29 sty 2009

Demokracja bezpośrednia a sprawa polskiego hydraulika.

"Szwajcaria jest federacją demokratyczną oraz parlamentarną, gdzie na szeroką skalę wykorzystywana jest instytucja referendum (demokracja bezpośrednia). Szczególnie silna jest pozycja parlamentu i władz kantonalnych. Ustrój ten nazywa się parlamentarno-komitetowym, cechą najbardziej typową dla niego jest brak rozdziału pomiędzy władzę ustawodawczą, prawodawczą i sądowniczą."- Tak opisuje ustrój polityczny Szwajcarii encyklopedia i bynajmniej nie przesadza pisząc o wykorzystywaniu instytucji referendum. Odbywają się one w zasadzie jedno po drugim. Rekordem jest ponoć liczba 40 rocznie. Ich tematyka bywa rozmaita; od zapytania o zaostrzenie prawa dotyczącego posiadania psów obronnych, przez zagadnienia emerytalne, aż do polityki zagranicznej.

Liczne referenda posiadają jedną wadę tj cenę, natomiast rozliczne zalety.
Po pierwsze aktywizuje się obywateli, co jest nie bez znaczenia zważywszy na zdystansowaną ich mentalność i wrodzoną, bądź nabytą rezerwę w kontaktach towarzyskich.
Po drugie, urozmaica się architekturę miast, miasteczek i wsi, gdyż w istotnych, widocznych miejscach umieszczane są tablice informujące o najbliższych referendach jak i plakaty propagandowe.
Po trzecie, referenda oraz związana z nimi agitacja stanowią wspaniałą możliwość zaistnienia dla partii politycznych, organizacji i ruchów. Na wspomnianych wcześniej tablicach rozwieszane są plakaty z hasłami, pod którymi podpisują się demokraci, zieloni, liberałowie, związki zawodowe, ruch filatelistów genewskich itp. W związku z referendum każdy może się wypowiedzieć, czy zaistnieć.
Po czwarte, trzeba owe plakaty zaprojektować, wydrukować, porozwieszać, co daje każdego roku pracę sztabowi ludzi, czym zmniejsza bezrobocie.

Plakaty z zasady są dość proste w wymowie. Dominują obrazoburcze przekazy np kruków i wron rozdziobujących mapę Szwajcarii jak kamienie rzucone na szaniec, bądź dziarskiego kowboja strzelającego w plecy duchowi federacji. Towarzyszą im zawsze treści reklamowe danej partii, czy ruchu, oraz zdecydowane "oui" lub "non".

W najbliższym, mającym się odbyć w połowie lutego referendum, Szwajcarzy będą decydować o zacieśnieniu kontaktów z Unią Europejską.
Oto jeden z plakatów, nawołujący do głosowania na "tak".


(W moim tłumaczeniu:) "Nie doszło do inwazji polskiego hydraulika."

26 sty 2009

Co to znaczy być rasistą?

Choroba męża ma swoje dobre strony, o ile potrafimy niemoralnie czerpać z niej profity. Jako kobieta wyzuta ze współczucia, pozostawiłam chorego de Silvę razem z naszym również chorym potomstwem. Sama zaś postanowiłam zasilić rodzinną garderobę korzystając z przecen.

Udałam się do dużego sklepu, gdzie bezwstydnie buszowałam wśród ciuchów rozmaitych. W końcu udałam się do kasy ze sporym naręczem odzieży, głównie dla moich facetów, (co, z resztą, odbieram jako osobista porażkę, gdyż we wcześniejszych założeniach miałam sobie coś nabyć) . Kątem oka zobaczyłam inną panią zmierzającą w tym samym kierunku. Kobieta nie była jakąkolwiek kobietą, tylko Arabką, przez co przyśpieszyłam kroku. Nie udało mi się jednak ustawić przed nią w kolejce, a szkoda. Dlaczego chciałam być pierwsza? Otóż z obawy przed rytuałem zakupowy, jaki odczyniają Arabki (oczywiście nie wszystkie, tylko specyficzny ich rodzaj, do którego owa pani się "na oko" zaliczała). Niestety się nie myliłam, przez co po pierwsze zmuszona byłam ów rytuał zakupowy obserwować, po drugie tracić półgodziny na stanie w kolejce, po trzecie brnęłam w stereotypy i uprzedzenia.

Rytuał zaczyna się cudownym rozmnożeniem Arabek przed kasą. W kolejce staje tylko jedna, natomiast gdy przychodzi jej pora dołączają do niej wszyscy krewni i znajomi królika, rozproszeni przedtem po sklepie. Z jednej osoby przede mną robią się nagle dwie, trzy, potem nawet sześć. Zaś z kilku rzeczy do kupienia robią się ich dziesiątki. Sprzedawca najczęściej nie jest w stanie nad nimi zapanować, ani się doliczyć. Wyjątek stanowi, jak dotąd, jeden śmiałek , którego spotkałam i jak się okazało Rosjanin zaprawiony z kolejkowym prawem dżungli.
Po cudownym rozmnożeniu nastąpił zakup ubrań. Po chwili ekspedientka z uśmiechem na twarzy poprosiła koleżankę o sprawdzenie ceny kilku produktów, które mimo obniżek miały podejrzanie niskie ceny. Jak się okazało, ktoś poodrywał oryginalne etykiety np od płaszcza i podstawił na to miejsce cenę za podkoszulki 5,99. Arabki z uśmiechem udały zaskoczenie, a pani ekspedientka udała również z uśmiechem, że nikt im niczego nie zarzuca i kontynuowała naliczanie należności wertując stertę ciuchów.

Przyszedł czas płacenia. Kupujące zaczęły szukać po kieszeniach pieniędzy i opróżniając ich zawartość, grosik po grosiku formować na ladzie sporą kupkę monet. Sprzedawczyni zachowując zimną krew skrupulatnie przeliczyła jej zawartość i zakomunikowała, że suma się nie zgadza. Z mojego doświadczenia mogę napisać, iż suma z reguły się nie zgadza, a wszystko przez arabskie zamiłowanie do targowania, które spotyka się z całkowitym brakiem zrozumienia u zachodnioeuropejskich sklepikarzy.

Następuje zatem kolejny etap rytuału- targowanie. Ekspedientka zabiera ze zgromadzonej kupki ubrań dwie rzeczy wywołując straszliwy lament Arabek który przypadkowy obserwator mógłby odebrać jako zawodzenie żałobne po stracie najbliższego członka rodziny. W końcu po przetrząśnięciu jeszcze raz kieszeni udaje się zebrać całą należność. Uff już po wszystkim. Ekspedienta podaje rachunek i torby z zakupami, życzy miłego dnia. Kupujące z uśmiechem odchodzą, również życząc jej miłego dnia.

Mi zaś pozostaje pytanie, czy pobyt zagranicą uczynił ze mnie rasistkę oraz czy fakt, że zachowanie owych kupujących w ogóle mnie nie zdziwiło, jest przejawem rasizmu?

24 sty 2009

Notka dziękczynna.

Drodzy czytelnicy,
chciałam Wam bardzo serdecznie podziękować, za oddane głosy na mój blog. Poparcie, którego mi udzieliliście przeszło moje oczekiwania. Blog uplasował się na 36 miejscu (jak udało mi się ustalić) w swojej kategorii. Bardzo jestem wdzięczna, za Wasz gest oraz hojność wobec maluszków dotkniętych Mózgowym Porażeniem Dziecięcym. Udział w konkursie okazał się być miłą zabawą i nie mogę się już doczekać ogłoszenia wyników oraz poznania zwycięzców.
Jeszcze raz bardzo dziękuję.
Młoda Matka za granicą.

23 sty 2009

Zespół rodzica maltretowanego.

Polska wkracza do Europy. Razem z adoptowaniem norm UE na np wielkość ogórków szklarniowych, przyjmujemy też niektóre trendy, rośnie świadomość proekologiczna, antysieksistowska etc. Polacy się "cywilizują", zaś pewne grupy społeczne tracą swoja pozycję, gdy inne rosną w siłę. Starsi ludzie już przegrali; przyklejono im łatkę moherowych beretów i sklerotyków, stracili szacunek czy prawo wypowiedzi. Teraz bój toczy się o degradację pozycji rodzica, którą w wielu krajach Zachodniej Europy udało się przeprowadzić z sukcesem.

Zaczyna się niewinnie od nadania większej rangi dzieciom. Mówi się o ich prawach, o grzechu maltretowania. Psychologowie dorzucają cegiełkę pod tytułem psychoanaliza, w której za wszelkie błędy, potknięcia, frustracje dorosłego człowieka obwinia się jego rodziców i toksyczny model wychowawczy (zwłaszcza we wczesnym dzieciństwie). Rozważa się zagadnienie godności i nietykalności dzieci. Bada się, czy przysłowiowy klaps nie naruszy wrażliwej psychiki przedszkolaka wywołując w nim np trwałą awersję do kobiet, bądź przepisów ruchu drogowego. W dodatku jak grzyby po deszczu pojawiają się poradniki, programy telewizyjne, w których specjaliści kreują wizje idyllicznej więzi rodzic-dziecko; bez krzyku, bez bicia, bez konfliktów, bez problemów. Wałkuje się temat "dobra dziecka", wsłuchiwania w jego potrzeby oraz ich zrozumienia. W reklamach małe brzdące pouczają dorosłych, tłumaczą im zalety nowych produktów, często ich ośmieszając. Pojawia się hasło powtarzane przez wszystkich jak mantra, że najwazniejsze jest dobro dziecka.

Nasączony taką indoktrynacją rodzic, bojąc się naruszyć godność maluszka, lękając się o trwały uszczerbek na jego kształtującej się psychice, staje się bezbronny. Unika konfrontacji, unika nakazów ograniczających rozwój jego pociechy i oddaje ster wychowania w jego ręce. Świat staje się dzieciocentryczny. Maluch jest najważniejszy, a dorośli, jak planety, wirują na orbitach woĸół niego, pozbawieni autorytetu i głosu. Wszyscy dbają o prawa najmniejszych szukając najdrobniejszych przejawów maltretowania dochodząc do paradoksów. Później mamy sytuację jak u mojej znajomej, która sprzeciwiła się kupieniu córce cukierków w sklepie, mimo urządzanej przez małą sceny histerii. Wtedy osoba trzecia zarzuciła jej (tzn mojej znajomej) znęcanie się nad dzieckiem i pouczyła, że powinna się wstydzić swojego zachowania. "To przecież jest tylko dziecko, a pani jako dorosła, powinna ustąpić."- brzmiała dyrektywa.

We Francji, w której od kilkunastu lat narasta problem z przemocą dzieci wobec rodziców, coraz częściej zaczyna się też mówić o prawach dorosłych oraz potrzebie wyznaczania limitów w wychowaniu. Organizowane są spotkania z pedagogami, psychologami, którzy mają pomóc dorosłym odzyskać ich status.
Na jedno z takich spotkań poszłam osobiście i byłam lekko zaskoczona. Po pierwsze rodzice byli zalęknieni. Mówili, że nie panują nad dziećmi, które ich nie słuchają, które nimi manipulują, urządzają sceny histerii. Pewna mama opowiadała jak cierpliwie każdego dnia zachęca swojego syna do wejścia do ich samochodu, gdy ten tarza się po ziemi, okłada ja pięściami i wyzywa od głupich bab. Do sceny dochodzi codziennie po zajęciach w przedszkolu i trwa to zawsze 30-45 min. Jednak mama jest wyrozumiała, bo wie, że synek jest po prostu zmęczony, że jak w końcu usiądzie w samochodzie, to zaśnie by obudzić się w lepszym nastroju.
Kolejnych rodziców ich czteroletnia pociecha regularnie tłucze kijem lub innym narzędziem i niestety, tak się niefartownie składa, że kontynuuje, nawet gdy proszą, by przestać. Tłumaczą cierpliwie, nawet dziesiątki razy i nic.
Oczy mi się zrobiły jak spodki, bo podawane przykłady, każdy jeden, wypisz wymaluj, były jak zadanie dla Superniani. Przecież znam większość z tych osób, a ich dzieci chodzą z Dzidkiem do przedszkola.

Ku mojemu drugiemu zaskoczeniu ekspertka wykazał raczej tradycyjne, polskie niż nowoczesne, zachodnie poglądy. Nie negowała klapsów, nie była oczywiście zwolenniczką bicia, lecz podała przykłady, gdy ich użycie może być uzasadnione. Nie usłyszałam też, że narusza to w jakimkolwiek stopniu godność dziecka. Mimo wyrażanych tez o dobru brzdąców, o ich indywidualności, potrzebach, problemach z radzeniem sobie z emocjami, nadal twardo obstawała przy ograniczaniu dzieci limitami. Podawała argumentację zupełnie przeciwną do tej widocznej od niedawna w polskich mediach. Tłumaczyła, że limity budują więzi rodzinne, rozwijają szereg pozytywnych cech (np kreatywność), uczą cierpliwości a nade wszystko kształtują poczucie bezpieczeństwa i silny charakter.

Zatem drodzy rodzice, nie dajmy się zdegradować, nie dajmy się maltretować! Dobro dziecka nie jest najważniejsze, podobnie jak któregokolwiek członka rodziny. Nie wychowujmy egocentryków i egoistów! Każdy jest ważny i ma takie sama prawa i to nie prawda, że naszym dzieciom należy się więcej niż nam. Apeluję, budujmy nasz autorytet! Nie bójmy się być dorosłymi, odpowiedzialnymi głowami rodziny. Dzieci potrzebują nas, naszej wiedzy, opieki, miłości i rozwagi. Uwierzmy, że jesteśmy mądrzejsi od przedszkolaków!

21 sty 2009

Nasz syn został powołany.

Pewnego dnia nasz Dzidek został po prostu powołany. Dostaliśmy pismo, od gminy, w którym jak wół stało napisane, że syna zaczyna obejmować obowiązek szkolny od września tego roku. Jak każdy czteroletni mieszkaniec kantonu genewskiego, ma się stawić do szkoły z odpowiednim ekwipunkiem. Podobnie jak przy powołaniu do wojska można sprawę odroczyć bądź obejść np chodząc do przedszkola międzynarodowego (o komisji lekarskiej nie wspominano). Nie da się ukryć, że Dzidek w wakacje skończy rzeczony czwarty rok życia. Termin dla nas jest odległą przyszłością ale jak widać dość bliską dla gminy. Musimy zatem zdecydować gdzie wolimy, by Dzidek się edukował; w przedszkolu CERN'u czy w lokalnej szkole. Jednak nie jest to takie proste.

Macierzyństwo wywołuje przekonanie, że nikt poza matką nie jest w stanie odpowiednio zająć się jej maleństwem. Przekonania tego nie zmieni ani postępujący wiek potomstwa, ani nawet sądowe ograniczenie praw rodzicielskich na skutek ciężkiego pobicia dziecka, alkoholizmu czy innego, patologicznego procederu. Niech sobie obcy ludzie mówią, co chcą, matka i tak wie, zna i kocha najbardziej swoje maluchy. Może dlatego jakiekolwiek nakazy są traktowane jako gwałt na rodzicielstwie? Może dlatego propozycja wprowadzenia obowiązku szkolnego w Polsce od 6 roku życia, spotyka się z tak silną negacją? Może nie chodzi o wiek dzieci, lecz o sam fakt, że ktoś nam z buciorami wchodzi w wychowanie pociech? Co innego, bowiem, samemu oddać dziecko do przedszkola, opiekunki etc, co innego, gdy mamy taki obowiązek, gdy nam to nakazano.

Koleżanka przysłała mi maila. W tytule napisała "ratujmy nasze dzieci", przez co z początku nie miałam odwagi owego maila przeczytać. Jako matka karmiąca, dotknięta nadwrażliwością na krzywdę każdego małego stworzonka zaczynając od Dzidka a na smerfach kończąc, uważnie filtruję informacje, które mogłyby mną nadmiernie wstrząsnąć. W końcu moja ciekawość zwyciężyła. Mail, a raczej dołączona do niego petycja, dotyczył ratowania dzieci przed wcześniejszym obowiązkiem szkolnym. Cóż mam odpisać koleżance, skoro Dzidek ma pójść już za kilka miesięcy do szkoły, gdzie (jak głosi petycja) zostanie mu odebrane dzieciństwo oraz wyrządzona nieodwracalna krzywda z uwagi na młody wiek i nieprzystosowaną do edukacji masowej strukturę mózgu? Petycji nie podpisałam.

Sama nie wiem, ile w rozważaniach na temat wieku rozpoczęcia szkoły jest rozterek, wiedzy na temat rozwoju naszych latorośli, lęków i strachów macierzyństwa, a ile ułańskiej fantazji bądź kargulowego poczucia własności. Niesamowite jest też, że bronimy nasze maluchy przed zagrożeniami świata zewnętrznego, drżymy o ich dobro, gdy najwięcej wypadków z udziałem dzieci ma miejsce w zaciszu domowym.

We wrześniu czeka mnie rozprawa z potrzebą upupiania syna, lękami i przekonaniem o wyższości matki nad szkołą. Póki co dobrze jest, że Dzidek chodzi do przedszkola. Dziś oglądali "Marsz pingwinów" w sali kinowej CERN'u, zaś jutro mają iść na przedstawienie pod enigmatycznym tytułem "O kreciku, któremu ktoś narobił na głowę". Ponoć historia należy do klasyki francuskich bajek dla dzieci, zaś wychowawczyni Dzidka jest zafascynowana jej wartościami edukacyjnymi.

PS. Głosowanie w konkursie "Blog roku 2008" zmierza nieuchronnie ku końcowi. Chciałam podziękować wszystkim, którzy wzięli w nim udział, a szczególnie tym głosującym na mój blog. Bardzo serdecznie Wam dziękuję. Szalenie miłe jest to, że doceniacie moją pisaninę. Cieszę się również, że dzięki Waszym głosom zostanie zasilony fundusz na turnusy rehabilitacyjne dla dzieci.Jeżeli ktoś jeszcze zechciałby mnie poprzeć, to przypominam, że głosy można wysyłać do 22 stycznia do godziny 12.

17 sty 2009

Żwirek i Muchomorek, czyli historia katastroficzna w wydaniu rodzinnym.

Dobra historia zaczyna się od niepozornego początku (choć istnieją i tacy, którzy wolą trzęsienie Ziemi, a potem by napięcie rosło). Tak na przykład akcja filmu "Epidemia" rozwija się dzięki niewinnej kapucynce i małemu wirusowi z zakręconym ogonkiem. Ani mały rozmiar tych stworzeń, ani fakty wydające się być nieistotne, nie zbiją z tropu wytrawnych znawców kina katastroficznego. Ci nie dają się zwieść. Oni we wszystkim co niepozorne widzą zagrożenie i potrafią wyciągnąć daleko idące wnioski już po pierwszych ujęciach filmu.
Nasza historia zaczęła się od zwykłej kartki zawieszonej na drzwiach i ani jej treść ani bieg następujących później zderzeń nie zapowiadały przyszłego rodzinnego dramatu. Może, gdybym należała do grona fanów kina katastroficznego, dostrzegłabym zagrożenie. Niestety do nich nie należę.

Kartkę spotkałam zawieszoną na drzwiach w przedszkolu Dzidka. Zaczepiła mnie treścią o wystąpieniu jednego przypadku ospy ("jeden" w tej kwestii język francuski jest bardzo dociekliwy). Odetchnęłam z ulgą myśląc, że tego typu informacje są dla mnie drugoplanowe. Nie jestem w ciąży, Mateo wyrósł z okresu noworodka, uff. Nie muszę panikować. Na wszelki wypadek zapytałam męża, czy on na ospę chorował. De Silva jak każdy rasowy macho odparł, iż nie pamięta i że musi zadzwonić do swojej mamusi. Teściówka potwierdziła przechodzenie owej choroby zakaźnej we wczesnym dzieciństwie mojego męża. Zatem ospa nam nie straszna.

Dzidek chodził nadal do przedszkola, zaś kartka na drzwiach zaczepiała mnie, co jakiś czas, uaktualnieniami o dwóch, a jeszcze później, o wielu przypadkach "varicelle". Byłam świadoma rozwijania się epidemii, a jednocześnie przekonana o naszym bezpieczeństwie, z wyjątkiem osoby Dzidka, który przecież prędzej czy później, ospę przejść będzie musiał. Tak też nie byłam specjalnie zaskoczona ani przerażona kropkami na ciele naszego pierworodnego, które obsypały go akurat dość pechowo podczas świątecznego pobytu w Polsce.

W filmach katastroficznych pojawia się taki wątek, w którym wszyscy są przekonani, że zażegnano niebezpieczeństwo. Wszyscy z wyjątkiem wytrawnych znawców gatunku, których rozluźnienie atmosfery nie zwiedzie. W naszej historii też pojawił się taki element.
Dzidek ospę przechodził nader łagodnie; bez gorączki ani swędzenia, drapania i innych nieeleganckich objawów. Po kilku dniach było już po chorobie, przynajmniej tak sądziliśmy.
Tydzień później pojawiła się mała, niepozorna krostka na brzuchu Mateo, potem druga i trzecia. Jak nic ospa, ale tego się można było spodziewać.
Tego samego dnia de Silva zadzwonił z pracy z informacją o swym złym samopoczuciu. Podejrzewał wystąpienie u siebie jakiejś dziwnej infekcji, gdyż skórę miał pokrytą wysypką nieznanego pochodzenia.
-To ospa.-Odpowiadam. De Silva nie wierzy i jest w stanie przyjąć każde inne wytłumaczenie (których jako miłośnik Lema, może znaleźć naprawdę sporo).

Wieczorem mąż dotarł do domu. Gdy go ujrzałam w pierwszym odruchu nie chciałam wpuścić bojąc się o zdrowie swoje i dzieci. Wyglądał jak osobnik zamieszkały przez obcy, złowrogi gatunek. Wydawało się, że lada moment de Silva zakończy żywot a z jego brzucha, z głowy lub innej części ciała wypełźnie jakiś obślizgły twór z odległej galaktyki zawładnięty (zawsze niezrozumiałą dla mnie) rządzą atakowania bezbronnych blondynek. Uczucia macierzyńskie walczyły z małżeńskimi. W końcu wpuściłam de Silvę do domu, jednak zachowywałam czujność. Obserwowałam go gotowa do podjęcia szybkiej reakcji, gdyby się jednak okazało, że mąż skolonizowany został przez obcy gatunek np tajemnicze budynie z kosmosu.

De Silva wyglądał strasznie. Wzrok miał mętny, język mu się plątał a jego skórę pokrywało tysiące bąbli. Gdyby sytuacja ta wystąpiła latem mogłabym przypuszczać, że padł ofiarą sadysty zamykającego ludzi sam na sam z rozsierdzonym rojem afrykańskich os. Jednak mamy styczeń, zatem jedyną wiarygodną wersją wydaję się ta o skolonizowaniu przez obcych. W dodatku mąż mój inaczej się zachowywał. Nie spał, wciąż się drapał, kazał się smarować specyfikiem w podejrzanym różowym odcieniu i ponadto śpiewał piosenki zaczerpnięte z bajek dla dzieci.

W filmach pojawia się wątek, w którym ona wie, że on jest niebezpieczny. Bohaterka pozostaje bez szwanku tak długo, jak on się nie połapie, że ona już wie. Akcję przepełnia napięcie i gra pozorów. On udaje, że jest jej mężem (a nie tajemniczym budyniem z kosmosu), ona udaje, że nie zauważa różnicy (między mężem a budyniem).
W przypadku naszej rodziny ja też udaję. Zapewniam de Silvę, że to jest ospa, choć teoria skolonizowania przez obcych, nadal krąży mi po głowie. Staram się być naturalną tak, jakby posiadanie faceta w kropki było czymś najzwyczajniejszym pod Słońcem. Nawet nazywam go pieszczotliwie "Muchomorkiem" i czekam na rozwój wydarzeń.

1 gram francuskiego
un cas de varicelle- jeden (pewien, jakiś) przypadek ospy

13 sty 2009

Sztuka manipulacji.

Pewna francuska modelka, a w zasadzie była modelka, odświeża się opinii publicznej wydając książkę, którą ponoć osobiście napisała. Informacja to dość banalna, gdyby nie fakt, iż owa pani onegdaj była sławna, a jej sława, niczym "meteoryt nad naszo wsio", przeleciała no i zgas-ła. Blask meteorytu jednak nie dla wszystkich był dość jasny, bo ja, na ten przykład, go nie odnotowałam (co potwierdza, że znów się alienuję od szeroko pojętej, nawet bardzo szeroko, masowej kultury).
Była modelka się w książce spowiada ze swoich grzechów, które popełniała solo, a nie, jak wcześniej twierdziła, w duetach. A to było tak...

Kilka lat temu pojawiły się ploteczki o rzekomym romansie wówczas młodej, francuskiej modelki z zabójczo przystojnym (ponoć) piłkarzem brytyjskim słynącym ze słabości do pieprznych, czy raczej pikantnych dziewóch, tak silną, że z jedną taką "spice" się nawet ożenił. Plotka rozwinęła skrzydła, gdy ją potwierdziła główna bohaterka oraz z wielką szczerością powiększyła listę adoratorów o brazylijskiego futbolistę, o którym też mówią, że jest strasznie przystojny (zaś ja postawiłabym akcent jedynie na samo "strasznie").
Modelka stała się z dnia na dzień bohaterką pism o największych nakładzie (niesprawiedliwie nazywanych brukowymi, gdyż osobiście je widuję na siłowni, u fryzjera a nawet w poczekalni u dentysty). Plotka urosła do rangi międzynarodowego skandalu, a wzburzona opinia publiczna niczym Rzymianie po spaleniu wiecznego miasta, domagała się krwi. Aresztowano zatem modelkę, która po trzech dniach odosobnienia przyznała się do kłamstwa oraz, iż sama je tabloidom sprzedała. Wtedy opinia publiczna zadrżała ponownie, tym razem zgodnie przytakując, że od samego początku czuła fikcję nosem oraz, że się oszukać, a tym bardziej, wykorzystać nie dała. Modelka udzielała znów dziesiątek wywiadów, tym razem skromnie przepraszając za zamieszanie, jakie wywołała.

Obecnie nasza bohaterka wydaje pod własnym nazwiskiem książkę o swojej plotce, o tym jak celowo ją stworzyła i o tym, ile zarobiła na jej rozpowszechnianiu udzielając wywiadów, sprzedając fałszywe informacje. Prawdopodobnie i tym razem opinia publiczna zareaguje; gawiedź kupi ową pozycję wydawniczą, by się egzaltować a modelka po raz kolejny zarobi na swojej plotce. Jedyną różnicą jest to, że teraz nie tylko brukowa prasa pisze o byłej modelce. Jej historia zasłużyła na miano sztuki, doczekała się publikacji literackiej i z pewnością będzie lepszym hitem księgarskim niż np "Gra anioła" Zafarona (którą od tygodnia obiecuję sobie przeczytać).

Tyle o upadku sztuki we Francji, czy raczej kultury szeroko pojętej. A czy w Polsce nie mamy odpowiedników: manipulatorów, postaci barwnych, sławnych nie ze względu na wniesiony dorobek do dziedzictwa kulturowego ojczyzny lecz za umiejętne egzaltowanie opinii publicznej? Czy w rodzimym kraju nie mamy gwiazd sztuki, od których sztuka mięsa (zwłaszcza przyrządzona według francuskiej sztuki kulinarnej) odznacza się większą kulturą?

10 sty 2009

Zgłosić się? Czy nie zgłosić? Oto jest pytanie.

Czy wziąć udział w konkursie? Czy nie? Mowa oczywiście o "Blogu roku 2008". Termin zgłoszeń upływa i chyba warto się zdecydować na coś, by nie pluć sobie w brodę po 13 stycznia.

Na dużą ilość głosów liczyć raczej nie mogę, bo przebywając za granicami kraju, mam ograniczone możliwości głosowania na samą siebie. Zaś kto inny mógłby na mojego bloga głosować? Jestem przekonana, że w innych przypadkach też tylko autorzy popierają sami siebie, bo każdy normalny człowiek (normalny tzn nieblogujący) jest zaprzątnięty codziennymi sprawami i wysyłanie SMS'ów na internetowy konkurs mu nie w głowie.

Istnieją szansę, że moja Kochana Mamusia odda jeden głos, może nawet dwa, o ile będzie miała akurat naładowane konto (co bywa niekiedy problematyczne) i o ile poinformuję ją, jak SMS'a wysłać tzn na jaki numer. Tak, na moją Mamusię mogę liczyć oraz na jej zaawansowaną miłością macierzyńską. Miłość na tyle silną, by głosować na bloga swojej córki, którego z resztą nawet nie czytała z braku stałego łącza internetowego oraz osobistego wstrętu do komputera.

Zatem skoro na zwycięstwo się nie nastawiam to, po co startować w konkursie?
Może dla zabawy? Może dla możliwości (nawet stricte teoretycznej) zwiększenia ilości odbiorców?
Zgłosić się? Czy nie zgłosić? Oto jest pytanie.

9 sty 2009

Gdy mężczyzna chce powiedzieć komplement.

Dziś będzie o de Silvie i jego wypowiedziach, którymi nic złego nie miał na myśli. Tak już jest z facetami, że sztuka konwersacji, nawet na niezbyt wyrafinowanym poziomie, jest dla nich zawiła. Mężczyzna jako istota prosta nie ma z reguły złych intencji, jedynie niefortunnie się wyraża. Dlatego, po kilku niepowodzeniach, wielu rozsądnych przedstawicieli płci brzydkiej wyrabia sobie styl "techniczny" prowadzenia rozmowy. Styl techniczny ogranicza się do wyrażania suchych faktów, bez okraszania ich osobistymi uwagami, albo niebezpiecznymi, oryginalnymi paralelami np "wyglądasz jak miś panda" (mogący sugerować posiadanie podkrążonych oczu), bądź "masz nóżki jak sarenka". Mimo swojej oschłości ten styl stanowi bezpieczny sposób wybrnięcia z zawiłości konwersacji, zwłaszcza z wrażliwymi na słownictwo i szukającymi dziury w całym kobietami.

Niestety, bywa że mój mąż zapomina o oschłości i technicznym stylu wysławiania się. Popełnia jakieś (wręcz odrażające) porównanie. Potem widząc mą nieprzychylną reakcję próbuje się wytłumaczyć, rozwija temat, brnie w dalsze paralele pogrążając się coraz bardziej, by w końcu spasować i przyznać, że ten zabieg językowy nie był najlepszy. Mówimy o niektórych osobach, że im słoń nadepnął na ucho, zaś o deSilvie można by parafrazować, że słoń nadepnął mu na język. Może niecałkowicie ale w pewnym stopniu z pewnością
Przez kilka dobrych lat życia małżeńskiego nauczyłam się współżyć z moim osobistym, męskim osobnikiem trwale okaleczonym w dziedzinie prowadzenia dialogów na gruncie emocjonalnym. Dlatego staram się wszelkiego typu "kwiatki" obierać za dobrą monetę bądź przymykać na nie oko.

Wieczorem karmiłam Mateo. De Silva spojrzał na mnie z uśmiechem i powiedział;
-Jesteś najseksowniejszą mleczarnią, jaką znam.
Jako doświadczona żona przyjęłam to za komplement.

5 sty 2009

"Choroba krocza" i inne przypadłości emigrantów.

Emigracja pozwala z dystansu zobaczyć Polskę a nie kiedy też Polaków. Dystans ten występuje przede wszystkim w wymiarze czysto fizycznym i odmierzamy go w kilometrach. Z jego odpowiednikiem psychologicznym bądź, jak twierdzą niektórzy, duchowym bywa różnie.
Wyjeżdżamy za granicę z własną wizją tego,jak tam jest, przesiąknięci stereotypami bynajmniej nie na temat obcych krajów ale także i naszego własnego. Prędzej czy później musimy się zetknąć z realiami, które zweryfikują nasz niewidzialny bagaż domysłów, marzeń czy uprzedzeń. Co dalej? Musimy zająć postawę wobec realiów i stereotypów, postawę nie tyle prawidłową, czy adekwatną lecz nade wszystko zdecydowaną, by ułatwić sobie codzienność oraz potwierdzić słuszność podjętych wyborów. Im skrajniejsza jest nasza reakcja, tym lżej nam się odnaleźć, lżej mówić o Polsce i zdecydować o przyszłości.

Emigranta typu A przepełnia euforia na granicy stanu maniakalnego. Nowe okoliczności go zachwycają; wszystko jest lepsze, łatwiejsze. Polska w porównaniu z życiem na emigracji wydaje mu się zaściankowa. Obwinia Ją za dotychczasowe niepowodzenia i z czasem dostaje coraz silniejszej alergii na wszystko co z nią związane. Emigrant typu A dostaje wysypki myśląc o polskim systemie edukacji, mdłości wspominając stan dróg, zaś konwulsji z objawami silnej astmy przy omawianiu krajowej służby zdrowia czy polityki. Po kilku latach reakcję alergiczną nasilają głębokie stany lękowe przed wszelkimi przejawami życia w Polsce; boi się jeździć samochodem (bo Polacy prowadzą jak szaleni), taksówkami (bo wywiozą gdzieś człowieka i okradną), pociągami (bo tam napadają), załatwić cokolwiek w urzędzie (z powodu niebotycznych kolejek i krwiożerczych "panienek z okienka"). Lęk może się przeobrazić w zaawansowaną fobię jak u naszych znajomych, którzy w czasie pobytu w kraju szukali jedzenia dla dziecka i bojąc się twarogów (bo może z mleka od wściekłych krów), warzyw, owoców, mięsa i innych polskich produktów, zdecydowali się żywić potomka czipsami.

Emigrant typu B jest osobą tęskniącą za korzeniami i podszytą kompleksem "gorszego Polaka". Czuje potrzebę udowadniania sobie i innym jak wspaniałym krajem jest jego Ojczyzna, zwłaszcza czyniąc porównania z obecnym miejscem zamieszkania. Żarty o hydraulikach go nie bawią. Jest permanentnie zwarty i gotowy, by bronić polskości oraz śpiewać hymny pochwalne ku uczczeniu jej zalet. W wyniku tego napięcia rozwija się u niego nader gwałtowna nerwica z tikami, natręctwami i całą gamą dziwactw. W oczach emigranta typu B, Polska z dnia na dzień pięknieje. Przygwożdżony niepodważalnymi kontrargumentami (które, mimo wszystko, będzie dzielnie odrzucał), w końcu obarczy wszelką winą 200 lat zaborów, komunistów, nazistów, Żydów i Kościół Katolicki.

Oczywiście można unikać skrajności i starać się patrzeć z dystansem na emigracyjne życie oraz na Polskę. Jednak taka postawa stanowi dużo większe zagrożenie dla stanu zdrowia niż dwie, wcześniej wymienione. Może się stać bowiem tak, że znajdziemy w sobie wystarczającą ilość rozsądku, by dostrzec zarówno wady i zalety Polski jak i innych krajów. Możemy też nieszczęśliwie pozbyć się uprzedzeń, idyllicznych wizji raju na ziemi czy stereotypów. Wtedy narażamy się na dotkliwą przypadłość, stojąc jedną nogą w Ojczyźnie a druga w już nieobcym kraju (ale, w którym nadal nie czujemy się u siebie). Robimy gigantyczny szpagat i utrzymujemy się w nim miesiącami, latami naciągając tęsknoty i powodując rozdarcie (nie tylko) wewnętrzne. Pojawiają się wątpliwości oraz brak precyzyjnych planów, gdzie chcemy osiąść na stałe, czyli stan nazywany przez moją koleżankę "chorobą krocza".


Realia emigracji oraz czas spędzony za granicą nie zmieniają dystansu fizycznego, natomiast wpływają na dystans mentalny i postrzeganie Polski. Wymagają też jasnych deklaracji i odpowiedzi na pytanie "kim jestem i kim chcę być". Można być: Polakiem za granicą, polskim emigrantem bądź Szwajcarem z polskimi korzeniami. Wybór należy do nas. Ja, paradoksalnie, przebywając za granicą coraz bardziej czuję się związana z Ojczyzną, coraz bardziej czuje się Polką.