15 gru 2007

Szukamy mieszkania w Genewie.

W związku z planowanym powiększeniem rodziny szukamy większego mieszkania w Genewie. Zagadnienie to okazało się nie być bardzo proste i zdecydowanie wygląda inaczej niż w Polsce.
Najłatwiej jest wynająć bezpośrednio od prywatnej osoby, jednak takich ofert na rynku jest bardzo niewiele. Najczęściej trzeba skorzystać z pośrednictwa agencji nieruchomości i tu zaczynają się schody. Na początku wszystko wygląda jak w cywilizowanym kraju (takim jak np Polska). Oglądamy mieszkanie, zadajemy pytania, przełykamy z uśmiechem gorzką pigułkę ceny wynajmu i składamy papiery do agencji. Wymagane jest podanie, zaświadczenie o zarobkach oraz specjalne oświadczenie z gminy o braku postępowania sądowego wobec nas. Luzik.
Potem czekamy na decyzję od kilku do kilkunastu dni i ...nie dostajemy mieszkania. Dlaczego nam go nie wynajęto? Otóż tego nikt nie jest w stanie wyjaśnić, czasem słyszymy, że właściciel mieszkania tak zdecydował. Jednak właściciel nie ma żadnego kontaktu z dzierżawcami, czasem nie jest nawet konkretną osobą tylko np funduszem powierniczym.
Nie istnieje żaden sposób weryfikacji sposobu przydzielania mieszkań. Możemy być jedynymi zainteresowanymi i nie możemy wynająć lokum. Wiadomo, że Szwajcarzy mają pierwszeństwo i podobno rodziny spodziewające się dziecka też. Jednak nikt nas nie poinformuje jakich warunków nie spełniamy i co ewentualnie możemy zmienić. Ktoś powie, że podobnie było za komuny. Otóż za komuny znaliśmy zasady, pomagało np gdy się miało znajomości lub należało do partii.
Kolejną pułapką jest składanie podań w kilku agencjach. Jeżeli bowiem, jakimś cudem dostaniemy "przydział" na mieszkanie np w dwóch miejscach i z jednego zrezygnujemy, wtedy musimy zapłacić karę za odrzucenie oferty. Dodatkowo agencja wpisuje nas na czarną listę "tych państwa nie obsługujemy" niczym w filmie Barei .
Tak oto w Genewie, w atmosferze kwitnącego kapitalizmu, nie istnieją zasady wolnego rynku w przypadku wynajmu mieszkania. Nasi znajomi szukali lokum po kilka miesięcy a rekordziści 1,5 roku.
Trzymajcie więc za nas kciuki.

9 gru 2007

Czy macie czasem ochotę zabić własne dziecko?

Czy macie czasem ochotę zabić własne dziecko?
Otóż mi się zdarza. Nie jest to, całe szczęście, stan permanentny ale jak najbardziej spotykany. Ostatnio tj wczoraj wszystkiemu było winne przeziębienie, architektura sakralna we Francji i rekolekcjonista z Taizé.
Wszystko zaczęło się od przeziębienia Dzidka, które to bezlitośnie skazało nas na areszt domowy. Trzy dni bez porządnego spaceru i wyżycia się z innymi dziećmi spowodowały odmóżdżenie naszego dwulatka a mnie przyprawiło o ból głowy. Dzidek wychodził z siebie i wymyślał różnego typu "próby ognia", które eksperymentował na mnie. Muszę przyznać, że choć niektórym tym przedsięwzięciom brakowało finezji, okazywały się wręcz zabójczo skuteczne. Dobrze, że choroba była lekka i krótkotrwała, bo zaczynałam mieć już myśli samobójcze.
W sobotę wieczorem udaliśmy się wspólnie na rekolekcje do maleńkiego francuskiego kościółka. Wybór nie był przypadkowy, gdyż po pierwsze nabożeństwo było po polsku a po drugie prowadził je nie byle kto, tylko sam brat Marek ze wspólnoty z Taizé.
Na spotkaniach młodych organizowanych przez ten zakon br. Marek czyta tłumaczenia w języku polskim. Po naszej wielokrotnej bytności na modlitwach jego glos kojarzy się nierozerwalnie z atmosferą skupienia, może trochę na zasadzie odruchu Pawłowa.
Niestety głos zakonnika nie wprowadził Dzidka w stan kontemplacji, wręcz przeciwnie przedłużająca się atmosfera zasłuchania wywołała u niego znudzenie i chęć przygód. Udało nam się trochę okiełznać syna, jednak za nic nie mogliśmy go nakłonić do spokojnego siedzenia na miejscu. Dzidek zatem wybrał się na spotkanie z przygodą i maszerując przez kościół szukał nowych wyzwań. W zasadzie nie zachowywał się źle i gdyby nie fatalna akustyka małego kościółka, nikomu by nie przeszkadzał. Jednak akustyka była i to jaka...
Miałam nadzieję, że na rekolekcjach się wyciszę i odzyskam równowagę psychiczną zachwianą w ostatnich dniach. Niestety każdy krok naszego małego eksploratora odbijał się dudniącym echem w mojej głowie. Wtedy pojawiły się we mnie mordercze instynkty. Wszystko mogłam wybaczyć; ostatnie pobudki o 4 w nocy, wrzaski przy kąpieli, nieustające próby sił podczas posiłków i wydzwanianie do obcych ludzi z mojej komórki ale w owej chwili w kościele przelał się kielich goryczy. Zamiast słuchać rekolekcjonisty zaczęłam wyobrażać sobie masakrę własnego dziecięcia.
W końcu jedyną moja uwagę przykuwała gorliwa modlitwa o siłę przezwyciężenia morderczych instynktów. I wtedy jakiś młody koleś zapytał czy moglibyśmy coś zrobić z naszym dzieckiem. Chciałam mu powiedzieć, iż nawet próbowaliśmy się pozbyć Dzidka i wystawiliśmy go na Allego ale nikt nie był zainteresowany kupnem. Jednak oczywiście nic nie powiedziałam i zmyliśmy się do domu.
W nocy, gdy nareszcie naszego dręczyciela oddaliśmy w objęcia Morfeusza zastanawiałam się, w co ja się wpakowałam. A na dodatek z premedytacją spodziewamy się drugiego takiego potworka.

4 gru 2007

Czy chronić przed śmiercią?

Dziś będzie na poważnie.
Rzecz zacznę od naszych znajomych, którzy przebywają już od wielu lat za granicą. Kilka dni temu stanęli przed smutnym faktem śmierci jednego z rodziców a zarazem dziadka ich dzieci, z którym kontakty były bardzo nikłe (nie tylko z powodu dzielącej ich odległości).
Ta smutna sytuacja rodzinna zrodziła, oprócz żalu, rozterki wychowawcze pt czy zabierać dzieci na pogrzeb do Polski. Oni postanowili nie zabierać argumentując, że ich 10 letnie pociechy kiedyś będą musiały uczestniczyć w pogrzebie (tu nasi znajomi mówili o sobie) a obecnie można im zaoszczędzić emocji.
Omawialiśmy ten temat z de Silvą w domu. Jakie jest nasze zdanie w kwestii wprowadzania Dzidka w ten element życia społecznego? Prz okazji zdałam sobie sprawę, że przebywanie na emigracji izoluje od problemów związanych ze starością, cierpieniem czy śmiercią.
Dla nas- dorosłych te elementy życia są naturalne , jednak nasze dzieci dorastając poza krajem nie mają z nimi w ogóle kontaktu. Nasi bliscy starzeją się i chorują w Polsce. Tutaj mamy młodych znajomych, sprawnych, zdrowych i to z nimi spędzamy wolny czas. Zdarza się, że pójdziemy rodzinnie na ślub lub chrzest lecz nie stajemy z dziećmi w sytuacjach związanych z przemijaniem. Nawet 1 listopada nie odwiedzamy grobów bliskich z rodziny, tak jakby cała ta sfera nie istniała.
Czy dobrze jest izolować dzieci od przykrych i trudnych sytuacji związanych z chorobą bądź śmiercią?

Otóż nie wiem i nie zamierzam nikogo krytykować. Jednak razem z mężem doszliśmy do wniosku, że rolą rodziców jest przygotować dzieci do dorosłego życia, w tym do nieubłaganego przemijania. Naszym zdaniem wychowanie to nie tylko rozmowy ale też przykład przez własne zachowanie i wprowadzenie w sytuacje społeczne. Cenne jest, gdy dzieci widzą, jak się opiekujemy starszymi osobami (mimo, iż czasem bywa to trudne i uciążliwe), gdy uczą się, że np babcia nie może biegać i trzeba pilnować aby regularnie brała lekarstwa, lub zrobić jej zakupy.
Sądzę, że mimo własnych rozterek nie należy unikać styczności dzieci z trudnymi problemami. Oczywiście nie można ich drążyć i rozdrapywać. Jednak kto inny, jak nie my, może wprowadzić nasze dziecko z miłością oraz potrzebną mu delikatnością w tematy przykre a jednocześnie nieuniknione?