejstwo "chirurgii plastycznej". Nie trzeba się godzić na duży nos, małe piersi, czy lekko odstające uszy. Mówisz -masz! Po drodze trzeba jeszcze tylko zabulić.
Podejrzewam, że czytelnicy się w tym momencie polaryzują na zwolenników natury oraz wielbicieli efektów skalpela. Może ktoś odczuje delikatną ochotę by urągać nastolatce podążającej ślepo za ideałem piękna? Mnie interesuje bardziej postawa chirurga, który ją bez końca odsysa, tnie oraz "ostrzykuje".

Chirurg plastyczny realizuje zamówienie na wygląd. Klient ma jakąś ideę, więc trzeba ją wprowadzić w życie. Tak jak w przypadkach innych rzemieślników np parkieciarza, czy malarza pokojowego, czasem należy marzenia klienta sprowadzić nieco na ziemię z niedościgłych wyżyn wzorców z okładek wspomaganych fotoszopem. Jednak w gruncie rzeczy gustibus non disputandum est, więc jak z przykładowymi fachowcami decyzja zapada: ściany pomalować na różowo-zgoda, wstawić implant o wadze 500 g w pierś dziewiętnastolatki, ok! Znudziła się dziewczyna swoim wyglądem, ma ochotę na zmianę, nic trudnego zrobimy kolejną operację. Ba, damy nawet 5% upustu stałej klientce. Tak, klientce! Pacjentem przecież jest ktoś chory, a małe piersi, czy wąskie wargi nie stanowią ani choroby, ani kalectwa. Ostatecznie pacjentką będzie po zabiegu, gdy jej pocięte ciało ze zmiażdżonymi kośćmi twarzy i krwawymi wybroczynami, będzie przechodziło okres rekonwalescencji.

Aby zostać lekarzem, oprócz zdobycia wiedzy, należy też złożyć przysięgę Hipokratesa i stosować się do głównych zasad etyki jak np primum non nocere. Czy zatem chirurg, który dokonuje poważnych interwencji na życzenie nastoletniego klienta zasługuje na miano lekarza?

PS. Według badań przeprowadzonych we Francji, gdzie każdego roku chirurgii plastycznej różnych części ciała poddaje się coraz większa ilość nastolatek, 1/3 operowanych nie jest zadowolona z efektu zabiegu.

23 maj 2010

Jaki jest tata Adeli?

Tata Adeli wykazywał się typowo męską logiką chodząc z trunkiem w jednej ręce a wierzgającą dwulatką w drugiej. Snułam domysły jak skończyć się może ta przygoda, gdy usłyszałam brzdęk tłuczonego szkła i głos taty Adeli "Ada, coś ty narobiła?!"
Dzidek przyszedł do mnie złożyć donos.
-Wiesz mamo, ten tata Adeli to nie jest bardzo mądry.

20 maj 2010

Gen wiary.

Ateizm stał się popularny. Modny nie jest, bo w modzie obecnie jest eklektyzm religijny. Coś, co moim zdaniem, przypomina koktajl Mołotowa w sferze duchowości- bierze się z każdej ideologii, nurtu czy religii wybrane elementy, miesza je i skleja kilkoma psychologicznymi określeniami oraz zabobonami. Efekt stanowi równie wybuchową miksturę niczym rzeczywisty koktajl Mołotowa.

Tubylczy ateizm zaś jest wątły, choć bywa, że w pierwszej chwili wydaje się mieć dość solidne fundamenty. Na początku bowiem ateista przedstawia swój naukowy światopogląd. Jednak, gdy zadam kilka dodatkowych pytań, okazuje się, że wiedzy naukowej mu brak, a czasami chodzi ateista do wróżki. Wróżki?- zapytam. W zasadzie, nie do wróżki tylko do astrologa-odpowiada wówczas mój rozmówca i dodaje, że astrologia jest wszakże dziedziną nauki, co tylko potwierdza jego naukowy światopogląd. Niekiedy, gdy mam dobry humor, staram się wytłumaczyć, że to astronomia stanowi dziedzinę nauki.

Tutejsi ateiści nie są wojownikami przeciwko systemom, religiom, opium dla mas. Nie plują na krzyże, choć czasem buntują się przeciw minaretom i noszeniu burek. Jednak nie ma w nich wrogości pełnej ślepej agresji. Bywa, że wyrażą się z lekką pogardą o tłumach mamionych obietnicą raju, gdy oni sami nie dają wiary głupotkom a pokładają zaufanie w naukę i rozum.

Ateizm tubylców objawia się zainteresowaniem zjawiskami paranormalnymi i magią. Jak grzyby po deszczu rośnie ilość osób, które w odpowiedzi rozwijają mały biznes: wróżenie, czytanie z ręki, przepowiadanie przyszłości z kart, gnatów szyjki kurzej, fusów, odgadywanie czakry, leczenie tajemniczą energią, której fizyka jak dotąd nie odkryła. W telewizji nawet istnieje kanał, na którym pani stawia tarota na życzenie dzwoniących telewidzów. Nie trzeba być wybitnie inteligentnym, by zauważyć, że to dzwoniący klient sam jej wszystko wyśpiewuje i udziela szeregu wskazówek. Ona tylko używa ogólników i powtarza to, co zasłyszała wcześniej od rozmówcy np tak:
-Nazywam się Danielle, jestem 22 letnią mamą.- Przedstawia się kolejny telewidz.
-Widzę w kartach dziecko, małe dziecko. Troskę widzę!- Opowiada wróżka. (Odkrywając Amerykę, że matka w wieku 22 lat posiada małe dziecko i się martwi. Szkoda, że pani nie widziała góry pieluch.)
-Tak, dziecko to moja córeczka, którą samotnie wychowuję.- Zachwyca się rozmówczyni.
-Mężczyznę widzę, ale on się oddala od pani i od dziecka. Ach, to dziecko jest prześliczną dziewczynką!- Wróżka kontynuuje widząc, że pociągnęła za dobrą nitkę swej marionetkowej rozmówczyni.

Pani z programu jest najzwyklejszą szulerką wykorzystującą znajomość ludzkiej psychiki, a nie kanały mocy, czy kontakty ze światem nadprzyrodzonym. Nigdy nie podaje szczegółów, ani rozwiązań, nigdy nie mówi co trzeba zrobić, tylko ogólniki: "musi pani uważać", "istnieje szansa na (zależnie od problemu dzwoniącego) miłość, pieniądze, poprawę zdrowia, wyjazd". Mówi używając rozmytych opisów pt. "jakaś kobieta, chyba brunetka", "jakiś mężczyzna niedaleko". Nigdy nie powie, że siostra, albo koleżanka z pracy. Tę informację deje jej w odpowiedzi rozmówca, który tak bardzo chce by jego los się odmienił, by usłyszeć słowa otuchy czy pocieszenia, że gotów jest całą swoją rzeczywistość nagiąć do słów "widzącej" oraz wyjawić jej swoją sytuację w najdrobniejszych detalach.

Odniosłam wrażenie, że mimo zaufania w naukę oraz deklarowania ateizmu w tubylcach istnieje potrzeba religijności. Taki gen wiary, nawet nie ważne w co. Gen nakłaniający do poszukiwania odpowiedzi na pytania, na które nie umiemy odpowiedzieć. Coś, co wytłumaczy brak kontroli nad własnym życiem. Dlaczego ktoś komu ufaliśmy nas zdradził, opuścił? Dlaczego chorujemy czy nie mamy pracy? Co się dzieje po śmierci? Może wszytko jest gdzieś zapisane, może dzieje się z powodu jakiejś siły wyższej: energii, przeznaczenia, karmy. Co to może być innego, skoro Boga nie ma?

11 maj 2010

Biznes-plan poranka.

-Jak wyglądają wasze poranki?- Zapytałam znajomych przedstawicieli rodzin wielodzietnych zastanawiając się, czy mają równie tragiczny przebieg niczym nasze.
-Oj, nie pytaj!- Pruliński westchnął ciężko tonem doświadczonego ojca.

Dla mnie, początki dnia są najcięższe, nie tylko ze względu na bolesną konieczność wstania. To też stanowi dramat sam w sobie. Jednak najbardziej rozdziera mnie walka o "wyszykowanie dzieci". W biznes-planie poranka nie ma nic frapującego; obudzić, odcedzić, nasmarować mazidłem, przebrać, podać żelazo, nakarmić, napoić, umyć (a starszego zagonić do mycia), ubrać (bądź do ubrania zagonić), wyposażyć w drugie śniadanie, odprowadzić do szkoły. Proste, wręcz banalne... w teorii. Bowiem, przy realizacji planu, jak w przypadku każdego karkołomnego przedsięwzięcia, napotykamy na (jakby to nazwać delikatnie) nieprzewidziane trudności. Trudności są zazwyczaj dwie: mała i większa.
Mała budzi się radośnie. Nadaje rzeczywistości charakter chaosu -rozrzuca, wyjmuje, rozwija, wyciąga, drze na kawałeczki). Ucieka, najczęściej na golasa. Chichocze. Krzyczy.

Większa nie chce wstać, a potem wydarzenia same przyjmują "logiczny" bieg. Woda się sama rozlewa w łazience. Piżama nie chce się zdjąć. Mleko samo wylewa w kuchni, chwilę przedtem jak wyznało, że nie, nie i jeszcze raz nie jest głodne. Śniadanie nie chce się zjeść, gdy Trudność Większa pracowicie przeżuwa każdy kęs 5 minut. Później pasta do zębów, również samoczynnie, rozsmarowuje się na kranie i umywalce. Heroiczne ubrania podejmują przyśpieszony kurs pilotażu rytmicznie wznosząc się nad głowami i opadając na podłogę. Jak bosko! Po drugim lądowaniu czapki de Silva z błyskiem frustracji w oku wystawia Trudność Większą za drzwi i każe jej dokończyć ubieranie na schodach. Wychodzimy. Trudność Mniejsza zbiera kamyczki, listki, śrubki i co tylko się napatoczy. Większa wyje, że jej głowa zmarznie bez czapki. Docieramy do szkoły, gdzie Dzidek odzyskuje spontanicznie dobry humor, rozdaje buziaki i wyrusza na spotkanie z machiną edukacji szwajcarskiej. Pozostaje jeszcze odprowadzenie Mateo do niani. Biznes-plan wykonany!

W tramwaju spotykam sąsiadkę- potrójną matkę. Pytam jak minął jej poranek.
-Lepiej nie pytaj.-Odpowiada Sonia.

3 maj 2010

Pocztówka z Polski- prawo do rękodzieła.

Jakoż iż zapuszczam pióra kury domowej, włosy, sadełko oraz zapuszczam się, przemierzam od czasu pewnego zakamarki sieci poświęcone rękodziełu. Tematyka okazała się całkiem niczego sobie i ku zaskoczeniu odkryłam wiele ciekawych technik oraz osób, które potrafią wyczarować cuda, cudeńka, "cudenieczka". Przyoblekłam się także w dumę, gdyż rodaczki mnie urzekły swym talentem, pomysłowością ale nade wszystko oryginalnością w podejściu do praw autorskich.

Wszystko się zaczęło od pewnego egzaminu, który mieczem Damoklesa nade mną wisiał. Walczyłam ze stresem dłubiąc różności z różnym efektem, a że tradycja rodzinna w moim wypadku ogranicza się do robienia na drutach i szycia, które to czynności skutecznie mnie irytują, zatem zatopiłam się w czeluści sieci.
W internecie można znaleźć wszystko od opisów technik, wnikliwych analiz, wzorów, sklepów ze specjalistycznymi utensyliami, po filmiki obrazujące z detalami wszelkie tajniki rękodzieła. Są też fora, a nawet niekiedy, wręcz "fora ze dwora".Okazuje się, że rodaczki są niezwykle honorne jeśli chodzi o rozumienie praw autorskich, a przynajmniej takie odniosłam wrażenie.

Kiedyś, w epoce przedinternetowej, to jest w czasach bardzo odległych, niemal jak epoka lodowcowa, gdy małym dziewczęciem byłam, przepisy i techniki przekazywane były metodą kontaktową. Sąsiadka mojej Ukochanej Babci uczyła mnie szydełkowania, ktoś inny haftu, ktoś inny robienia gobelinów etc. Nikt nie rościł sobie jakichkolwiek praw do wzoru na serwetkę, czy kapci z wełny. Dzielono się swoją wiedzą (lub nie) i już.

Dziś rękodzieło urosło do rangi sztuki strategicznej, a jeśli ktoś sobie z tego racji nie zdaje i jak ja, sądzi, że to banalna dłubanina dla zabicia czasu, może się spotkać z bolesnymi sankcjami. Na ten przykład Koronczarka, dzięki której zaczęłam frywolitkować, nieopatrznie nazwała pewien wzór na kolczyki "swoim ulubionym". Posypał się na nią grad nieprzyjemnych komentarzy, że to przecież nie jej wzór, więc czemu sobie uzurpuje autorstwo. Awantura się zrobiła z darciem pierza wśród kur domowych, jakby o wynalezienie dynamitu chodziło.

Innym razem, pewna dzierlatka podpatrzyła na zagranicznej stronie etui na komórkę wykonane na szydełku, co skwapliwie zaczęła kopiować i sprzedawać. Pomysł się spodobał oraz doczekał naśladowców, czego rzeczona dzierlatka znieść nie mogła. Jak można ją papugować, łamać jej dziewicze prawa autorskie?! Przecież ona pierwsza w całej Polsce wpadła na taki pomysł! Ona była sprytna i języki znać musiała, ale te inne papugi-toż to zwykłe złodziejki!

Szczytem zaś skandalu w polskim rękodziele jest afera niepozornego kwiatka z filcu. Otóż, pewna Artystka dłubiąca w wełnie zrobiła ową drobną ozdobę, która komuś się spodobała, więc zapytał na forum jak ją się robi. Technika wykonania w tym przypadku była oczywista: wycina się dwa kwadraciki z filcu i zszywa się je na środku. Dlatego inna Życzliwa Forumowiczka podała taką właśnie odpowiedź, czym wywołała lawinę oskarżeń pod swoim adresem. Artystka bowiem poczuła się głęboko poszkodowana ujawnieniem jej tajemnej techniki wykonywania kwiatka z filcu. Zaczęła śledzić Życzliwą na wszelakich stronach dotyczących rękodzieła, straszyć konsekwencjami prawnymi złamania praw autorskich, straszyć sądem, a nawet piekłem. A wydawałoby się, że to taka banalna ozdoba. Ludzie nie przestana mnie zaskakiwać.

Zjawisko "praw autorskich" w dziedzinie robótek ręcznych stanowi fascynujący wybryk natury. Znalazłam kilka różnych modeli zachowań, jakby odpowiedników etykiety w necie. Jedni się chwalą swoimi pracami, ale nie pozwalają się na nich nikomu wzorować, bądź każą sobie płacić za prowadzenie tzw warsztatów, drudzy dzielą się wiedzą i proszą, by przytaczać ich imiona jako autorów, zaś jeszcze inni przekazują tajniki za darmo, bez żadnych wymagań z czystej pasji.

Tym wszystkim, dzięki którym nauczyłam się filcować, frywolitkować, dziergać na drutach piętę skarpetki, robić samodzielnie kosmetyki, piec chleb oraz wykonywać technikę decoupage, dziękuję serdecznie za udostępnienie ich wiedzy, ukojenie moich nerwów i w konsekwencji zdany egzamin. Dziękuję za Waszą hojność i dystans do "praw autorskich"!