27 cze 2008

(Z)goła inaczej.

Znów rozmowa z Amerykanką zaowocuje tekstem na blogu. Nasza znajoma, słynna z poruszania drażliwych tematów i utyskiwanie na polskie realia, tym razem wzięła na tapetę przestępstwa na tle seksualnym. Każda rozmowa zaczyna się podobnie -„Bo w Ameryce, to...” Tym razem nie było inaczej. „Bo w Ameryce to kobiety są świadome swoich praw. Wszędzie rozdaje się ulotki młodym dziewczynom, że mają prawo powiedzieć "nie", nawet gdy sytuacja zaszła daleko, a ich sprzeciw powinien być szanowany. Zaś jeśli nie jest, to mamy do czynienia z przestępstwem. ” Od razu skojarzyła mi się sytuacja Zenka, którego znajoma oskarżyła o gwałt. Sąd uznał go za niewinnego na podstawie dowodu w postaci nagrania na poczcie głosowej, w którym powódka zaprasza Zenka do siebie na herbatę. Nie rozumiem, postępowania sędziego ale może nie nauczono mnie zachowania ani „manier” i stąd wynika moje zażenowanie. Może nasi znajomi zapraszając nas do siebie na herbatę, mają tak na prawdę na myśli coś zgoła innego (coś bardzo z goła innego).
Najczęściej, gdy nasza Amerykanka atakuje Polskę, śmieszy mnie to, zwłaszcza, że jej zarzuty są absurdalne jak np. rasizm w wierszu „Murzynku Bambo”. Dziś jednak musze jej przyznać rację, bo w omawianym temacie daleko nam do krajów cywilizowanych (zdecydowanie bliżej do „Życia seksualnego dzikich” -bestsellera PRLu).

Sytuacja z zaproszeniem na herbatę wydała mi się kuriozalna, jednak po namyśle doszłam do wniosku, że nie jest to jedyna durnota w polskim podejściu do gwałtu. Najwspanialszym wymysłem prawa w tej kwestii jest „ubiór ofiary”, który stanowi okoliczność łagodzącą. Dodałabym jeszcze do ubioru, urodę oraz wiek poszkodowanej. Przecież młoda, zgrabna dziewczyna ubrana w mini, sama się prosi o „przygody”. Ciekawe czy ten tok myślenia można przenieść na inne przestępstwa? Tak na przykład marka, stan zadbania i dodajmy jeszcze wyzywający czerwony kolor samochodu stanowić będą okoliczność łagodzącą dla złodziei, którzy go ukradli. Podobnie jak napad rabunkowy na elegancką willę będzie łagodniej traktowany niż splądrowanie budki z narzędziami na działce zakładowej. Przecież jak ktoś się obnosi z posiadaniem pieniędzy; dach pokrył dachówką ceramiczną, ściany barankiem w kolorze écru, to sam się prosi o odwiedziny (tu już zaproszenie na rzeczoną herbatę jest zbędne).
Kradzieże towaru w piekarniach czy cukierniach powinny być z miejsca objęte amnestią, gdyż te sklepy rozsiewają kuszące zapachy a przecież nie każdy ma zawsze przy sobie gotówkę na zakup łakoci.

Ktoś może powiedzieć, że mężczyźni są wzrokowcami, że działają impulsywnie a gdy sytuacja zabrnie za daleko już nie mogą się powstrzymać. Ależ oczywiście, to są samcy pozbawieni całkowicie kontroli nad własnymi popędami. W obliczu takich argumentów, przypomina mi się dowcip o zbyt małej ilości krwi u facetów, aby wykarmić wszystkie organy jednocześnie. Najciekawsze w tej opinii jest to, że to sami mężczyźni się tak bronią. Przestawiają siebie jako niezdolne do myślenia i kontrolowania własnego zachowania istoty. Ubezwłasnowolniają się oraz czynią z siebie osoby niedorozwinięte umysłowo i społecznie. Takie argumenty stawiają facetów w gorszym świetle niż najbardziej zajadłe wypowiedzi feministek.

Możliwe, iż jestem naiwna i mało wiem o życiu, zwłaszcza o życiu „prawdziwych mężczyzn”, jednak gdy widzę posiniaczoną kobietę z wybitymi zębami, uważam ją za ofiarę przestępstwa a nie za miłośniczkę przygód.

22 cze 2008

Dziś prawdziwych Szwajcarów już nie ma.

Tytuł od kilku tygodnie utracił na aktualności, gdyż nareszcie można zauważyć, że są jeszcze prawdziwi Szwajcarzy, ale zacznijmy od początku.

W Genewie na co dzień, nie ma osób, które przyznają się bezsprzecznie do bycia Szwajcarem. Dzieje się tak z dwóch powodów. Pierwszy to taki, że na pytanie o narodowość każdy podaje region z jakiego pochodzi. Spotkamy zatem Genewczyków, Fryburczyków, Lozańczyków etc. To tak jakby obywatel Stanów Zjednoczonych mówił, że jest Kalifornijczykiem zamiast Amerykaninem. Mieszkańcy Szwajcarii odczuwają silną i niczym nie pohamowaną identyfikację regionalną, w odróżnieniu od identyfikacji narodowej, która w tym przypadku stanowi zagadnienie dość skomplikowane i mętne zarazem. Trudno się dziwić, bo co w zasadzie Szwajcarów łączy? Nie mają ani wspólnego języka (4 języki urzędowe), ani jednej religii, ani nawet wspólnego prawa, poczynając na przepisach zachowania ciszy nocnej a na prawie podatkowym kończąc. Jedynie waluta i flaga łączy tych poprzedzielanymi górami ludzi.

Drugim powode jest liczebność. Otóż, wśród mieszkańców Genewy tylko ok. 35% to rodowici Szwajcarzy. Żartuję więc, że stanowią najliczniejszą mniejszość narodową w tym kantonie.
Jeśli zatem zapytamy kogoś o pochodzenie istnieje nikła szansa, że usłyszymy „jestem Szwajcarem”. Tak powiedzieć o sobie może tylko emigrant z kompleksami niższości, który po długich bojach uzyskał szwajcarskie obywatelstwo. Każdy inny mieszkaniec Genewy odpowie podając albo kanton, z którego pochodzi, albo państwo (którym, rzecz jasna, Szwajcaria nie jest).

Bywa jednak, że miasto kipi od dowodów identyfikacji z krajem czekolady i zegarków. Dzieje się tak od kilku tygodni a „winowajcą” są Mistrzostwa Europy w piłce nożnej. Widać wtedy powywieszane biało-czerwone flagi i bynajmniej nie są one polskie. W miejscach publicznych podczas oglądania meczy rozlega się donośne „Na przód Szwajcario”. Cóż z tego, że apel wypowiadany jest w kilku językach? Istnieje ten jeden moment na kilka lat, gdy obywateli łączy bycie kibicem i trzymanie kciuków za wspólną drużynę. Jeden moment, gdy nie można zaśpiewać „dziś prawdziwych Szwajcarów już nie ma...”

19 cze 2008

Faux pas w "przyjaźni".

Zastanawialiście się nad tym, co powoduje, że z jednymi się przyjaźnimy a z drugimi nie? W jaki sposób dobieramy sobie znajomych?
Najlepiej, gdy nasi znajomi są do nas podobni; mają podobne zainteresowania, poglądy czy system wartości. Wtedy łatwiej jest się dogadać, znaleźć wspólny temat np. o nowych przepisach wędkarskich. Dodatkowym pozytywem może się okazać analogiczny stan rozwoju rodziny, wtedy godzinami można rozmawiać o organizowaniu ślubu, wyborze szpitala, przedszkola bądź sposobach na kolki u niemowlaków.

Obecnie, znaczna część naszych znajomych na emigracji jest związana z pracą de Silvy. Dziwnym zbiegiem okoliczności najliczniejszą grupę stanowią Polacy. Dalej mogę wymienić zbiór cech wspólnych; mężowie pracują, podobnie zarabiają (stawki na kontrakcie są wszystkim znane), żony zajmują się powiększaniem rodziny, wychowywaniem dzieci bądź nauką języka. Czasem któraś z pań pracuje, jednak nie jest to częste. W polskim tygielku wcale nie jest źle mimo, że wszyscy o wszystkich wszystko wiedzą. Nie ma między ludźmi dużych różnic a najważniejsza plotka dnia dotyczy ospy w rodzinie Kowalskich. Można też liczyć na pomoc np. w opiece nad dzieckiem czy popilnowaniu mieszkania. Bywa jednak, że znajdzie się ktoś „nietaktowny” i stwarza problemy.

Mamy znajomych, nazwijmy ich Prulińscy. Mają dwójkę małych dzieci. On jest w porządku- taki jak wszyscy, ale Ona...Oceńcie z resztą sami.
Gdy wyjechali za granicę Zuza była ok. – tzw. żona przy mężu wychowująca dziecko, miła, zdawałoby się, sympatyczna, bez problemu nawiązała znajomości z pozostałymi polskimi rodzinami. Niestety bardzo szybko wyszedł na jaw jej „brak taktu”. Prulińska wyłamuje się z kręgów kur domowych, kończy rozpoczęty jeszcze w kraju doktorat, rodzi drugie dziecko, zdobywa dobrą pracę. Znajduje czas na wszystko; pracę, rodzinę, rozwój naukowy i przede wszystkim na życie towarzyskie. W dodatku bezczelnie nie chełpi się swoimi sukcesami i udaje, że jest taką normalną, przeciętną żoną jak pozostałe nasze znajome. Dom Prulińskich jest zadbany, podobnie jak ich dzieci, którym Zuza poświęca dużo czasu i uwagi. Żeby jeszcze przy tym wszystkim posiadała jakieś zalety, chociażby ukryte. Mogłaby źle gotować, być plotkarką, kłócić się z mężem, roztyć się albo chociaż mieć krzywe nogi. Ale nie, żadnej okoliczności łagodzącej. Po porostu nie ma niczego, za co można by było ją lubić.

Sama nie wiem, dlaczego Prulińscy się dziwią, że grono ich znajomych się wykruszyło. Która normalna kobieta zniesie taką przyjaciółkę? Pozostała im grupka dziwnych postaci; głuchych i ślepych na postępowanie Zuzy i jej życiowe „faux pas”. Przecież ludzie nie są z kamienia a "przyjaźń" rządzi się swoimi prawami.

Z pozdrowieniami dla „Prulińskich”.

14 cze 2008

Truskawkowe tęsknoty.

Truskawkowe tęsknoty.
Życie na emigracji nie jest sielanką. Raz po raz napotykam na sytuacje, które to potwierdzają.
Rozmawiałam z mamą przez telefon. W Polsce jest wysyp truskawek. W tzw. skupie czyli hurcie dla przemysłu spożywczego obowiązuje cena 1 zł za łubiankę (wiadomość od dobrze zorientowanego znajomego). Plantatorzy załamują ręce a gospodynie domowe podwijają rękawy i pichcą konfitury, dżemy oraz inne truskawkowe smakołyki.

A w Genewie? Panuje wysyp kibiców piłkarskich też czerwonych, gdyż głównie szwajcarskich i portugalskich. Truskawki są, a jakże ale w maleńkich pojemniczkach tzw. odmiany deserowe, które ani smakiem ani ceną nie dorównują polskim. Po prostu mają ładnie wyglądać, wytrzymać transport i wielodniowe wylegiwanie się na ladach szwajcarskich supermarketów. O dżemikach własnej roboty można zapomnieć. Cena 12 franków za kilogram mnie odstrasza, podobnie jak przekonanie, że z „plastikowych” owoców przetwory nie będą smaczne.

Cóż mi pozostaje? Mogę tęsknie wspominać ogródek moich rodziców, radosne, niskopienne krzaczki ozdobione skąpanymi w czerwcowym słońcu truskawkami... Ach... gotowanie konfitur z obowiązkowym lizaniem łyżki po każdym mieszaniu w garnku... Mogę też łudzić się nadzieją, że jakaś dobra dusza zlituje się nad naszym nędznym, pozbawionym polskich truskawek życiu emigrantów i dostarczy nam dżemy maminej roboty (bez żelfiksu, pektyny, czy innych zagęstników). Mogę też pojechać do Francji (czyli ok. 5 km od nas) w poszukiwaniu owocowego smakołyku. Jednak, jak się okazuje, tam też truskawki służą ku ozdobie a nie ku rozpieszczaniu podniebienia.
Ach ciężki los Polaka na obczyźnie, zwłaszcza w czerwcu.

8 cze 2008

Dowód na istnienie Boga.

Amerykanie ponoć unikają w rozmowie tematów związanych z polityka, pieniędzmi i religią. Napisałam ponoć, ponieważ nasza znajoma Amerykanka, porusza właśnie takie tematy wsadzając nieraz kij w mrowisko i wywołując żywe, aczkolwiek nie zawsze budujące, wymiany zdań. Na forach internetowych też powyższe zagadnienia prowokują dość nieprzyjemne sytuacje. Tak dla przykładu na forum szczecińskiego technikum mechaniczno-energetycznego zaczęto wątek teologiczno-filozoficzny i bardzo szybko ze szlaków logiki zboczył on na tematy drażliwe, obrzucenie się błotem oraz przekonywania się w kwestiach religii. Używano przy tym pseudonaukowych argumentów i starano się na wzajem udowodnić rzeczy niemożliwe do udowodnienia, gdyż najbardziej zaciekła dyskusja dotyczyła wiary.

(Z naukowego punktu widzenia, aby stwierdzić prawdziwość jakiejkolwiek hipotezy należy ją udowodnić. W przypadku Boga nie dysponujemy ani dowodami na jego istnienie ani dowodami przeciwnymi. Zatem w obu przypadkach wierzymy albo w Boga albo w to, że on Go nie ma. Ale dość dygresji.)

Czy można kogoś przekonać, aby wierzył w Boga (lub Jego brak)? Czy istnieją argumenty, które mogłyby w tej kwestii kogoś przekonać albo jakiś dowód, skoro nauka nimi nie dysponuje?

Dla mnie koronnym dowodem na istnienie Boga są moje dzieci. W momencie, kiedy je ujrzałam dzięki wścibskiemu „oku” USG a potem „na żywo”, nie miałam wątpliwości, że doświadczam cudu. Nie mają znaczenia ani wiedza medyczna ani detale fizjologiczne, które mi wpajano przez lata edukacji. Nie ważne, ile bym się nie zagłębiałam w tajniki biologii, rozwoju zarodka oraz terminy takie jak : owodnia, omocznia, kosmówka, pęcherzyk żółtkowy (czy inne obrzydlistwa). Wiedza, którą posiadam, nie zmienia faktu, że każdy przejaw życia Dzidka i jego brata stanowi niewysłowiony cud. To, iż są a przedtem ich nie było, to jak się zmieniają, jak poznają świat oraz ich niezaprzeczalna unikalność, utwierdza moją wiarę w istnienie Boga i w to, że nasza obecność na tym świecie nie jest przypadkowa. Bo czyż moi rewelacyjni faceci mogą być przypadkowi?
Czy ktoś z Was patrząc na własnego szkraba może powiedzieć z pełnym przekonaniem, że nie wierzy w Boga i że jego dziecko stanowi losowy zbiór genów, że równie dobrze mógł się urodzić ktoś inny? Ja nie mogę.

W przeciwieństwie do miłośników wątku teologicznego na forum szczecińskiego technikum nie zamierzam nikogo nawracać czy przeciągać na swoją stronę. Każdy ma prawo wierzyć w co chce i komu chce. Ja wierzę też dzięki moim synom, a właściwie oni potwierdzają moją wiarę. Nie czuję się przytłoczona religijnością ani ograniczeniami, z jakimi niektórzy ja wiążą. Jestem wolna i szczęśliwa. Czy nie o to chodzi w życiu?

7 cze 2008

Zakupy we trójkę.

Zrobienie zakupów z moimi kochanymi, małymi facecikami stanowi nie lada zagadnienie logistyczne. A cała sprawa rozbija się o gastronomię.
Dzidek jada niby samodzielnie, dlatego jeden posiłek trwa nawet do 45 minut. Dlaczego „niby samodzielnie?” Gdyż, co chwilę muszę go motywować. Zaś jeśli tylko na moment spuszczę mojego kochanego szkraba z oka, w jego talerzu pojawiają się jakieś potwory nieznanego pochodzenia, a butelka z piciem zamienia się w pojazd kosmiczny i eksploruje świat dookoła. Mateo też się nie śpieszy przy jedzeniu; jedna pierś, odbeknąć, druga, odbeknąć a czasem później jeszcze mała dokładka.
Najlepiej, gdy rozminą się fazami. Wtedy nie muszę się zamieniać w „ośmiornicę” czy inspektora Gadżeta. Rozwiązanie to ma jednak swoje wady, gdyż po umyciu starszego syna odgórnie (tj. zęby i buzia) a młodszego oddolnie (zmiana pieluchy) pozostaje mi w porywach do 3 kwadransów względnego spokoju.

Dziś w planach miałam zakup paru drobiazgów do domu. Potrzebowałam zatem około 90 minut podczas dnia, w których moi synowie nie będą targani ani głodem ani chłodem ani problemami natury egzystencjalnej (co się tyczy na razie tylko Dzidka).
Po wielu przygodach udało nam się wyturlać z domu. Mimo moich obaw nasza wspólna wyprawa po sklepie przebiegała dość harmonijnie. Mateo spał a jego starszy brat znalazł sobie zabawę w postaci czytania cyfr na tabliczkach z cenami.

Przy stoisku z zasłonami zaskoczyła mnie nagła cisza. „Oj nie słyszę cyferek! Chyba czas najwyższy zapodać Dzidkowi coś do przekąszenia.” – pomyślałam. Niestety było już za późno. Poziom cukru we krwi mojego pierworodnego obniżył się drastycznie. Mój kochany synek wszedł w fazę donkiszoterii. Odszedł ode mnie już na odległość kilku metrów, uniósł ręce i z niezbyt głośnym okrzykiem zwycięstwa ruszył cwałem w poszukiwaniu wiatraków (a może Dulcynei). Wtedy ja (jego wierny Sancho Panza) porzuciłam zasłonki, żabki, karnisze i chwyciwszy wózek, puściłam się pędem za moim Don Kichotem. Znalazłam go dość szybko. Był opuszczony i zdezorientowany. „Nie tak łatwo jest znaleźć wiatraki w dziale z meblami.”- pomyślałam. Na twarzy małego, błędnego rycerza pojawiły się łzy. Zapytałam go, co się stało i sądziłam, że poznam nową historię o olbrzymach bądź potworach. „Mama mi uciekła”- oparł Dzidek.
Zapodałam błędnemu rycerzowi coś na ząb i w spokoju dokończyłam zakupy. Potem czekał nas tylko szybki powrót do domu na sygnale z uwagi na głód Mateo.

Czas na podsumowanie pierwszych wspólnych zakupów.
1. To jest wykonalne!
2. Mam wspaniałych synów, tylko czasem jedzenia brak.
3. Mój dzielny Don Kichot mnie szukał, zatem awansowałam z roli Sancho Panza na Dulcyneę (lub na wiatraki).

2 cze 2008

Urodzona w Dzniu Dziecka.

Dziś jest Dzień Dziecka a przy okazji moje urodziny. W zeszłym roku de Silva w prezencie zorganizował mi lot na paralotni w Alpach co, z uwagi na położenie geograficzne Genewy, nie było trudne.

Prezent był super. Pojechaliśmy w bardzo malownicze miejsce na wysokość 2.000 m n.p.m. Dzidek w prawdzie nie był zachwycony, gdy mama po prostu wzbiła się w powietrze i odleciała z jakimś obcym panem nota bene dość przystojnym. Natomiast ja byłam dosłownie w siódmym niebie.

W tym roku moje urodziny obchodzimy trochę inaczej. Zaczęło się od „hucznej balangi” już o godzinie zero, którą zafundował nam Mateo budząc się z kolką w środku nocy. Zatem sobie poszaleliśmy do godziny 2. Potem okazało się, że Dzidek ma gorączkę, zatem nici z odwiedzin znajomych wraz z dziećmi i z imprezki. Trudno. Następnie czekała nas już tylko pobudka około 6 na karmienie.

Całe szczęście rano po przygotowaniu śniadania dla chorego pierworodnego i nakarmieniu po raz kolejny jego młodszego brata dane było mi sobie podrzemać niemal całą godzinkę. Wstałam rześka jak skowronek a przy śniadaniu Dzidek wręczył mi pierwszy „prezent” w postaci niespodzianki w majtkach. Mój cudownymąż zajął się zarówno „prezentem” jak i doszorowaniem jego ofiarodawcy. Mi pozostało tylko upranie ubrania.

De Silva musiał opuścić dom na 2-3 godziny. Przed wyjściem jeszcze się dopytywał, czy na pewno dam sobie radę. „Dam, dam.” -odparłam hardo, nie wiedząc, co czynię. W ten sposób skazałam się osobiście na kolejny punkt hucznego obchodzenia urodzin. Kiedy zostaliśmy sami, Mateo dostał ataku kolki a Dzidek wymiotów. Czułam się jak „kobieta- ośmiornica”, gdy każda kończyna mojego ciała wykonywała inną czynność; rękami ratowałam pierworodnego, nogą bujałam wózek. Jak szaleć to szaleć!!!

A mieliśmy takie wspaniałe plany na Dzień Dziecka; leniwe śniadanko, kościółek potem udanie się na ciekawie zapowiadający się festyn w naszej dzielnicy, wieczorkiem urocza kolacja ze znajomymi przy raclette (danie z roztapiającym się szwajcarskim serkiem, coś trochę podobnego do fondue) i lody na deser. Miało być tak pięknie.

Wieczorem, kiedy nasze pociechy pogrążyły się w zbawiennym (zarówno dla nich jak i dla nas) śnie, patrząc w lustro rozmyślałam nad przemijaniem. Ile się zmieniło od moich ostatnich urodzin? Jakże odmiennie czuję się dziś w porównaniu do tego dnia rok temu? Wtedy było mi jak w siódmym niebie. Dziś mój stan ma z niebem tyle wspólnego comyśli, iż skonam z powodu zmęczenia oraz panującego w domu obłędu i w ten sposób przeniosę się na łono Abrahama. Ach, albo posiadanie dwójki dzieci w domu graniczy z ciężkim kursem przetrwania co najmniej na Marsie albo się po prostu starzeję. Wszystko mnie boli, po dzisiejszym dniu: głowa od hałasu, plecy od noszenia Mateo i karmienia go wróżnych wymyślnych pozycjach. De Silva obejmując mnie czule wręczył mi prezent urodzinowy –bon na masaż. Podarunek jak najbardziej praktyczny oraz na czasie. W myślach mam zeszłoroczny lot na paralotni. Ach, chyba rzeczywiście się starzeje.

PS. Wieczór to jeszcze nie koniec dnia. O 22.30 Mateo zarządził karmienie a przy okazji obdarzył mnie pierwszym, świadomym uśmiechem. To się nazywa prezent urodzinowy! Mimo wszysko cudownie być mamą.