24 gru 2009

Świąteczna atmofera.

Wspominałam rok temu, że od maleńkości nie darzyłam Świąt Bożego Narodzenia sympatią, a na myśl o świątecznej atmosferze rzedła mi mina. Otóż znalazłam kilka osób podzielających mą antypatię, co nie okazało się zbyt trudne. Wystarczyło delikatnie wciągnąć je w dyskusję.

Otóż nasza, poczciwa pani pediatra, choć sama Polką nie jest, doskonale zna smak zarówno tradycyjnych polskich wigilijnych dań, jak i smak naszej tzw "świątecznej atmosfery" dzięki polskiej teściowej. Teściowa przyjeżdża do Genewy i swemu synowi, swej zagranicznej synowej oraz swym wnukom demonstruje tradycję; 12 dań w tym te pracochłonne jak pierogi. Nagotuje się w kuchni, namęczy, a potem zestresowana i wypompowana z sił witalnych wyładowuje świąteczne frustracji pt. "nie ma jak utrzeć maku", "nie ma dobrych, kwaśnych jabłek na pierzynkę do śledzi, które z takim poświęceniem przemycała przez granicę". W efekcie domownicy marzą tylko o tym, aby przetrwać ową polską tradycję i bez karczemnych kłótni odstawić wymęczona teściową na lotnisko. Słucham relacji pani doktor ze świąt w polskiej atmosferze i stają mi przed oczami scenki z mojego dzieciństwa: awantury o brak sianka pod obrusem czy inne drobne rzeczy oraz nastrój wielkiego wyścigu, by wszystko do świąt przygotować. Najbardziej zaś, w mych szczenięcych latach, denerwowały mnie wypowiedzi dorosłych o magii Bożego Narodzenia oraz dyrdymały, że w Wigilię każdy powinien być miły i serdeczny, gdy praktyka pokazywała coś zgoła innego. Pocieszenie stanowiły prezenty ale i one z czasem nie łagodziły stresu "świątecznej atmosfery".
Podobnymi wspomnieniami podzielił się z nami Tomek. W jego rodzinnym domu ojciec obijał się w Wigilię oddając się śledzeniu telewizyjnej ramówki, a mama rozdzierała szaty, że stół nie rozstawiony, potem że nie nakryty, że karpia nie zdąży usmażyć, że galareta się nie zsiadła, a no koniec wyrywała sobie włosy z głowy z powodu braku suszonych gruszek na kompot.

W tym roku sama wyprawiam Wigilię, co stanowi dla mnie nie lada wyzwanie: jak urządzić te święta w zgodzie z tradycją ale przede wszystkim, by moje dzieci polubiły Boże Narodzenie. Duch polskiej gospodyni dał o sobie znać- upiekłam makowiec, chleb na prawdziwym zakwasie, barszcz zakwaszany według babcinej receptury. Moja mama przygotowała ryby, kapustę z grzybami i ulepiła z Dzidkiem pierogi. Była choinka obwieszona domowej roboty piernikami, które wypiekaliśmy z synem, sianko pod obrusem, kolędy, opłatek i prezenty. Jednak najważniejsze, że nie było pośpiechu, nie było gorączki, ani wyścigu z czasem. Udało się nam zrobić wszystko, co było zaplanowane, choć nie stanowiło to priorytetu. Zakładałam, że może czegoś zabraknąć, że bez kompotu czy piure z grochu Wigilia będzie sympatyczna.

Nie wiem jakie będą mieli wspomnienia po dzisiejszym dniu nasi synowie. Dla mnie, to była na prawdę wesoła, cicha, spokojna Wigilia. Oby całe święta nam minęły w podobnej atmosferze, czego i Wam, drodzy czytelnicy życzę. Kto wie, może nawet polubię Boże Narodzenie.
PS. Chatkę z piernika wynonałam osobiście, zaś bałwanka ulepił Dzidek.

19 gru 2009

Dialogi kuchenno-adwentowe.

Przygotowywałam kolację.
-Co robisz?-De Silva zajrzał do garnka.
-Odprawiam pokutę.-Odparłam zgodnie z prawdą.

Uwarzyłam grzaniec na bazie czerwonego wina, miodu, spirytusu i przypraw (cynamon, pieprz, imbir, kardamon, chili).
-Proszę, spróbuj.-Podałam de Silvie. Ten siorpiąc za smakiem odparł.
-Dobry ten barszczyk.

15 gru 2009

Święta (i) wojna!

Święta idą. Większość znanych mi osób szykuje się do nich, z wyjątkiem pewnej, sympatycznej rodziny muzułmańskiej, która z okresu wolnego się cieszy, ale świąt jako takich nie obchodzi. Ulice w Genewie są wyjątkowo ładnie udekorowane i muszę przyznać, iż dość gustownie (prywatne wieszane na balkonach "ozdoby" dyplomatycznie pominę). Sklepy przeżywają oblężenie. Sąsiadka przytargała wczoraj maleńka jodłę z supermarketu. Kolega Szwed wyruszył na podbój sklepu Ikea, który serwuje tradycyjne szwedzkie potrawy na czas Bożego Narodzenia. Słowem ludziska szykują się do świąt. My zaś szykujemy się do wojny.
Miarka się przebrała, system edukacji przelał czarę goryczy. Uzbrajamy się w ciężkie działa i idziemy walczyć o naszego syna, o jego spokój i bezpieczeństwo. A o co nam chodzi?

Mogłabym wymienić wiele dziwności tutejszego systemu edukacji jak to,
-iż dzieci nie jedzą w szkole, tylko zawsze spędzają przerwę śniadaniowa na dworze (nawet jak pada, czy jest mróz),
-czy to, że rodzicom nie wolno wchodzić do szkoły, a jedyny kontakt z wychowawcą klasy (przypomnę dzieci są w wieku od 4 do 6 lat) jest za pomocą teczek z oficjalnymi pismami wręczanych maluchom przed opuszczeniem szkoły,
-że zajęcia trwają od 8 do 11.30 potem obowiązkowa przerwa i od 13.30 do 16, a w szkole świetlicy nie ma,
-że nie można się dowiedzieć co dzieci w szkole robią od nauczyciela, ani rozkładu dnia, ani programu (który ponoć jest realizowany),
-że na 19 sztuk maluszków przypada jedna sztuka nauczyciela,
-że na przerwie jakiś chłopiec skopał mojego syna, przez co Dzidek boi się chodzić do szkoły,
-że wychowawca nie miał czasu porozmawiać z naszym dzieckiem o powyższym incydencie.

Mogłabym się skarżyć, ale po co, gdy według tubylców tak właśnie powinna wyglądać organizacja placówki oświatowej dla małych dzieci. Jednak płazem im nie puszczę wydarzeń z ostatniego tygodnia.
Otóż w poniedziałek Dzidek spędził ponad 1,5 godziny zamknięty na klucz w łazience i nikt nie zauważył ani jego nieobecności w klasie, ani że przebywa na terenie szkoły bez opieki, zaś znaleziono go jedynie przez przypadek, po tym jak nikt się do toalety dostać nie mógł. Poza tym fakt, że dziecko, (małe dziecko) ma możliwość zamknięcia się w pomieszczeniach szkoły wydaje się mi delikatnie ujmując bardzo niepokojący.
Druga sytuacja wydarzyła się w czwartek. Spóźniłam się do szkoły kilka minut (w ostatniej chwili przed wyjściem z domu Mateo miał przygodę więc musiałam go przebrać) i zastałam naszego, czteroletniego syna samego bez opieki na nieogrodzonym terenie przed szkołą, ... z którego wyjścia prowadza na ulicę z jeżdżącymi samochodami i tramwajami. Zostawili czterolatka bez opieki! Samego! Włos mi się jeży na głowie, a co by było gdybym miałam poważniejszy problem, wypadek, utknęła w korku, czy w windzie? Przecież nieprzewidziane sytuacje się zdarzają. Co oni....(tu następuje stek niewybrednych inwektyw, których przytaczać nie będę)...sobie wyobrażają? Całe szczęście Dzidek nie wyruszył mnie szukać, tylko czekał. Ciarki mnie przechodzą, na myśl o innych ewentualnościach....

Zatem wypowiadam wojnę! W pierwszym odruchu chciałam uciekać; wypisać dziecko ze szkoły, zajmować się nim sama, ewentualnie poszukać miejsca w prywatnej placówce, o które wbrew pozorom nie jest łatwo. Jednak będziemy walczyć. Piszę oficjalna skargę do dyrektora. Jeśli to nie pomoże wytoczymy cięższe działa- zażalenie do kuratorium, a z nimi to już nie przelewki, bo sprawdzają wszystko ze szwajcarska dokładnością.

13 gru 2009

O minaretach, dzwonnicach, wolnych wyborach i groźbach rzucanych przez ONZ.

O szwajcarskim referendum w sprawie minaretów wspominałam tutaj. Tubylcy, jak zapewne wszystkim wiadomo, zagłosowali przeciw budowaniu wieżyczek przy meczetach, co wywołało lawinę protestów. Organizacje międzynarodowe zaczęły słać listy, przedstawiciele różnych kościołów krytykować. Świat się zbulwersował, zawrzało w tygielku narodów zjednoczonych aż z gwizdka wydobyła się piskliwa groźba, że ONZ się z Genewy wyprowadzi.
Przyglądam się reakcjom na suwerenną, demokratyczną decyzję Szwajcarów. Czytam wypowiedzi specjalistów, bądź tych, którzy do miana takiego pretendują i ...ciemność widzę, ciemność.
Nie interesuję się polityką, jeśli już coś na jakiś temat wiem, to albo stanowi to jedynie czubek góry lodowej, albo zupełnie mijam się z prawdą. Bywają jednak tematy, które mnie zainteresują, a czasem nawet jestem w stanie skojarzyć kilka istotnych faktów. Niniejszym podzielę się kilkoma informacjami, o których mi wiadomo w związku z"aferą minaretową", a o których media milczą.

-Zakaz budowy minaretów nie jest precedensem w Szwajcarii, jedynie reperkusją prawa, które już kiedyś istniało i dotyczyło dzwonnic. Otóż dzwonnic nie wolno było budować, podobnie jak zawiadamiać przez granie na dzwonach o nabożeństwie, co oczywiście ulegało pewnym różnicom kantonalnym, jak na Szwajcarię przystało. Zależnie od regionu raz protestanci zabraniali katolikom, czasem zaś odwrotnie. Istnieje kilka budowli, które podważają tą regułę, lecz zbudowano je wszystkie przed powstaniem owych restrykcji prawnych. Pewna dzwonnica w Lozannie czekała na zamontowanie dzwonu ponad 100 lat, dokładnie tyle ile istniał ów zakaz.

Minarety dzwonnicami nie są, niemniej jednak sterczą (niczym biegun północny w Kubusiu Puchatku) i służą do zwoływania wiernych na modlitwę, co jak wiadomo zakłóca spokój publiczny. Gdyby zwoływano na coś innego niż modlitwa, lub wołano bez ważniejszego powodu, to co innego. Istniejące kościelne dzwony mogły ogłaszać godziny, półgodziny a nawet kwadranse, ale bez podtekstów religijnych. Powstała zatem luka prawna, co zrobić z takim minaretem, który nie dzwoni, a jednak w oczy kole i hałasuje religijnie.

-Szwajcarzy myślą przyszłościowo. Przewidują sytuacje, które mogą zaistnieć za kilka lub kilkanaście lat i im przeciwdziałają już teraz. Nie czekają, aż trzeba będzie rozważać konkretny problem i działać na zasadzie precedensu. Oni dziś uchwalają prawo, które będzie potrzebne ich dzieciom.

-Obywatelstwo szwajcarskie można uzyskać po 12 latach mieszkania w tym kraju. Istnieje możliwość przyspieszania tego procesu np przez podjęcie edukacji państwowej lub "wykupienie lat". Prawo ziemi tutaj nie obowiązuje. Zatem tak szybko Szwajcarem stać się nie można. Dlatego zwiększająca się w dość szybkim tempie populacja Muzułmanów nie ma jeszcze siły jako elektorat, ale za kilka lat mieć już będzie, podobnie też, jak będzie chciała wybudować meczety z minaretami.

-Reakcje organizacji międzynarodowych są, moim zdaniem, jedynie zagrywką pod publiczkę. Jak wspominałam we wcześniejszych notkach, gdy tubylcy podejmą decyzję, już nic się zrobić nie da, tym bardziej gdy jakaś siła zewnętrzna próbuje podważyć decyzję narodu podjętą w referendum. Nie ważne , kto jakich gróźb będzie używał, Konfederacja Szwajcarska uchwalonego prawa nie zmieni; nie ma możliwości zakwestionowania wyboru obywateli ani przez parlament, ani przez inny organ państwowy. Jeśli naprawdę, komuś zależało na bezkonfliktowym załatwieniu sprawy minaretów, należało działać wcześniej, a była ku temu sposobność. Zostają zatem dwie hipotezy; albo organizacjom nie zależy w ogóle na minaretach, ani na walce z przejawami rasizmu, albo zasiadają w nich durnie, którzy nie widzą co się dzieje (nawet nie umieją czytać haseł na plakatach w drodze do pracy) i którzy nie znają podstaw dyplomacji. Obawiam się, że obie hipotezy mogą być prawdziwe.

Co do wniosków, to wybaczcie mi, ale tego jeszcze w tematach politycznych robić nie umiem.

8 gru 2009

Pocztówka z Polski- "u cioci na imieninach".

W krajobraz ojczystych obrzędów rytualnych wpisuje się grubym rytem celebracja świąt bardzo charakterystycznych czyli imienin. Nasz pobyt zagranicą pozwolił mi odkryć antropologię tego iście polskiego folkloru, który wcześniej mnie nie zaskakiwał, wpisywał się naturalnie w moje życie, zawsze obecny i wciąż w tym samym wydaniu. Dopiero jako emigrantka odkryłam imieninowe obrzędy na nowo, zwłaszcza że u tubylców jak i u francuzów one nie występują, co jeszcze bardziej czyni je fascynującymi.

Obchody można podzielić z grubsza na imieniny wuja i na imieniny cioci. Na te pierwsze jak i na drugie zaproszeni goście przynoszą tak zwaną flaszkę dla pana domu oraz tak zwane kwiatki dla pani domu. Po wymianie powitań, prezentów, rozpłaszczeniu gości z wierzchnich okryć i złożeniu z reguły dość banalnej wiązanki życzeń zasiada się do stołu. Przy stole najpierw należy wyrazić zachwyt w rodzaju "ach ileż tu naszykowane" bądź "och zupełnie nie potrzebnie się tak kochana napracowałaś, kto to wszystko zje". Dalej należy zasiąść, westchnąć i zacząć pałaszować. Wzdychamy by dodać własnemu żołądkowi animuszu, który słysząc wcześniejsze zachwyty nad bogato zastawionym stołem, zdążył się z lekka skręcić w geście protestu przeciw pracowitemu trawieniu przez najbliższe 72 godziny. Niektórzy wolą inne środki (zazwyczaj płynne) dodające żołądkowi animuszu.

Podczas konsumowania pieczeni z kaczki na zmianę zagryzanej nóżkami na zimno, śledzikiem w pierzynce, ryba po grecku i schabowym należy brać udział w dyskusji przy stole, która przecież stanowi główny powód rodzinnych spotkań.
Prowadzenie rozmowy w towarzystwie nie na darmo nazywane bywa sztuką konwersacji, chodzi wszak o stosowanie nie lada wybiegów, zwłaszcza gdy rozmawiamy z rodakami i akurat nie pałamy gorącą chęcią pożarcia się o coś, na co wpływu nie mamy jak np polityka, pogoda, wielka ekonomia czy konflikty religijne. Zazwyczaj tą zawiłą czynnością zajmuje się pan domu, który z wrodzoną subtelnością od razu zaczyna od "osłów w sejmie, złodziei w policji czy księży pedofilów". Istnieje też wersja "light", w której gospodarz przytacza wszystkim znane od lat anegdoty z własnego życia, bądź opowiada kawały z lamusa, z których sam się zaśmiewa nie dobrnąwszy do ich puenty. Innym śmiać się wówczas nie wypada, wszak muszą zachowywać pozory, iż owego dowcipu nie znali.

Głównym elementem rozróżniającym imieniny gospodarza od imienin gospodyni jest wznoszenie toastów za zdrowie i śpiewanie sto lat, kiedy to szalejąca w kuchni pani domu musi przyjść na chwilę do gości i wysłuchać życzeń, co jest wymagane jedynie w przypadku jej święta (w innych sytuacjach nikt nie śmiałby jej przeszkadzać w podgrzewaniu pasztecików, parzeniu herbaty, odcedzaniu ziemniaków, krojeniu 6 rodzajów wędliny oraz prużeniu ryżu). Najczęściej pan domu wtedy woła nie wstając od stołu "Beatko/Małgosiu/Kasiu choć na chwilkę do gości, pijemy twoje zdrówko." Wtedy rzeczona ciotunia porzuca obowiązki kuchenne, w pośpiechu zdejmuje fartuch, przybiega do salonu, gdzie dzielnie znosi wycia i jęki "sto lat" lecz przy "niech jej gwiazdka pomyślności" tupie ze zniecierpliwienia nogą-przecież zaraz się jej barszcz zagotuje i straci kolor, dewolaje się przypalą, nie wspominając o faszerowanej papryce (przepis od sąsiadki), która niechybnie wyschnie w piekarniku. Po toaście solenizantka wraca do kuchni i stara się nadrobić stracony czas, co niekiedy się nie udaje. Wówczas kochany małżonek ratując jej honor zawoła (również nie wstając od stołu) "Beatko/Małgosiu/Kasiu co tak długo z tą herbatą", po czym pełen poświęcanie bawi gości dalej opowiadając swoje perypetie wędkarskie.

Po deserze, ci goście, którzy dotrwali do końca imienin nie poddając się skrętom kiszek lub innym objawom niestrawności, opuszczają domostwo gospodarzy, niekiedy nawet o własnych siłach (zależnie od stosowanych metod "animuszowo-trawiennych"). Wówczas pan domu wyczerpany obowiązkami idzie spać, a jego żona w spokoju oddaje się zmywaniu.

Cóż to za wspaniała tradycja-polskie imieniny! Żaden inny naród nie potrafi się tak bawić. Po pierwsze obchodzą jedynie urodziny, a po drugie, najczęściej zapraszają gości do knajpki, gdzie biegają wokół nich kelnerzy (nie pani domu). Zero dań własnej roboty, w dodatku jest ich mały wybór tylko 3 do 6, nie tak jak u cioci Beatki/Małgosi/Kasi. Ach nie ma jak u cioci na imieninach!

29 lis 2009

Rozmiar.

Ponoć rozmiar jest ważnych. Z moich obserwacji wynika, że zwłaszcza dla przedstawicieli płci męskiej ma on znaczenie. Dzidek na rozmiar jest czuły z preferencją większego nad mniejszym. Porównuje swoje części ciała z naszymi i brata. Rozpływa się w dumie z każdym dowodem swojego wzrostu. Gdy go pochwalimy dopomina się, by przyznać, że zachował się jak "duży". Wszystko co duże jest dobre i lepsze od małego, ba to co małe jest niegodne i pod każdym względem gorsze.

Ostatnio syn miał do mnie żal. Wściekł się i nie znajdując bardziej obrazowego epitetu wysyczał "mała mamusia". Zdziwił się, że się nie przejęłam tą obelgą. Nasz syn nie wiedział, jak zresztą wielu mężczyzn, że kobiety nie przepadają za dużymi rozmiarami.

24 lis 2009

Przypływ uczuć "patriotycznych".

-Ja chcę wracać do Polski.-Oznajmił nam Dzidek. De Silva lekko był zaskoczony, lecz Młoda Matka w mig domyśliła się genezy wzrostu patriotycznej tęsknicy u pierworodnego.
-...bo do Polski przyjeżdża Mikołaj i daje mi prezenty... i zostawia mi prezenty u innych w domach, wszędzie gdzie pójdziemy, a do Szwajcarii Mikołaj nigdy nie przychodzi.- Kontynuował Dzidek w tonacji be-mol, a raczej buuuuu-mol.

W tym roku nie możemy pojechać na święta do kraju. Zostajemy w Genewie pierwszy raz w historii naszej rodziny. Dzidek, jak każde małe dziecko, nie tyle tęskni do krewnych mieszkających w Polsce, co żałuje podarków, którymi jest wręcz zasypywany podczas naszych świątecznych pobytów W Ojczyźnie. Zazwyczaj dostaje ich tyle, że co najmniej połowa z nich musi zostać u dziadków z braku miejsca w bagażach.

Święta w wykonaniu emigrantów są rzeczywiście symfonią wymiany dóbr. Przez dwa tygodnie odwiedzamy rodzinę oraz przyjaciół. Chcemy się zobaczyć ze wszystkimi, co niestety nie jest możliwe, mimo dwóch, a nawet trzech wizyt dziennie. Spotykamy się w domach, restauracjach, zapraszamy gości do siebie. Za każdym razem "święty Mikołaj" powierza nam przekazanie drobnego upominku ze Szwajcarii, a naszym bliskim czegoś dla Dzidka. Gdziekolwiek pójdziemy, z kim się spotkamy nasi synowie zostają obdarowani. Góra prezentów rośnie, zaś u pierworodnego desilviątka rozwija się coraz silniejsza postawa wyciągania rąk i coraz bardziej bezczelne dopominanie się o to, co zostaw dla niego Mikołaj.

Prezenty są bardzo miłe, zwłaszcza iż w znacznej większości są przemyślane i znakomicie odpowiadają potrzebom naszego przychówku. Z drugiej strony niepokoi mnie rozwijająca się pod ich wpływem u Dzidka postawa roszczeniowa: daj, daj, daj... Czy wśród ogromu podarunków moje dziecko jest w stanie dostrzec magię świąt, radość ze wspólnie spędzanego czasu?

W tym roku brak urlopu rozwiewa moje rozterki. Nie możemy wyjechać. Dzidka odwiedzi święty Mikołaj ale nie będzie tak hojny jak dotychczas, co z pewnością rozwinie jego przywiązanie do kraju przodków. Bohater Żeromskiego marzył o szklanych domach, a nasz syn będzie będzie tęsknił do gór prezentów.

15 lis 2009

Walczyć z systemem...?

Aby do czternastego!- ta myśl przyświecała mi przez ostatnie tygodnie. Uf... 14 listopada minął i czuję ulgę, choć nie wiem, czy po moim starciu z życiem owego dnia wyszłam z tarczą, czy raczej na traczy. Powoli zabieram się za zadania odkładane na dalszy plan. Wracam do świata żywych i blogujących. Próbuję też rozliczyć się z "systemem szwajcarskim" i na różne sposoby go ugryźć, rozgryźć i przetrawić.
Szwajcaria jest państwem prawa, choć w praktyce wygląda to ciut inaczej niż nam-Polakom się zdaje. Cechą charakterystyczną tubylców i dalece różną od postawy właściwej naszym rodakom, jest zaufanie pokładane w systemie jako takim. Każdy obywatel jest obwarowany tysiącem najróżniejszych przepisów, które regulują każdy niemal aspekt jego życia od prowadzenia auta, przez robienie zakupów, po korzystanie z toalety we własnym mieszkaniu. Przepisy te, oprócz tego że istnieją, są też egzekwowane z żelazną konsekwencją, co w sumie daje specyficzne efekty uboczne w postawach obywatelskich. Przeciętny bowiem człowiek (w tym też emigrant) orientuje się że,
- system jest, był i będzie,
- system go ochroni przez wieloma rzeczami,
- system będzie go ścigał za przewinienia z zapalczywością wygłodniałej watahy wilków podążającej za tropem rannego jelenia,
- nie ma możliwości z systemem walczyć.

W Szwajcarii prawo raz ustanowione nie może być szybko zmienione, co nam Polakom podważającym niemal każdą decyzję wyższych instancji, zupełnie nie mieści się w głowie. U nas nie ma znaczenia kto co uchwalił. Przeciętny rodak będzie przeciw, zbierze podpisy, zrobi strajk, pikietę lub rzucanie jajem w posła i (hop-ciup!) organ zmienia podjętą decyzję. Przy czym warto pamiętać, że Polak z mlekiem matki wysysa postawę bycia w opozycji do władzy oraz przepisów.

W kraju sera, zegarków i czekolady "porządek świata" ma inne założenia. Tak długo jak nie podjęto decyzji można walczyć, lecz jednak gdy ona zapadnie, nic się już zrobić nie da. Nie pomogę petycje, strajki, głodówki, szantaże, a nawet ucieknie się do ingerencji organów jeszcze wyższych. Obywatele gros tematów przegłosowują w referendach i sami wpływają na dotyczące ich przepisy. (Nota bene w najbliższym referendum mają się wypowiedzieć w temacie ograniczeń prawnych budowy minaretów w Genewie.) Dodatkowym elementem niepodważalności przepisów jest sama struktura prawa, która jest w wielu przypadkach równoległa a nie piramidowa jak w Polsce. Tak oto, jeśli jakaś instytucja należy do miasta, to jedynie władze tego miasta mogą o nim decydować. Kanton, rząd, minister korelującego z ową instytucja resortu nie maja możliwości ingerencji. Rząd Konfederacji nie jest w stanie wpłynąć na organy kantonalne, te z kolei na merostwa.

Obecnie liznąwszy zaledwie tajniki systemu, z rozrzewnieniem myślę o niektórych podejmowanych przez Polonię akcjach jak pisanie petycji w sprawie, o której Szwajcarzy zadecydowali już dwa lata wcześniej i nota bene wysyłanie list z podpisami do instancji, która wpływać na stan rzeczy w żaden sposób nie mogła. Smuci mnie też, że ludzie mieszkający z tubylcami od lat kilkunastu, bądź kilkudziesięciu podejmują działania na zasadzie pospolitego ruszenia, poruszają niebo i ziemię, gdy tak na prawdę trzeba było jedynie nawiązać sympatyczniejsze kontakty z kilkoma przedstawicielami władz lokalnych. System Konfederacji Szwajcarskiej nie jest naszym wrogiem, lecz stanie się nim ,jeśli tak zaczniemy go traktować, zaś tubylcy mogą naszą narodową skłonność do bycia w opozycji odebrać zanadto osobiście.

9 lis 2009

O rzeczach mniej lub bardziej niemożliwych, czyli logistyka domowa i o tym, jak ona sie innym udaje.

-Jak innym kobietom udaje się pogodzić to wszystko?- Obdarzyłam Dobre Ręce refleksją powierzając im bladym świtem dzieci w stanie porannego rozmemłania. Rzuciłam kontem oka na mieszkanie, które starałam się usilnie utrzymać chociażby w kategorii "półporządku". "Półporządek" w domowym żargonie oznacza stan nade wszystko osiągalny. Termin jest kompromisem między teorią czyli tym "jak powinno być", a jej praktycznym zastosowaniem w warunkach bojowych, znaczy w przystosowaniu dzieci do życia w rodzinie. Niestety co raz częściej zewnętrzny obraz naszego ogniska domowego nie kwalifikował się nawet do kategorii "półporządku".
-Jakim cudem godzą one pracę, wychowanie dzieci, obowiązki domowe, pranie, gotowanie, sprzątanie...?-Kontynuowałam z nutą przegranej w głosie.
-Ach, te inne kobiety zastanawiają się także, jak innym się udaje to pogodzić.-Odparły Dobre Ręce, czym nie pierwszy już raz, zdobyły sobie moją sympatię.

Zdążałam do centrum Genewy odrabiając "pracę domową" na kolanie w tramwaju. Przedtem w autobusie wprowadziłam kilka poprawek w wyglądzie własnym. Opory przed malowaniem się w środkach transportu publicznego minęły mi już dawno temu, gdy zaobserwowałam, że połowa kobiet kreuje swój makijaż właśnie w takich warunkach. Najpierw przestałam się tym tubylczym zwyczajom dziwić, by później zacząć je osobiście kultywować.

Domowe logistyka nie dawała mi spokoju. Nie opuszczało mnie poczucie, że jest ona wykonalna, trzeba jedynie się lepiej zorganizować, piec więcej pieczeni na jednym ogniu, a wolne chwile wykorzystywać na znienawidzone porządki. Przecież nalężę do pokolenia kobiet, którym jest o wiele lżej niż ich poprzedniczkom. Żyję w świecie dostatku, nie spędzam godzin w kolejkach bo "coś rzucili do sklepu". (Termin ten, nota bene, był nader celny i podkreślał tymczasowy stan zaopatrzenia sklepów, w których na ogół nie było nic, tylko raz na jakiś czas coś znienacka się pojawiało). Mnie, w przeciwieństwie do moich protoplastek, otaczają półprodukty, półfabrykaty, dzięki którym oszczędzam czas i własne zdrowie. Stąd nie powinien zaistnieć temat "półporządku", a ja powinnam znaleźć możliwość życia w ładzie i ogładzie, skoro dysponuję rozległą gamą udogodnień. Tak, muszę lepiej zreorganizować życie komórki społecznej de Silvów. Wycisnąć czas jak cytrynkę, by ani jedna kroplo-minuta nie minęła bezproduktywnie.

Wówczas wśród gorących postanowień poprawy pojawił się temat dzieci. Oczywiście mogę całymi dniami pucować mieszkanie, zmywać, szorować ale czym one się wtedy zajmą? Faktycznie, mój matczyny żywot jest łatwiejszy, dzięki czemu jestem w stanie ofiarować synom więcej niż sama jako dziecię otrzymałam. Chodzę z chłopcami na basen, na zajęcia jazdy konnej (nota bene uczę się jeździć razem z Dzidkiem, ku wielkiej osobistej satysfakcji), zimą w każdy weekend jeździmy na narty lub sanki w Jurę. W domu też staram się rozwijać maluchy; lepimy cuda wianki z masy solnej lub ciastoliny, bądź filcujemy je z wełny, rysujemy, gramy w gry rozmaite, bawimy się przy muzyce oraz prowadzimy barwne życie towarzyskie. Czy zatem można pogodzić wszystkie elementy domowej logistyki z byciem dobrą mamą? Rozwiązanie istnieje z pewnością i może po prostu to ja jestem źle zorganizowana?

Wróciłam do domu, w którym buszowało wspomnienie po "półporządku" choć Dobre Ręce razem z berbeciami posprzątali gro zabawek panoszących się "to tu to tam". Po obiedzie wołało mnie zmywanie, któremu oddałam 7 minut z życia domu, gdy odgłosy zniszczenia oderwały mnie od tego pasjonującego zajęcia. Nasi chłopcy przejawiali stan zdominowania rozsądku przez mordercze instynkty. Włączyłam nagranie "Karnawału zwierząt" i zamieniliśmy się wszyscy najpierw w dostojnego lwa, potem w rącze kuany, skaczące kangury (a dokładniej w mamę kangurzycę skaczącą z maleństwami w torbie, co wywołało u niej zadyszkę i zlanie potem, ku wielkiej uciesze owych maleństw), w trąbiaste słonie, przytłoczone ciężarem ich skorup żółwie oraz szereg innych przedstawicieli menażerii. A zmywanie?...Zmywanie musiało poczekać.

6 lis 2009

Śmierć w Trójmieście.

Dawno temu pędziłam gdzieś z dziatwą, gdy ku naszym oczom ukazał się gołąb leżący na chodniku w dość nieanatomicznej i niewygodnej pozycji.
-Gołąbek śpi.- Palnęłam bez zastanowienia w odpowiedzi na zaciekawienie Dzidka.
Kłamstwo przyszło mi łatwo, co głęboce mnie zawstydziło. W tamtej chwili wśród pośpiechu wyszedł na jaw lęk przed wprowadzaniem śmierci w dzieciństwo naszych synów. Temat wszak trudny, a to nie był odpowiedni moment. "Nie tu, nie teraz"-myślałam.
Następnego dnia nadarzyła się okazja do podjęcia tematu dzięki napotkanym zwłokom innego zwierzęcia, z czego ze skruchą skorzystałam. Dzidek z naturalnością właściwą dzieciom przyjął fakt, że "zwierzak nie żyje". Matczyne lęki rozmyły się jak poranna mgła pod dotykiem ciepła słońca.

Temat przemijania powrócił do nas wczesnym latem podczas pobytu w Polsce. Trójmiasto przywoływało mnie już od kilkunastu miesięcy i w końcu przyjechałam do niego z dziećmi. Pogoda nie rozpieszczała nas ani słońcem, ani ciepłem. Chłód Trójmiasta i cisza nierozbudzonych wakacyjnymi turystami plaż przepełnione były solą, wilgocią i oddechem śmierci. Śmierć czekała tam na nas. Mogłam nie przyjeżdżać, uciekać przed nią nadal i udawać przed synami, że ona nie istnieje. Przyszedł jednak czas, by zapoznać Dzidka z korzeniami, z przemijaniem, z drogimi mi osobami, z którymi chciałam się pożegnać.

W Gdańsku odwiedziliśmy sześćdziesięcioletnią ciocię umierającą na raka, która od miesiąca żyła na kredyt wedle słów lekarzy kierowanych do jej bliskich, gdyż jej samej nie poinformowano, że stoi nad grobem. Trudna to była wizyta, wśród manewrów unikania pewnych tematów, wśród kłamstwa (powodowanego troską rodziny) i mojego wewnętrznego przekonania, że ciocia powinna wiedzieć.
W Sopocie mieszka moja ukochana babcia, która dobiega 90. Jej ciało odmawia współpracy, próbuje zerwać umowę z duchem dręcząc bólem i zjadając demencją umysł. Babcia nie była w stanie zapamiętać imion moich synów, nie była nawet w stanie przyjąć do wiadomości, że Mateo jest chłopcem. Obserwowałam jak rozstaje się z pamięcią, jak nowe fakty umykają zarejestrowaniu, jak miesza się jej czas, przeszłość z teraźniejszością.
W Gdyni spotkaliśmy się z wujkiem, który gasł w pokorze i pogodzie ducha. Rozmowa go męczyła. Musiał się położyć, by odpocząć. Zasypiał potem na chwilę.

Śmierć towarzyszyła nam przez cały pobyt w Trójmieście, a ja musiałam ją oswoić Dzidkowi. Moją rolą wszakże jest wprowadzanie dzieci w świat, też w jego cienie. Mówiłam, że ci, których spotykamy są chorzy, starzy i że umierają. Wieczorem modliliśmy się za nich. Odwiedziliśmy też grób mojego dziadka.

Dwa tygodnie później zmarł wujek. Tego samego dnia odszedł też król popu. Wujek zasnął w swoim łóżku otoczony życzliwymi osobami. Choć był samotny, w tym ważnym momencie towarzyszył mu ktoś bliski, trzymał za rękę. Odszedł godnie w cichości, pokorze bez jątrzenia hipotez, sekcji ciała, szukania winnych i rozdrapywania majątku.
Tydzień później zmarła ciocia z Gdańska. Potem jeszcze jedna nasza krewna, z którą miałam kontakt podczas pobytu w Polsce. Wieczornym koronkom za dusze krewnych nie było końca. Dzidek nie zawsze miał na nie ochotę, ale rozumiał, że tak trzeba.

Od tamtej pory śmierć zagnieździła się w świadomości naszego syna. Musiałam znaleźć czas na jej oswojenie. Nie wykręcałam się pośpiechem czy nieodpowiednią porą. Nie uciekałam w kłamstwa. Od tamtej pory w dzidkowym świecie wymyślanych opowieści bohaterowie umierają i idą do nieba. Śmierć oswojona przez dziecko nie jest zła, nie kradnie niczego podstępnie, wyznacza jedynie pewien etap.

-Mamo, wiesz ty kiedyś umrzesz.-Powiedział nasz syn, a w jego głosie nie było śladu lęku.

27 paź 2009

Szwajcarskie kontr-parytety dla dziewczynek w wieku szkolnym.

Wspominałam niedawno, że szwajcarskie feministki są mniej widoczne. Nie urządzają spektakularnych pokazów siły, nie wojują w imię praw kobiet do wolności wobec wszystkiego, z rozumem włącznie. Dlaczego są mniej widoczne dla mnie niż ich polskie koleżanki? Może problemem jest specyfika tego kraju i różnice prawne między kantonami w związku z którymi, feministki nie posiadają wspólnych żądań? Drugą przyczyną może być moja nieznajomość niemieckiego, co czyni mnie półanalfabetą i ogranicza dostęp do wiadomości, zwłaszcza w obrębie dokumentów czy stron internetowych różnorodnych organizacji? A może, po prostu szwajcarskie feministki są łagodniejsze w formie, bo już wiele udało im się osiągnąć?

Prawo szwajcarskie ogranicza jakąkolwiek dyskryminację, w tym przy przyjęciu do pracy. Spotkałam się jednakże z parytetami w Genewie, przede wszystkim w organizacjach międzynarodowych, które jak diabeł święconej wody boją się podejrzeń o rasizm, seksizm, stąd muszą sobie udowadniać, że rasistowskie czy seksistowskie nie są. Tak na przykład, CERN pilnuje, by ilość zatrudnionych przedstawicieli z danych krajów była odpowiednia. Co roku chwali się też wzrostem zatrudnienia kobiet i stosowaniem zasad equal opportunity. Skutkiem czego koledzy fizycy słysząc o zatrudnieniu nowej koleżanki do zespołu zastanawiają się, czy została ona przyjęta jedynie ze względu na płeć, czy rzeczywiście jest dobrą specjalistką w tym fachu. CERN jednak rządzi się swoimi prawami i w niewielkiej części podlega wpływom prawodawstwa szwajcarskiego.

Tubylczym rozwiązaniem o wiele mniej dyskryminującym i upokarzającym kobiety niż parytety jest "Dzień dziewczynek". W tym roku przypada on 12 listopada (czyli już wkrótce) i przypomina dzień otwarty w zakładach pracy. Założenie tego święta opiera się na pokazaniu dziewczynkom jak i gdzie pracują ich rodzice, a przez ten przykład motywowanie ich do nauki i rozwijanie ich ambicji zawodowych. Pomysł ciekawy, a jeszcze ciekawsze jest, czy nadawałby się do powtórzenia kraju na d Wisłą? tak jak za zwyczaj bywam naiwnie optymistyczna, to przy zorganizowaniu dnia dziewczynek w polskie realia, obawiam się, że owoce owych wizyt mogłyby być odwrotne. Dziewczynki mogłyby uświadomić sobie, że kobiety są lepiej wykształcone od mężczyzn, a mimo to mniej zarabiają i gorzej awansują .

25 paź 2009

Przeminęło z ciążą.

W jednej ze scen "Przeminęło z wiatrem" filigranową Scarlett zapina w gorset jej potężna niania. Mimo wielkiego trudu ze strony obu pań, nie udaje się osiągnąć 17 cali w tali czyli wyniku sprzed ciąży. Sfrustrowanej Scarlett niania tłumaczy naturalne konsekwencje posiadania potomstwa- do panieńskiej figury wrócić się już nie da.
Ciąża zmienia ciało kobiety, w pewnych tematach zmienia nieodwracalnie. Oczywiście jesteśmy przygotowane na część z nich. Przyoblekamy się w rozsądek pomimo medialnej nagonki, by wrócić do panieńskiej formy jak i artykułów o znanych gwiazdach, które jedząc sałatę na przemian z jagodami i ćwicząc akrobacje na trapezie (jedynie 4 godziny dziennie) pozbyły się "śladów macierzyństwa". Fabryki snów mówią jedno, rozum drugie, a my w głębi ducha wierzymy, że może się nam upiecze w jakiś cudowny sposób np siłą woli.
Mama na Myszogrodzie napisała onegdaj "Wymieniła mama talię na Natalię". Owe parę centymetrów więcej w pasie nie zaskoczyło mnie, byłam na nie przygotowana. Jednak po dzieciach zmieniło się jeszcze kilka cech mej fizjonomii, których bym się nie spodziewała.

Od początków ciąży przestały mi się kręcić włosy. Zupełnie jak by moje loczki ktoś zaczarował; z dnia na dzień przestały się zawijać. Łudziłam się, że kędziory wrócą do normy po porodzie, ale tak się nie stało ani po pierwszym,... ani po drugim. Niekiedy pod wpływem wilgoci wokół czoła poskręcają się małe sprężynki i to wszystko. Moi znajomi z emigracji nie są sobie w stanie mnie wyobrazić z kręconymi włosami. Trudno im się dziwić, skoro i ja powoli przestaję wierzyć zdjęciom z nie tak bardzo odległej przeszłości.
Drugim rozczarowaniem jest stan stóp, które nie wytrzymały ciężaru obowiązku, czy też słodkiego ciężaru berbeci i się spłaszczyły. Od tamtej pory noszę buty w większym rozmiarze. Nieprawdopodobne? Jednak w stu procentach prawdziwe. Stopy uległy "rozklapaniu" niczym stare bambosze, zaś Prulińska twierdzi, iż ta przypadłość po-ciążowa dopadła wiele kobiet w tym też ją.

Kolejną niespodziankę sprawiła mi skóra. Nieprzespane noce obfitujące w ciągłe pobudki oraz przemęczenie masakruje cerę, która robi się matowa i zapuchnięta. Moja buzia straciła świeżość, blask. Prawdopodobnie gdybym była rockowym gwiazdorem taki image ucieszyłby mnie, podobnie jak dekadenckie cienie pod oczami. Na własne nieszczęście nie wybrałam kariery scenicznej, w której każdy mankament czy dziwactwo można przybrać w ekscentryzm, nazwać "własnym stylem" i dodatkowo czerpać zeń korzyści.

Patrzę w lustro i widzę starą babę. To tu, to tam się pozmieniało, zupełnie jakbym się stała kimś innym. Co się stało z moimi lokami, moją cerą? Gdzie są moje stopy, talia i kilka innych detali? Czyżby przeminęły z wiatrem? Otóż nie, w zmaganiach na kiermaszu życia dokonałam targu na dwóch takich, którzy co prawda księżyca nie ukradli, ale moje serce z pewnością. Było warto!
Uroda przemija, choć może współczesność próbuje nas przekonać, że młodość można zatrzymać dzięki kremom, preparatom czy interwencjom chirurgicznym. Czas zmienia nasze ciała, nie da się tego uniknąć, ani zatrzymać. Młodość odejdzie nieproszona, a macierzyństwo to dobra zamiana, ba to interes życia.

19 paź 2009

Nowe zajęcia Dzidka.

Dzidek ostatnimi czasy bywa bardzo zajęty. Na pytanie "co robisz synku" usłyszałam;

-Piszę ewangelię.
-Rozbijam niony.

15 paź 2009

Pocztówka z Polski- feminizm.

Jednym z objawów bycia emigrantem jest obserwacja ojczystego kraju z pozycji turysty. Na co dzień mam ograniczony dostęp do krajowych mediów, dlatego korzystając ze sposobności i nadrabiam zaległości. Podpatruje postawy, przysłuchuję się debatom. Nasz ostatni krótki pobyt w rodzinnych stronach zaowocował kilkoma obserwacjami; pocztówkami z Polski.

Po tygodniu obserwacji zarysował mi się obraz krajowej feministki. Rozumiem też doskonale o co chodzi czołowym działaczkom wypowiadającym się, jak twierdzą, miedzy innymi w moim imieniu. Kobietom dzieje się w Polsce źle: parlamentarzyści zmuszają je do pełnienia "ról żywych inkubatorów", mężczyźni szaleją na bankiecie życia, na których one muszą być kelnerkami, a wszystkiemu winien jest kler zabraniający in vitro i antykoncepcji. "Moja macica-moja sprawa"-głosi hasło bojowych feministek. Państwo powinno wspierać decyzje kobiet oraz łożyć na zabiegi (pro lub anty wedle ich życzenia) ale bez wtrącania się w ich prywatne sprawy. Społeczeństwo nie ma prawa decydować za płeć piękną, zmuszać ją do jakichkolwiek postaw ale powinno bulić za konsekwencje podejmowanych przez nią decyzji, wszak gdyby nie ona, nie byłoby społeczeństwa.
Poza tym przedstawicielki słabej płci mają trudniej i stąd pomysł parytetów, czyli odpowiednika komunistycznych punktów za pochodzenie. Mężczyzną jest być łatwo i trzeba to zmienić. Wystarczy, że na poziomie dostępu do edukacji faceci mają wyrównane szanse. Kobiety zatem należy wspierać w uzyskiwaniu funkcji, o które zabiegają. Życie ich nie oszczędza: szybciej dojrzewają niż ich zdziecinniali, samczy rówieśnicy, ich uroda szybciej przemija, wcześniej dopada ich problem przekwitania, a na domiar złego zmuszone są przez badania statystyczne do dłuższego życia i męczenia się na tym łez padole. Niech chociaż dostęp do życia zawodowego będą miały ułatwiony.

W oczach feministek faceci są wrogim gatunkiem, zmuszają kobiety do pełnienia służalczych ról społecznych. Są szowinistami, a zależnie od światopoglądu albo traktują płeć piękną jak obiekt swych chorych obsesji seksualnych, albo jak klacze rozpłodowe. Przecież kobiety są wyjątkowe, słabe, piękne, wyzwolone, niezależne i same wiedzą co dla nich dobre. Nikt nie będzie im mówił jak mają żyć.
Czuję dumę słysząc telewizyjne wypowiedzi działaczek feministycznych. Nareszcie jest ktoś, kto mówi wprost o co mi -kobiecie powinno chodzić, jak powinna wyglądać moja wolność. Nareszcie ktoś potrafi nazwać moich wrogów, którzy od zarania dziejów gnębili płeć słabą monogamią, wtłaczaniem w role matek i żon, zmuszaniem do parzenia herbaty czy praniem cudzych gaci.
Czuje dumę, gdy feministki mają odwagę sprzeciwić się stanowczo obowiązkowym badaniom profilaktycznym w kierunku raka szyjki macicy i raka piersi wykonywanym przy okazji uzyskiwania atestu zdrowotnego przed podjęciem pracy i w czasie jej trwania. Argument był nie do odrzucenia: „to moja macica i moje piersi”. Jeśli co piąta kobieta w Polsce chce umrzeć z powodu tych chorób, to ma do tego prawo i żaden parlamentarzysta nie będzie jej zmuszał do profilaktyki. Obowiązkowo wykonywane zdjęcia rentgenowskie klatki piersiowej, badania okulistyczne, analizy krwi- te nie budzą wątpliwości, nie godzą w feminizm ani w kobiety, ale regularne badanie piersi jest aktem najwyższego szowinizmu przepełnionego ponadto "językiem nienawiści".
Twarz polskiego feminizmu serwowana w mediach przez wciąż te same cztery panie napawa mnie dumą i optymizmem. Ciekawa jestem na ile okaże się skuteczny?

PS. Dla tych, którzy brnąc przez cynizm słów nie mogą znaleźć ich sensu (lub, co gorsza, podejrzewają mnie o myślenie).

Jestem feministką. Pragnę żyć w kraju jako równouprawniony obywatel. Chcę być szanowana jako kobieta i jako człowiek. Chcę mieć równy dostęp do pracy, wykształcenia. Nie chcę specjalnego traktowania, nie uważam się za mniej pracowitą, czy mniej zdolną od mężczyzn. Chcę równych praw a nie sztucznych przywilejów. Jako kobieta nie czuję się ograniczana ani przez parlamentarzystów ani przez kler. Nie potrzebuję wojen, nie potrzebuję dopatrywania się w każdym szowinisty lub wroga.

Obraz feminizmu w Polsce jest wypaczony do jednej opcji kobiet wojowniczo lewicujących, które w mojej opinii, nie mają do zaoferowania żadnych cennych wartości, stąd ich ciągła tendencja do szukania wrogów. Media polskie ograniczają obraz feministek do kilku postaci z jednego kręgu i jest to obraz dalece kaleki. Ponadto tym paniom żywo obecnym na forum publicznym nikt nie dał prawa wypowiadania się w imieniu organizacji kobiecych, tym bardziej moim własnym. Zrzeszające 57 organizacji kobiecych Forum Kobiet Polskich sprzeciwia się wielu propozycjom (jak parytety), czy stanowiskom zajmowanym przez postacie znane z debat telewizyjnych. Szkoda, że głos rozsądnych kobiet nie jest interesujący dla polskich mediów. Szkoda, że do debat są zapraszane jątrzące konflikty postacie, którym w świetle mych obserwacji, zależy głównie na rozgłosie, a nie na poprawie sytuacji Polek. Te panie wypowiadające się swobodnie przed kamerami wolą szukać zagrożeń feminizmu, dopatrywać się we wszystkim "męskiej świni" niż zaproponować realne rozwiązania w kluczowych tematach jak równość zatrudnienia, profilaktyka chorób masowo zabijających kobiety, czy pomoc coraz liczniejszym samotnym matkom.

Gdy widzę kolejną wrzawę pt pani Alicja T. oraz czy aborcja jest usunięciem ciąży, czy zabójstwem dziecka, ręce mi opadają. Hasła głoszone przez lewicujące wojowniczki jak to o macicy, osamotnia kobiety, powoduje, że matka (czy też przyszła matka) pozostaje z problemem sama. Działaczki mówią o prawach, ale nic o odpowiedzialności, chcą wolności na poziomie nastolatków - "to moja sprawa i już,a ty rodzicu (rządzie) daj kasę". Moim zdaniem, niezależnie od kształtu ustawy jest potrzebne zaplecze pomocy w podjęciu decyzji, uświadamianie o możliwościach i konsekwencjach wyborów. Złagodzenie ustawy jest daremne jeśli nie zadbamy o wsparcie kobiet i ich partnerów, jeśli nie rozwiniemy pomocy psychologicznej, doradztwa by podejmowali decyzje bez lęków, mitów, by wybierali rozwiązanie najlepsze, a nie najprostsze, czy po prostu modne. Jeśli zaś chcemy, by ustawa antyaborcyjna była restrykcyjna, potrzeba pomyśleć nad wparciem dla tych, którzy dzieckiem z różnych względów zająć się nie mogą, bądź nie chcą jak pomoc finansowa, ośrodki wczesnej adopcji, domy samotnej matki (które w znacznej części są prowadzone przez ów znienawidzony kler).

Wojownicze feministki robią też jeszcze jedną złą rzecz- odcinają kobiety od mężczyzn. Nie mówią o odpowiedzialności ojca dziecka, czy męża. Zupełnie jakby kobiety stanowiły odrębny gatunek żyjący z boku drugiej płci, która dodatkowo jest wrogo nastawiona. Obraz polskiej feministki przez nie kreowany jest fatalny. Nic dziwnego, że pod jego wpływem powstało hasło "Jesteś głupia, brzydka i wredna-zostań feministką." O jaką kobietę walczą lewicujące panie? Czy na prawdę chodzi o to by być "wyzwoloną" niewiastą, samotną ale zadowoloną, że się całemu światu pokazało kto tu rządzi?

12 paź 2009

Wpadłam po uszy.

Wyjechałam z Genewy w przypływie nadmiaru uczuć, niekoniecznie pozytywnych. Byłam wycieńczona bezsilnością i nadmiarem spraw do załatwienia. Podobno w stanach skrajnych emocji ludzie popełniają rzeczy, o które by się nie podejrzewali. Otóż tak-zakochałam się. Nigdy nie wierzyłam w związki na odległość. Jak dotąd lokowałam uczucia bez oddalania się na dłuższy czas od ich obiektu. Sądziłam, że mój kilkuletni związek połączony z elementem tajemnicy przetrwa wszystkie burze, awarie czy czarne dziury. A tu proszę taka niespodzianka, choć w zasadzie przyznać muszę, że mnie uprzedzano. Wiem, moje wyznanie szokuje, ale za nim spotka mnie lincz publiczny niczym byłego premiera po skuszeniu się na Isabel, niech dane mi się będzie wytłumaczyć.

Gdy spotykam się z wyrażeniem jeden z najpiękniejszych, największych lub inaczej "naj", uzbrajam się w rezerwę. Podobnie, kiedy wiele osób się czymś zachwyca, wrodzona potrzeba bycia oryginalną, bycia wbrew, wręcz po bycie solą w oku bliźniego dystansuje mnie od obiektu powszechnych ochów i achów.
Właśnie z taką delikatną chęcią zajęcia postawy na "nie" przyjechałam do Pragi. W przewodniku jak wół stało, że to jedno z najpiękniejszych miast. Znajomi na czele z Agatą (która 5 lat z rzędu spędzała tam wakacje) twierdzili, że Praga jest cudowna. Zaiste nie sposób przecenić jej uroku. Po spędzeniu w niej dwóch dni gotowa jestem się podpisać pod stwierdzeniem "jedno z najpiękniejszych miast świata", bo z pewnością wyróżnia się na tle tych widzianych do tej pory przeze mnie.
Zakochałam się zatem bez pamięci, bez nadziei na wzajemność, a co gorsza na odległość. Praga rzeczywiście jest niepowtarzalna i nie przypuszczałam, że jej starówka rozciąga się na tak rozległym obszarze, nieporównywalnym z innymi słynnymi miastami. Stolica Czech ma swój styl oraz klasę, której pozostaje wierna. Splendor detali jak i wykończeń ujmuje od pierwszej chwili. Nie byłam w stanie oprzeć się temu uczuciu, mimo zaciągniętych już wcześniej zobowiązań oraz szczerej ochoty pozostania im wiernej. W zauroczeniu nie przeszkodziły myśli podłe pt "Dlaczego my takiej Pragi nie mamy?" lub "A gdyby się poddać bez walki, jak to uczynił Benes, to czy Warszawa byłaby dziś podobna?" Wystarczy spojrzeć na to przecudne miasto chociażby przelotnie, by rozwiać wątpliwości o jej unikalności i by pokochać je i chcieć zatapiać się w nim bez końca.
Zatem wpadłam po uszy. Pozostaje jeszcze kwestia dotychczasowego zaangażowania; co mam zrobić w obliczu mojej relacji z LHC? Nie można tak nagle przerwać kilkuletniej nici sympatii nasączonej nieustającą fascynacją? Wygląda na to, że zostanę bigamistką.

PS. W zakładce fotki z dwóch dni w Pradze umieszczam, choć nie oddają one, nawet w nikłym stopniu, uroku tego miejsca.

28 wrz 2009

Jestem przerażona!!!

Dostałam bólu brzucha z wściekłości, z bezsilności, z macierzyńskiego stresu. Od dwóch dni nie mogę spać, po prostu nie zasypiam. Co gorsza w ramach terapii zdecydowałam się wylać żółći na blogu, przez co po pierwsze nie będzie wesoło, ani ironicznie, a co gorsza zdecydowanie pisać będę ekshibicjonizmy.

Mamy problem ze szkołą Dzidka, czy raczej Dzidek ma problem w związku ze szkołą. Szczerze pisząc porzucając placówkę oświatową CERN'u wykazałam daleko posunięte zaufanie wobec tubylczego systemu edukacji. Sądziłam, że skoro powołuje się w Genewie wszystkie dzieci w 4 roku życia do publicznej szkoły, to nie mam powodów do zmartwień. Myślałam też, że skoro do tej pory adaptacja naszego syna w przedszkolu przebiegła bez najmniejszych zakłóceń, to i w tym przypadku będzie dobrze. Ach... sądziłam, że nasz syn umiejący już trochę czytać, znający cyfry, podstawy określenia godziny oraz piszący własne imię, nie będzie miał kłopotów w szkole. (Aż mnie skręca i ssie w żołądku na myśl o mojej naiwności!)

Właśnie minął miesiąc edukacji naszego syna w szkole publicznej i bilans tego miesiąca mnie zatrważa. Wszystko sprowadza się jedynie do dwóch punktów, więc może to po prostu ja jestem przewrażliwiona (i szczerze pisząc tą opcję bym wolała od drugiej- że Dzidkowi dzieje się krzywda).

1. Syn przez owe 5 tygodni stracił pół kilo wagi, czyli waży obecnie 14 kilo. Może nie martwiłabym się, gdyby Dzidek był pulchnym bobasem, ale jego masa ciała obecnie plasuje się na 3 centylu (tak, tak od dołu-znów mnie skręca). Zauważyłam oczywiście, że ostatnio całe drugie śniadanie wraca z nami do domu, ale przecież syn je obiady (tzn jest na nie zapisany) więc sądziłam, że się nimi najada. Poza tym rozsądek podpowiadał mi, że dzieci się zagłodzić nie dają, przynajmniej tak twierdzą specjaliści. Jednak podczas rozmowy z wychowawcą dowiedziałam się, iż uczniowie jeść w szkole nie mogą. Podczas przerwy w zajęciach idą na dwór i wtedy mogą skonsumować drugie śniadanie. Na moją prośbę o zwrócenie uwagi, czy Dzidek bierze pudełko z jedzeniem, pan stwierdził, że on z dziećmi nie zawsze jest na przerwie.
O co się czepiam? Wytłumaczę niewtajemniczonym, otóż małe dzieci łatwo się rozpraszają. Dlatego posiłek dla maluchów powinien mieć odpowiednią oprawę. Nic wielkiego za tym pojęciem się nie kryje; w przedszkolu wszystkie zasiadają razem i wspólnie celebrują posiłek, nawet jeśli ktoś z nich nie ma apetytu, to się nie bawi, nie biega, nie gra na cymbałkach, tylko siedzi za stołem i patrzy na produkty żywnościowe przygotowane w pocie czoła przez rodziców oraz jak inni pałaszują.
Dzidek jest niejadkiem, woli się bawić niż przeżuwać. Niemniej jednak w przedszkolu jadł drugie śniadanie; czasem lepiej, czasem gorzej, a niekiedy prosił o zwiększenie racji żywnościowej lub o coś, co podpatrzył u kolegi. Odkąd chodzi do szkoły drugie śniadanie wraca zazwyczaj nietknięte do domu, a zajęcia kończą się trwają od 8 do 16.

2. Nasz syn zaczął moczyć się rano w poniedziałki. (W tym miejscu, jedynie inny rodzic jest mnie w stanie zrozumieć. Jeśli zatem, czytelniku, nie masz dzieci, to zaprzestań lektury.) Za pierwszym razem pomyślałam, że to zwykły wypadek, który małemu dziecku się może przydarzyć. Ale gdy sytuacja się powtórzyła następnego tygodnia również w poniedziałek rano, zaczęłam się niepokoić.
Porozmawiałam z synem na tema szkoły. Próbowałam się dowiedzieć czy dobrze się tam czuje. Dzidek twierdzi, że lubi nowego nauczyciela jak i nowych kolegów. Jednak coś w tym wszystkim nie gra? Zatem zaczęłam analizować detale. Syn niby lubi inne dzieci, ale nie pamięta ich imion z wyjątkiem jednego chłopca (po miesiącu wspólnych zajęć). Co też budzi szereg pytań, bo w przedszkolu wiedział jak się nazywają koledzy, a liczba uczniów była podobna. Przedszkolaki co dzień się razem witały, przedstawiały, sprawdzały czy wszyscy są i mówiły kto jest nieobecny.
Ponadto Dzidek jest najmłodszy (właśnie skończył 4 lata) w klasie, gdzie łączone są dwa roczniki; najstarsi obecnie kończą 6 lat. Połowa dzieci już się zna z poprzedniego roku. Może nasz potomek czuje się onieśmielony, może ma problemy z asymilacją w grupie?
Rozmowa z wychowawcą potwierdziła moje przypuszczenia, ale nie dała żadnego rezultatu ani rozwiązania. Pan ograniczył swe oddziaływania pedagogiczne, do zakomunikowania Dzidkowi "Trzeba się bawić z innymi dziećmi".

Nie wiem co mam sądzić o nowej szkole, zwłaszcza po jałowych rozmowach z wychowawcą, który prócz mówienie, że nic nie może poradzić i tłumaczenia synowi "il faut", pozostaje całkowicie bierny. Nie wiem też jakie podjąć kroki, by naszemu, wspaniałemu chłopczykowi pomóc. Póki co wyjeżdżamy na 2 tygodnie do Polski. Dzidka, mam nadzieję, podtuczą dziadkowie, a my z de Silvą ochłoniemy i znajdziemy wyjście z impasu. Może przestanie mnie boleć żołądek, może się wyśpię i zobaczę genewską edukację w ładniejszych barwach?

23 wrz 2009

Zebranie rodziców czyli za co lubię Szwajcarię.

Tak jest, to już z mojej pułki biorą rodziców na zebranie szkolne. Kolejny etap starzenia się za mną, choć w tym przypadku (w przeciwieństwie do np siwych włosów) mogę udawać, że to dzieci się starzeją, nie ja.
Mając w pamięci czasy gdy moja mama chodziła na zebrania do naszej dawnej szkoły i przepadała bez wieści na długie godziny, chciałam wyposażyć się jak na wyprawę po świętego Grala. Koc, śpiwór, suchy prowiant, termos z gorącą herbatą, rakietnica by dać znak życia domownikom (komórka się przecież może rozładować)-jak to wszystko zmieścić do damskiej torebki? Może lepszy by był plecach? Jak zwykle w sytuacji, w której muszę wybrać między rozwiązaniem praktycznym, a eleganckim, zdecydowałam się na to drugie.

Ku mojemu zaskoczeniu treść zebrania była dość zwięzła. Przedstawiono ciało pedagogiczne razem z tzw "starszym bratem" (nie mylić z wielkim) i już. Już?
Na zakończenie jedna z matek poruszyła temat dotarcia do szkoły. Otóż na jednokierunkowej uliczce przed szkołą trwa budowa linii tramwajowej. Wszystkie dzieci zaczynają zajęcia i kończą o tej samej porze, kiedy na uliczce jeżdżą koparki, ciężarówki i inne ciężkie maszyny (ku wielkiej uciesze Dzidka). W tym samym czasie część rodziców przyjeżdża samochodami po swoje pociechy i parkuje na chodniku. Pani poprosiła, by zaniechać tego niebezpiecznego procederu. Na co inna rodzicielka stanęła w opozycji.
-Zaczęło się!-Pomyślałam.- Teraz dyskusjom nie będzie końca.
Jednak nie, oponentka zadeklarowała jedynie, że nie ma innego wyjścia jak pozostawić auto na chodniku, a dzieci przecież sobie poradzą (mają aż od 4 do 8 lat), po czym temat urwano.

Zebranie trwało godzinę, co doprawdy mnie zaskoczyło jak i reakcja na temat nielegalnego parkowania, a raczej jej brak. Wyprawa po świętego Grala nie była jednak zakończona, bo za dwa tygodnie mamy mieć spotkanie z wychowawcą Dzidka.

Na listę rzeczy, które lubię u tubylców dołączyłam krótkie zebrania szkolne. Zaś następnego dnia z radością przywitałam dwóch funkcjonariuszy, którzy pilnowali porządku na ciasnej uliczce przed szkołą. Koparki przestały jeździć na tym krótkim odcinku. Zmotoryzowani rodzice znaleźli inne miejsce do parkowania, prawdopodobnie bardziej legalne.
Zaczynam lubić mieszkanie w Genewie- czy to jest zdrowy objaw?

20 wrz 2009

O odświeżonym Kalwinku wraz z dygresyjką o ojcu dyrektorku.

Tematy, na które mam ochotę napisać się mnożą wręcz niemożliwe jak zające (w ramach dowcipu dla wtajemniczonych). Z tego nadmiaru wraz z pewnym niedoborem czasowym, część z nich się przeterminuje, a że miąs nieświeżych w tym dziczyzny jeść nie należy, zostają jedynie zapisane nikłym wspomnieniem w mej głowie. Głowa przez to niby nieco mniej pusta się staje, ale blog traci treści niewątpliwie. Na szczęście blog dzięki czytelnikom żyje własnym życiem i zdąża do suwerenności wobec głowy autorki. Tak też dziś, na skutek dialogu z P. (takie nasze, nocne Polaków rozmowy) odświeżam wakacyjny wątek Kalwina.

W tym roku podczas wakacji Genewa hucznie obchodziła 500 lecie narodzin Kalwina. Wszędzie, dosłownie wszędzie był ów reformator;na ulicach, w przybytkach publicznych, w muzeach, w lub na kościołach, na uniwersytecie... Każdy większy ośrodek kulturalny zapraszał na coś z Kalwinem związane; wykłady, sztuki, filmy, rysunki satyryczne, prezentacje, a nawet animacje cyfrowe, po odtwarzanie jego "prawdziwego oblicza" na podstawie czaszki. Jak w dowcipie z Leninem człowiek bał się lodówkę otworzyć, tudzież konserwę.
Na plakatach reklamujących rozmaite imprezy związane z 500 rocznicą widniało hasło "Calvin enflamme Geneve". Faktycznie ją podpalił, zwłaszcza represjami na tle religijnym, a czasem stosem z żywego przeciwnika teologicznego.
Nota bene jeden ze skazanych na śmierć wcześniej uciekł już raz przed Kalwinem z powodu prześladowań, mieszkał sobie spokojniutko z dala od walk religijnych i ogni reformacji w zaściankowej Polsce, która mimo katolickiej tradycji okazała się bardzo tolerancyjna. Kalwin zaprosił owego teologa do Genewy, po czym ,gdy ten skorzystał z zaproszenia, spalił go za herezję.

Wielki reformator był fanatykiem. Nie przebierał w środkach. Zanim poświęcił się reformacji, korzystał z "dobrodziejstw" inkwizycji, by pozbyć się teologów o odmiennych poglądach. Posiadam nawet pewne przypuszczenie, że inkwizycja Kalwina zawiodła (po tym jak pozwolono uciec człowiekowi, na którego doniósł i zamiast prawdziwego heretyka, spalono jego kukłę) i dlatego przystąpił do protestantów.

Dla Genewy Kalwin jest ważny. Był genialnym logistykiem i za jego rządami miasto bardzo się rozwinęło. Z miejsca zgnilizny moralnej i bezprawia stała się prężnym ośrodkiem z uniwersytetem oraz bardzo ścisłym podejściem do wypełniania prawa, które dyktował Kalwin. To, co mi się podoba u tubylców w tegorocznych obchodach, to brak wypierania się "brudów". W Genewie nie ukrywano mało chwalebnych stron reformatora, nie wybielano. Złożono hołd osobie, której miasto sporo zawdzięcza, choć dokonane przez niego zmiany kosztowały wiele osób wypędzenie, represje, a nawet życie. Niemniej jednak współczesnej Genewy bez Kalwina by nie było.

Sądzę, że w dużej mierze ojciec dyrektor przypomina wielkiego reformatora, z tym tylko wyjątkiem, że nie uśmierca oponentów i nie pali czarownic. Polski odpowiednik zamiast stosu używa radiostacji. Obaj przedstawiciele kościoła (zastosowanie małej litery nie jest przypadkowe) są postaciami skrajnymi, silnymi, poruszającymi tłumy, które bezkrytycznie za nimi podążają. Łączy ich też oddziaływanie na opinię publiczną i wywieranie wpływu na tworzenie prawa, choć Kalwin był rzeczywiście wymiataczem pod tym względem; zarówno na poziomie tworzenia nowych paragrafów jak i restrykcji. Obaj zainwestowali w kształcenie młodzieży jak i przyczynili się do rozwoju miasta, w którym przyszło im żyć. Ciekawe, czy za kilkaset lat Toruń będzie z pompą obchodził rocznicę urodzin ojca dyrektorka?

PS. Moja Chrześniaczka zwiedzając latem Genewę, "potykając się" o kolejne dowody obchodów 500 rocznicy urodzin reformatora powiedziała do Dzidka:
-Chodź tu, ty mój mały Kalwinku.

18 wrz 2009

Dogadaj się z dzieckiem!

Dzidek chodzi do szkoły, jak już Wam wiadomo. Czasem w przerwie między zajęciami (11.30-13.30) jada obiady organizowane przez GIAP. Wypytujemy go zatem o te posiłki w kantynie.
-Byłeś dziś w kantynie?
-Tak.
-A co jadłeś na obiadek?
-A to, co dali?- Dzidek-niejadek czując podstęp udziela wymijających odpowiedzi.
-A co dali?
-Jak to co? To, co ugotowali.
-A cha. A co ugotowali?
-No ...to, co mieli.

To w końcu, co nasze dziecko je na obiad?

12 wrz 2009

Jeûne genevois w Ticino.

Drugi czwartek września w Genewie jest dniem wolnym z powodu postu. Za dawnych czasów tego dnia tj. Jeûne genevois odmawiano sobie jedzenia i picia, a zaoszczędzone w ten sposób dobra oddawano na rzecz ubogich. Obecnie genewczycy nie poszczą, wręcz przeciwnie; wyjeżdżają na tzw długi weekend, wydają pieniądze, a biednych, jak można się domyśleć, nie wspomagają (chyba że modlitwą ale i w to wątpię). Pora sprzyja wojażom z uwagi na ostatnie, ciepłe promienie słońca oraz już niższe, posezonowe ceny. Każdy się zatem cieszy z Jeûne genevois jako miłego pożegnania lata, może z wyjątkiem biedaków pozostawionych na łaskę opieki społecznej, która na ów czwartek też zostaje zamknięta.

My długi weekend wrześniowy spędzamy w Ticino- włoskojęzycznej części Szwajcarii. Jest ona położona urokliwie w Aplach Zachodnich wśród malowniczych jezior i górskich rzek. Stanowi najbiedniejszy region Szwajcarii. Nie ma tu rozwiniętych usług bankowych jak w Zurychu, ani organizacji międzynarodowych jak w Genewie. Ponadto szkolnictwo wyższe proponuje mały wachlarz kierunków, przez co młodzi zmuszeni są do studiowania w innych kantonach lub we Włoszech. Wszystko to powoduje, że Ticino jest postrzegane jako najmniej interesujące miejsce do mieszkania. Wyjątek stanowią emeryci, dla których zarówno tutejszy klimat jak i niższe ceny nieruchomości zachęcają do osiedlenia na okres jesieni życia. Jeśli jednak chodzi o turystykę, to region ten posiada bardzo wiele ciekawostek, cudów natury, zaś fanom sportów górskich może zawrócić w głowie różnorodnością propozycji.


Początkowo Ticino wydaje się być rajem, gdyż stanowi ciekawy kompromis między włoskim i niemiecko-szwajcarskim stylem bycia. Mamy zatem przyjazny język tubylców tj włoski (ale za razem można się bez trudu porozumieć po niemiecku lub francusku), włoską kuchnię z moimi ukochanymi gniokami (oryginalnie gniocchi), a przy okazji panuje tu większa kultura na drogach (co nie jest bez znaczenia na wąskich, krętych, górskich trasach) oraz panuje większy niż np w Mediolanie porządek i ład. Na pytanie czy tubylcy są bardziej Włochami czy Niemcami odpowiem bez zająknięcia -są Szwajcarami. Wskazuje na to ich wielojęzyczność, życzliwość oraz wewnętrzny spokój zdecydowanie odmienny od śródziemnomorskiej, gorącej krwi.
Główną różnicą między Szwajcarią, którą znam, a opisywanym jej regionem stanowi religia. Dominują tu kościoły katolickie; głównie maleńkie, kamienne w stylu romańskim-perełki architektoniczne, które są "żywymi świątyniami". Co to znaczy? Otóż, gdy weszłam do tutejszych kościołów przepełnił mnie za każdym razem zapach świec, kadzideł, melanż różnych zapachów związanych z liturgią. W Genewie zapach jest zupełnie inny; dominuje w nim kurz i wilgoć niczym w piwnicy czy w grobie. Tamtejsze świątynie służą głównie jako sale koncertowe lub eksponuje się w nich dzieła większej bądź mniejszej sztuki, czasem urządzane są w nich kiermasze. Element liturgiczny stanowi maleńki dodatek w korzystaniu z budynku, bo wiernych brak. Różnica między kościołami w Ticinio a genewskimi jest dramatyczna.

Włoska część Szwajcarii może wydawać się rajem, zwłaszcza gdy posiadamy ambiwalentny stosunek do kultury Italii. Jedyny zgrzyt stanowi dla mnie architektura, zwłaszcza większych miast jak Bellizona czy Locarno, w którą wkradł się chaos, a nieprzemyślany melanż stylów oszpecił urokliwe krajobrazy. W tym temacie kompromis się nie udał; zabrakło włoskiego upodobania do piękna oraz niemieckiego porządku.

PS. Zdjęcia dodam po naszym powrocie.

8 wrz 2009

Plażowe fotki.

Tego lata byliśmy w pewnym popularnym, znanym kurorcie czysto turystycznym. Na początku pobytu myślałam, że będą to jedne z najgorszych naszych wakacji, zwłaszcza ze względu na dość licznych przedstawicieli rosyjskiej mafii. Nie było jednak źle, a nawet pokuszę się o stwierdzenie, że zaskoczyłam sama siebie, bo wypoczęłam nad morzem wśród morza wczasowiczów i parasoli. Tekst na ten temat dojrzewa w mojej głowie i może kiedyś ujrzy światło dzienne. Póki co umieszczam w zakładce klika fotek z plaży.

7 wrz 2009

Nietata.

Mateo mówi po swojemu, czasem po naszemu. Największy nacisk kładzie na melodię, akcenty i rytm słowa. Radości, która pojawia się w sercu rodzica na skutek pierwszych słów jego dziecka, nie sposób opisać. Radość ta uskrzydla i nie pytajcie mnie dlaczego, bo jest to jeden z elementów macierzyństwa zaliczanych przeze ze mnie to niezbadanych tajemnic świata.

W tym miejscu muszę poczynić osobiste, ekshibicjonistyczne wyznanie- ja wcześniej nie lubiłam dzieci. Deklarowałam oficjalnie, iż na matkę się nie nadaję, a ponadto nie zauważam w sobie żadnych przejawów instynktu macierzyńskiego. Właśnie dlatego rozumiem doskonale, gdy kogoś historie o cudzych dzieciach nie wzruszają, że radość nie dodaje mu skrzydeł na dźwięk melodyjnego "koo-tek" lub "aaam".

Dziś fakt, że nasz syn zaczął gadać jest ważny i fascynujący. Każda próba komunikacji jest przyjmowana z wielkim entuzjazmem, mimo że nie doczekałam się jeszcze słowa "mama". Mateo mówi już od dawna "taa-ta", "koo-tek", "niiie-nie-niee", "auu-to" i wiele innych ale tego słowa, na którym tak zależy większości rodzicielek nie wypowiada. Radość z gadania syna jest przeogromna i nie mąci jej ów drobny szczegół, że patrząc na mnie Mateo wydobywa z krtani "niiie-ta-ta".

30 sie 2009

Wiek niewinności.

-Dobrze ci.- Rzekła do mnie koleżanka-Mateo jest odchowany, już masz lekko.
Popatrzyłam na dzieci. Dzidek wśród pokrzykiwań harcował z innymi przedszkolakami. Mateo przypatrując się im wesoło chodził tam i z powrotem ucząc się bezbłędnie pokonywać krawężnik.
-Co to znaczy odchowany? -Odparłam.-Czeka nas jeszcze wycięcie się zębów trzonowych, potem bunt dwulatka, frustracje przedszkolaka, dojrzewanie, matura ... Tak naprawdę, to obecnie z naszym młodszym synkiem mamy mniej problemów niż ze starszym.
Mateo jest teraz w chyba najcudowniejszym okresie; już dużo rozumie, umie się trochę komunikować, a jednocześnie jest łagodny i pogodny. Płacze jedynie gdy ma ku temu realny powód, nie obraża się, nie złości. Jeśli nawet zdąży mu się coś przykrego, to szybko o tym zapomina i radośnie zajmuje się innym zadaniem.
Dzidek przybiegł do nas obrażony na swoją najlepsza koleżankę, która "chciała go zabić" i żądał byśmy ją zmusili do przeprosin. Żądał kategorycznie ze splecionymi na piersiach rękami oraz nosem zadartym w kierunku Mont Blanc. Był nadąsany. W tym czasie Mateo odkrywał kamyczki i listki na trawniku. Jeden z przedszkolaków przywłaszczył sobie jeden ze skarbów nasze młodszego syna, na co ten zareagował ostrzegawczym krzyknięciem, potem skrzeczeniem wyrażającym poczucie krzywdy, a gdy i to nie odniosło skutku, powrócił do zabawy jak gdyby nigdy nic się nie stało.

Kiedy Dzidek był w tym wieku- "wieku niewinności", zastanawiałam się co zrobić, by go nie zepsuć, by nie stał się frustratem, nerwusem, uparciuchem, by pozostał (cytując Babble boy) "niezbrukany pożądliwościami tego świata". Nie udało się. Pożądliwości się rodzą same wraz z wiekiem, a razem z nimi frustracje, gdy nie możemy ich zaspokoić. Pierwsza z nich zamanifestowała się sceną histerii, gdy odmówiłam podarowania Dzidkowi samolotu do zabawy, dodajmy samolotu pasażerskiego lecącego nad Genewą. Do tej pory moje "nie" Dzidek znosił dobrze, wręcz naturalnie- nie, to nie i już. Tym razem źle zniósł odmowę, źle zniósł niezaspokojenie zachcianki. Nie wiedziałam co się stało; zupełnie jakby ktoś zamienił mi dziecko. Przecież miałam dobry z nim kontakt i wszystko mogłam mu wytłumaczyć... Co się stało?

Dziś, patrząc na niewinnego Mateo, nie zastanawiam się jak zatrzymać ten czas. Wiem, że pożądliwości nadejdą, a naszą rodzicielską rolą będzie nauczyć synka radzić sobie z drobnymi jak i większymi frustracjami. Gdy obserwuję Mateosia pytam się sama siebie co zrobić, bym stała się pogodna jak on, bym umiała doceniać to co mam, nie martwic się przyszłością, ani się nie zadręczać tym co było. Co zrobić (tu znów zacytuję) "By stać się jak dziecko"?

28 sie 2009

Mentalność tubylców i susza.

Upał i susza panoszy się wokoło. W jednym z kantonów ogłoszono suszę i ograniczenie zużycia wody podobnie jak w niektórych regionach Francji z tą jednak różnicą, że w Szwajcarii zakazano mycia aut, zamknięto odgórnie myjnie samochodowe i wyznaczono olbrzymie grzywny dla tych, którzy zakaz ten złamią (500 f mandatu dla osób indywidualnych, 4 000 f dla myjni).

Bawi mnie, gdy ktoś mówi o prawości Szwajcarów i o ich szacunku do norm, reguł czy zasad. W rzeczywistości są to ludzie podobni do innych, którzy też lubią iść na łatwiznę, jednak w ich kraju oznacza to przestrzegania prawa. W Genewie wszyscy prowadzą samochody poprawnie (no prawie wszyscy) ale wystarczy by ci sami kierowcy minęli granicę, a zaczynają przekraczać prędkość, jeździć na czerwonym świetle i nielegalnie parkować. Po stronie francuskiej nie ma fotoradarów ani super aktywnej służby miejskiej wlepiającej mandaty, zatem motywacja do przestrzegania przepisów jest mniejsza, ot co.
Może istnieje coś takiego jak szwajcarska mentalność przekazywana z dziada na pradziada, bądź wysysana z mlekiem matki, bądź jakieś obciążenie genetyczne zmuszające do hamowania na czerwonym świetle. Osobiście przeczuwam, że za owym zachowaniem tubylców stoi coś jeszcze niż wrodzone poszanowanie prawa. Może na przykład jego egzekwowanie?

24 sie 2009

Rok szkolny czas zacząć!

Nareszcie skończyły się wakacje! Jak dobrze, że w Genewie rok szkolny zaczyna się wcześniej! Oznacza to wiele zmian w naszej komórce społecznej zwanej kolokwialnie rodziną; nareszcie będę miała więcej czasu dla siebie, nadrobię (mam nadzieję) blogowe zaległości, a przede wszystkim Dzidek pójdzie do szkoły.

Zatem dziś nasz pierworodny wszedł w trybiki Genewskiego systemu oświaty. W związku z tym krokiem dostawaliśmy od kilku miesięcy listy od władz z informacjami jak ma Dzidek kroczyć (tzn obowiązkowo, w jakie dni, w jakich godzinach, do której szkoły), zapoznawano nas też z zasadami obowiązującymi w Genewie.
Szkolnictwo, jak wszystko z resztą w Szwajcarii, zależy od kantonu. Różnice są aż tak duże, że niektóre dyplomy trzeba poddać weryfikacji zmieniając miasto zamieszkania. Tak, tak jeśli ktoś ukończył szkołę pielęgniarską w Lozannie nie może podjąć pracy w Genewie czy Zurychu bez weryfikacji dyplomu.
Każdy kanton ma swoje przepisy w dziedzinie szkolnictwa, a różnice są między nimi bardzo duże; dotyczą programu, wieku obowiązkowej skolaryzacji o języku nie wspominając. Jednak już za dwa lata, jak zapewniają nas władze nie kryjąc rozpierającej ich dumy, mury runą, gdyż w części francuskojęzycznej Szwajcarii zacznie obowiązywać ten sam system, a dzieci z Lozanny i położonej o 60 km na południowy zachód od niej Genewy będą uczyły się tak samo oraz tego samego.

A jak wygląda obecnie edukacja publiczna w naszym kantonie?
Obowiązek szkolny obejmuje dzieci od 4 roku życia do 14. O tym, że przez owe 10 lat nauki nie stawia się stopni i że nie istnieje możliwość powtarzania roku, już kiedyś wspominałam, jak i o jednym z najwyższych wskaźników wtórego analfabetyzmu w krajach zachodnich, zatem zaoszczędzę czytelnikom mych złośliwych komentarzy. Zajęcia są prowadzone od godziny 8 do 11.30 po czym od 13.30 do 16 i jedynie cztery dni w tygodniu (w środy szkoły są zamknięte). Świetlicy nie ma. Właśnie dlatego wiele matek zapowiadało mi, że posłanie dziecka do szkoły będzie najbardziej pracowitym i wymagającym logistycznej łamigłówki okresem w wychowaniu latorośli. Na szczęście istnieje GIAP, czyli organizacja, która para się wydawaniem posiłków w przerwie obiadowej (między 11.30 a 13.30) oraz zajęciami pozalekcyjnymi. Niemniej jednak problem wolnych śród pozostaje, gdy rodzice pracują.

Na końcu zaś podam informacje najistotniejsze, to jest jak Dzidkowi minął pierwszy dzień w szkole. Syn nasz plątał się nieco w zeznaniach, jednak udało nam się ustalić, że się bawił, był na dworze, zjadł drugie śniadania (choć zagadka co się stało z jego kompotem nie została rozwiązana). Wychowawcą jest pan o imieniu Didier, który prawdopodobnie pracuje też dla GIAP i odprowadza dzieci na obiady do kantyny mieszczącej się kilkaset metrów od szkoły Dzidka. Gdy nasz syn snuł opowieści o obiedzie, po których nie wiemy ani czy go zjadł, ani co nań mu podano, przypomniałam sobie osobiste relacje z pierwszych dni w szkole oraz moją mamę pełną ciekawości. Pamiętam, że gdy nas pytała (bo chodziłam do jednej klasy z bratem) o obiad, zawsze odpowiadaliśmy, że była zupa jarzynowa, bo przecież co dzień w talerzu pływały szczątki marchewki, pietruszki i innego zielska. Zdałam sobie też sprawę, że Dzidek wkroczył w pewien okres dorosłości, gdy ktoś inny wpływa również na jego wychowanie, zaś przede wszystkim od tej pory moje dziecko będzie miało sekrety i część jego życia będzie rozłączna z moim.

16 sie 2009

Są takie dni.

Głowę mi rozsadza zmęczenie. Snuje się jak cień próbując ogarnąć nieład w domu, ale jak tylko pozostawiam chłopców bez opieki zaczynają się problemy. Czas poświęcony na zajęcia domowe podlega dziwnemu zjawisku przepełnienia; jeśli sprzątam dłużej niż 30 minut, bałagan jedynie się nasila, podłogi stają się coraz brudniejsze, poukładane zabawki rozbiegają się po domu, łazienka (sama) zalewa się wodą, a ubrania równie same opuszczają komodę i radośnie ścielą się wokoło. Opadają mi ręce, nie jestem w stanie zapanować nad mieszkaniem. Najlepiej było by po prostu zdetonować w nim bombę i już!
Moją czaszkę przeszywa ból i w tym właśnie momencie Mateo urządza koncert na sześć żeberek kaloryfera i łyżkę. Dzidek zaczyna mu wtórować radosnymi wrzaskami w atmosferze dziecięcego underground. Gdy udaje mi się dzieciaki odciągnąć od muzykowania, młodszy przypomina sobie, że jest zmęczony, głodny i że rosną mu zęby.
Pęka mi żyłka w mózgu. Mam ochotę uciekać. Matoe nie chce zasnąć i płacze. Dzidek zamienia się w samolot, motor i pana policjanta; nadaje jak na jęty. Samolot warczy, policjant goni uciekających złodziejaszków. Zrozpaczona patrzę na zegarek i czekam na męża.

W końcu przychodzi de Silva. Wręczam mu kwękające dziecko.
-Ucisz go, a ja się zamykam w salonie.
Dzidek w tym czasie wykonał nieudane kołowanie nad lotniskiem i rozbił samolot.
-Co, co....co... -De Silva wydaje się zagubiony.
-Po prostu ich ucisz!
-Ale jak...ten no tego...
-Nie obchodzi mnie jak. Możesz użyć poduszki.- Wysyczałam i musiałam wyglądać na desperatkę, bo mąż nie kontynuował tematu.

Zamknęłam się na pół godziny w pokoju. Zatopiłam się w necie w lekkiej, relaksującej lekturze. Przeczytałam biografie czterech seryjnych morderców mieszkających na terenie Polski. (Z ciekawostek, jeden z nich niedługo kończy odsiadywać wyrok.) Ochłonęłam. Frustracja wyparowała.

Są takie dni, gdy czujemy, że nie dajemy rady, gdy chcemy uciec od własnych dzieci, od nieprzespanych nocy, hałasu, zamętu. Frustracja nie rodzi się szybko. Po kilku (kilkunastu bądź kilkudziesięciu) miesiącach "zamknięcia w domu" z naszymi maleństwami zaczyna nam dokuczać znużenie. Później szukamy okazji, by choć na chwilę pozbyć się dzieci, by ktoś inny je ponosił lub schylony w pół prowadził za rękę 30 razy przez ten sam pokój. Czasem nie chcemy się przyznać, że etat matki polki na 150% bywa ponad siły i że potrzebujemy urlopu- choćby wieczoru na spotkanie ze znajomymi, kino, sport.
Jeśli zauważymy rodzącą się powoli frustrację i poprosimy o pomoc, może unikniemy sytuacji, gdy po przeczytaniu wiadomość o pewnej kurze domowej, która w przypływie szału targnęła się na własne dzieci, będzie nam żal nie tych dzieci, lecz ich matki.

13 sie 2009

...

-Zagramy razem?
-Tak, tak zagrajmy. Ale jak będę pierwszy to znaczy, że wygrałem, a jak ty wygrasz, to będzie remis. Dobrze?

Rozmawiamy o uczuciach i czuciach.
-Jak ktoś chce pić to znaczy, że czuje pragnienie. Zaś gdy jest głodny, to co czuje?
-Głód...-Odpowiedział Dzidek po krótkiej refleksji.
-Dobrze! A jak ktoś się złości, to co czuje?
-Złość?-
-Brawo! Tak, złość. A gdy ktoś kocha, to co czuje?
-Życie!-Odparł z pewnością Dzidek, a jego buzia rozpromieniła się w uśmiechu.

10 sie 2009

Dlaczego de Silva?

Zagapiłam się i przespałam drugie urodziny bloga. Tak, tak to już tyle męczę się przed klawiaturą, wypisuję co mi ślina na język przyniesie i prześladuję niektórych czytelników. Dlatego nadrabiam opóźnienie umieszczając notkę urodzinową, w której jak w poprzednim roku, uchylę rąbka tajemnicy.

Dlaczego de Silva?
Otóż we Francji, podobnie jak w francuskojęzycznej Szwajcarii, mieszkania w blokach nie posiadają numerów. Tradycja sięga korzeni budki gospodarza domu znajdującej się w bramie. Dozorca cieszący się wówczas dużym zaufaniem społecznym weryfikował wchodzących, odbierał pocztę, kierował zainteresowanych do odpowiedniego mieszkania. Na drzwiach wejściowych widniała tabliczka, na której zamiast numeru wygrawerowane było nazwisko lokatora. W Polsce z resztą bywało dawniej podobnie. Tylko że w zaściankowym kraju nad Wisłą postęp się przyjął, a we Francji nie. Dlatego tabliczka z nazwiskiem przy drzwiach do mieszkania lub skrzynce na listy jest tak istotna. Bez niej nikt do nas nie trafi, jak i nie doręczy korespondencji.

Zatem najważniejszym elementem przy zmienianiu mieszkania jest zainstalowanie etykiety z własnym nazwiskiem. Etykiety są zamawiane przez agencję wynajmu, bądź spółdzielnie mieszkaniową i są charakterystyczne dla każdego budynku. Wykonuje je rzemieślnik, by było ładnie. Kolejna typową sytuacją jest umieszczanie nazwiska poprzednich lokatorów, by mogli oni odebrać pocztę od tych, których nie zdążyli poinformować o zmianie adresu.


Wprowadziliśmy się do nowego mieszkania. Po kilku dniach dostaliśmy zestaw tabliczek na drzwi i skrzynkę na listy, na których widniały następujące nazwiska; Barnaba Delcambre (właściciel), Petter i Zyta Zajcik (poprzedni lokatorzy), Valeria Arragorna (prawdopodobnie też poprzednia lokatorka) oraz de Silva (to znaczy my). Problem polegał na tym, że my się nie nazywamy Silva. Mąż zadzwonił do agencji z wyjaśnieniem i prośbą by tabliczkę poprawiono. Przeliterował rozmówczyni trzy razy nasze raptem sześcioliterowe nazwisko, jednak ta nadal jak katarynka powtarzała "tak, tak de Silva". Mąż mój zatem tłumaczył dalej, że nie jesteśmy Portugalczykami i przeliterował po raz czwarty wydawałoby się proste 6 liter alfabetu łacińskiego. Tym razem wydawało się, iż pani zrozumiała. Niestety po kilka dni później dostaliśmy tabliczkę z tym samym błędem. Teraz piszemy podanie do agencji licząc, że słowo pisane sprawi mniej trudności.

Po otrzymaniu trzeci raz tabliczek z nazwiskiem "de Silva" poddajemy się. Mąż przepisuje wszystkie nazwiska odręcznie na tekturce i umieszcza na skrzynce na listy. Odbieramy korespondencję dla wszystkich, po czym oddajemy ją adresatom z wyjątkiem Valerii Arragorny, której nikt nie zna.
Po 4 miesiącach okazuje się, że pani Valeria wprowadziła się do tego samego bloku w podobnym czasie co my i specjaliści z agencji przez pomyłkę umieścili jej nazwisko na naszej tabliczce. Nie muszę dodawać, że przez owe miesiące nasza sąsiadka nie otrzymała ani jednego listu, gdyż wszystkie przychodziły do nas. Sporządziliśmy więc własnoręcznie nowa etykietkę, tym razem bez Arragorny.

Po roku naszej bytności agencja wystosowała do nas pismo, iż zauważono, że posiadamy tabliczkę, która nie spełnia norm estetycznych budynku (w zasadzie nie spełniała żadnych norm estetycznych, gdyż nagryzmolił ją mąż mój osobistym, kulfoniastym stylem, który trudno nazwać stylem pisma). Agencja jest gotowa oni ją wymienić bez dodatkowych kosztów. Tak oto na klika tygodni przed wyprowadzeniem się do innego mieszkania (w innym kraju) dostaliśmy fachową etykietkę z naszym własnym nazwiskiem, baz błędów, bez lokatorów-widm, a w dodatku spełniającą normy estetyczne bloku.

Gabi (nie, nie!!!) de Silva

9 sie 2009

Atak cygański.

Miasto zostało zaatakowane przez Romów, którzy są wszędzie. Młodziutkie Cyganki proponują usługi mycia szyb na skrzyżowaniach, starsze od nich kobiety objuczone małymi dziećmi żebrzą u bram kościołów, chłopcy zajmują się zaczepianiem ludzi w tramwajach pokazując im kartki z napisem po francusku, którego z resztą treści nie znają, natomiast dorośli mężczyźni zarabiają zaopatrzeni w instrumenty muzyczne.
Co dzień podczas dwudziestominutowej jazdy tramwajem obserwuję najpierw grupkę kilku chłopców z zielonymi karteczkami, które podtykają pod nos po kolei każdemu pasażerowi. Chłopcy, a raczej dzieci, których wiek oceniam wprawnym okiem matki na od 8 do 11 lat, rytualnie zaczepiają ludzi, jednak bez zbędnej nachalności. W ich zachowaniu widać swojego rodzaju profesjonalizm i cierpliwość. Gdy grzecznie dziękuję za lekturę i odwracam głowę w kierunku okna, spostrzegam na ulicy młodziutkie Cyganeczki w kolorowych strojach dzielnie walczące o klientów wśród zatrzymanych przez światła kierowców. Dziewczynom z butelkami i ściągaczkami w dłoniach uwijającym się między samochodami sprzyja genewski system świateł- nader mało skwapliwy.

W trakcie moich obserwacji chłopcy z zielonymi kartkami opuścili tramwaj. Zastąpiła ich, dwa przystanki dalej, grupa muzyczna złożona z trzech dorosłych Romów. Trio składające się z kontrabasisty, skrzypka i akordeonisty wykonało jednominutowy utwór łapiący słuchaczy za serce, a co wrażliwszym drażniący uszy, bądź grający na nerwach. Po tej wyczerpującej pracy jeden z grajków (doprawdy nie można ich nazwać muzykami) obszedł środek transportu z kapeluszem. Trio wysiadło, by zwolnić miejsce grupce chłopców z karteczkami, tym razem w różowym kolorze.
Gdy wysiadłam z tramwaju moja uwagę przykuła Romka w średnim wieku siedząca na chodniku z wyciągnięta ręką i mówiąca monotonnie jak mantrę "madam, madam uin frank pur mandże, uin frank".

Tak oto dzień w dzień dane mi jest obserwować cygański szturm na Genewę. Po tygodniu mogłam już wyciągnąć pierwsze wnioski. Otóż każdy z zarabiających na ulicy Romów ma swój rewir z dokładnymi granicami, włączając w to linie tramwajowe. Nikt nikomu nie wchodzi w drogę. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że szturm osiągnął nasycenie i większe stężenie Cyganów na metr kwadratowy miasta jest niewykonalne; wszystkie uliczki, wszystkie zadania zostały wykorzystane, rozdzielone oraz zajęte.
Gotowa byłam na prowadzenie dalszych badań przez podglądactwo, gdy miasto zaczęło się przed Romami bronić. W Genewie bowiem bezdomność jest karana, podobnie jak zakłócanie porządku w transporcie publicznym, a gdyby urzędnicy jeździli linią 14 (jak ja) i zmuszani byli do wysłuchiwania tego strasznego rzępolenia to, jestem pewna, że fałszowanie też okazałoby się surowo represjonowane.Genewa zatem zaczęła stawiać opór. Niczym organizm dręczony przez szczep wrogich bakterii wysłała zastępy białych krwinek w postaci funkcjonariuszy (nota bene w białych mundurach) do arterii transportu publicznego. Ci (jak na leukocyty przystało) sprawdzali dokumenty pasażerów, eliminując osoby bez pozwolenia pobytu, bez adresu zamieszkania etc.

Przez tydzień Romowie zniknęli, co wzbudziło szereg moich przypuszczeń. Czy wszystkich pozamykano w więzieniach, wywieziono...a może policjanci czerpiąc wzór z białych krwinek wchłonęli Cyganów? Wszelkie wątpliwości rozwiały się następnego tygodnia, gdy po wycofaniu się funkcjonariuszy, dobrze mi już znani Romowie wrócili do równie mi już znanych zajęć. Po prostu na "czas łapanek" przyjęli formę przetrwalnikową koczując w sąsiedniej Francji, w której nie dość, że nie są ścigani prawem to jeszcze czerpią szereg profitów. Tu właśnie dochodzimy do meritum genewskiego "problemu" z Romami. (Napisałam "problemu", bo dla tubylców owa sytuacja jest bardzo niezręczna, wszak chodzi o jawne łamanie prawa, a w Szwajcarii prawo jest najważniejsze.)
Cyganie w Genewie będą się pojawiać latem, niezależnie od posunięć władz lokalnych. Winny tej sytuacji jest kraj sąsiedni oferujący Romom za darmo "wikt i opierunek", co z reszta czyni niejako niechcący, ale o tym napiszę już innym razem.

26 lip 2009

O błogosławione słońce, czyli o czarnej babie z gębą!

Światło w Genewie operuje mocniej niż w Polsce zmuszając każdego do noszenia przyciemnionych okularów, co ostatnimi dniami wykorzystuję kryjąc się za przyłbicą szkieł moich "muchowatych" binokli i obserwuję niczego niepodejrzewających pasażerów komunikacji miejskiej. Dzięki oślepiającemu słońcu mogę lustrować dogłębnie twarze współpodróżnych nie narażając ani ich, ani siebie na nieprzyjemności. Jest zaś co obserwować, a w zasadzie kogo.

Letnia Genewa jest melanżem kulturowym pełnym rozmaitości odcieni skór, rysów twarzy, mimik, gestykulacji, która dla każdej narodowości stanowi specyficzną wizytówkę. Pokaż mi jak gestykulujesz, a powiem ci kim jesteś -tak mogłoby brzmieć motto niejednej mojej przejażdżki do Uniwersytetu. Rozkoszuję się, zatem ową różnorodnością od francuskiego otrzepywania mokrych dłoni w geście "ależ to przesada", po włoskie "olaboga" w uniesionych rękach nad głową, jak i azjatyckie kiwanie krótko głową z częstotliwością każdego niemal wypowiadanego słowa. Prawdziwa uczta dla tramwajowego podglądacza jakim jestem. Jednak nade wszystko zachwycają mnie gęby-te prawdziwe gębowate gęby, na których czas wywarł swe naturalne piętno, czy też według mnie, piękno.
Dość już mam buziek idealnych, poprawianych przy użyciu programów graficznych, bądź skalpela, spalonych światłem solarium. Przejadły mi się uśmiechy z okładek czasopism, fotosów, kalendarzy czy telewizji. Owe śnieżnobiałe uśmiechy uzbrojone licówkami tudzież koronkami kryjącymi zęby starte do dziąseł przyprawiają mnie o dreszcze razem z idealnie gładką skórą, której wstrzyknięcia z botoksu pozbawiły nie tylko wszelkich zmarszczek ale i naturalnej mimiki. Dlatego codzienne podróże tramwajem wśród zwykłych ludzi dostarczają mi nie lada przyjemności, zwłaszcza gdy mogę samotnie (to jest bez przychówku) wgapiać się skryta za ciemnymi okularami.

W piątek przysiadła się do mnie wspaniała, czarna baba z gębą. Była ogromna i piękna. Nie ukrywała swojego wieku, nie stosowała sztuczek ani trików, by tuszować to i owo. Pachniała babą, nie żadnymi perfumami, chemiami, czy aromatami modnej ostatnio orchidei. Jej zapach był naturalnym melanżem mydła oraz potu i nie było w nim niczego nieprzyjemnego. Twarz baby w kolorze gorzkiej czekolady pokrywały zmarszczki- hieroglify zapisujące historię jej życia. Smakowałam prawdziwość mej sąsiadki, jej naturalność. Żałowałam, że nie mogę sfotografować babiej gęby ale jednocześnie byłam szczęśliwa, że właśnie tego dnia świeciło oślepiające słońce. O błogosławione światło Genewy!

19 lip 2009

Stało się!

Stało się to, co wisiało nad nami od dawna niczym miecz Damoklesa i co przepowiadałam bodajże jakiś rok temu; Dzidek dostał w pupę. Dołączyłam tym czynem do grona patologicznych matek karzących własne latorośle w sposób haniebnym uwłaczając ich (znaczy latorośli) godności. Moja znajoma, którą wysłano 2 tygodnie temu z pracy na szkolenie poświęcone rozpoznawaniu przemocy (nie tylko w rodzinie) powiedziała:
-Przecież to jest PRZEMOC!
-A jakże! Zdecydowanie jest.-Przyznałam jej rację.
-No właśnie!-Dodała Dorota z przewagą w głosie.

A Wszystko zaś zaczęło się tak. Od kilku dobrych miesięcy, od kiedy Mateo zaczął samodzielnie eksplorować mieszkanie, tłumaczyliśmy Dzidkowi by sam nie zamykał drzwi. Chodziło oczywiście o ochronę wścibskich rączek jego młodszego brata. Zamontowaliśmy też odbijacze na futrynach. Akcja "nie zamykaj drzwi" trwało już ponad 3 miesięcy, podczas których nie brakło nam cierpliwości. Owego nieszczęśliwego dnia wyszłam na chwilę do kuchni ale drzwi do niej zostawiłam otwarte, przez co mogłam widzieć jak Dzidek oddala się do własnego pokoju, a Mateo dzielnie podąża za nim. Widziałam też jak powoli "przeciąg" poruszał drzwiami od pokoju Dzidka. Gdy zrozumiałam, że "przeciąg" działa z premedytacją i po prostu nie chce wpuścić młodszego brata, było za późno. Straszliwy płacz malucha przeciął powietrze. Wybiegłam z kuchni jak łania, szybko oceniłam straty -palce całe- po czym przełożyłam "Przeciąg" przez kolano i wymierzyłam dwa klapsy pilnując by nie były za mocne. Dzidek osłupiał. Wzięłam Mateo na ręce, utuliłam, pocieszyłam. Później odbyłam rozmowę z pierworodnym.

-Wiesz, że to była twoja przegrana?-Skomentowała moją relację Dorota.
-Możliwe. Ale jeżeli żadne inne metody nie działały, to wolę tak przegrywać, niż mają przegrać moi synowie tracąc palce lub inaczej się okaleczając. Trudno, zostanę zaliczona do grona patologicznych matek.
Jeszcze zanim urodził się Mateo obiecałam sobie, że jedynym powodem, z którego mogę użyć klapsa jako kary, będą zachowania niebezpieczne. Owego dnia nie straciłam panowania nad sobą, nie szarpałam dziecka, nie krzyczałam, nie wyzywałam, tylko wymierzyłam zapowiadaną już wcześniej karę. Nie miałam potem wyrzutów sumienia, aczkolwiek drobne wątpliwości się pojawiły. Jak mogłyby się nie pojawić, gdy wciąż słyszy się o maltretowaniu dzieci, a o klapsach mówi się jak o złu najgorszym? Czyżbym rzeczywiście naruszyła godność Dzidka, co nieodwracalnie zarysuje mu psychikę? Czyżbym jednym gestem przekreśliła na zawsze nić porozumienia z własnym dzieckiem, skazując go na długą terapię na kozetce psychologa?
Zadzwoniłam do de Silvy, powiedziałam, że Dzidek przyciął drzwiami bratnią dłoń.
-Mam nadzieję, że tym razem mu przylałaś?-Odpowiedział mąż.

17 lip 2009

Powód mej nieobecności, czyli co Młoda Matka robi latem.

Zapisałam się na wakacyjny kurs językowy na Genewskim Uniwersytecie. Ciągnę logicznie wątek i uczęszczam na zajęcia, przez co czasem to ów wątek mnie cięgnie ze uszy, zwłaszcza budząc mnie rankiem o nieprzyzwoicie wczesnej porze. Dotychczas bowiem rola matki polki próbowała mi bezskutecznie udowodnić, że 6 godzin regularnie przerywanego snu mi wystarczy; zaś od kilku dni rola "studiującej matki polki" z uporem maniaka ogranicza czas w objęciach Morfeusza oraz dość często budzącego się w nocy Matero do 4-5godzin, co niestety tragicznie wpływa moje walory intelektualne. Kolejnym skutkiem jest ograniczenie kontaktów z mym potomstwem i oddanie go w zaufane ręce. Zatem, gdy "Zaufane Ręce" otaczają wszechstronną opieką naszych chłopców oraz dają się uwodzić elokwencji Dzidka, ja oddaję się nauce, podróżowaniu tramwajem i poznawaniu nowych ludzi, co osobiście uwielbiam.

Mimo chęci szczerych, na spektakularne efekty lingwistyczne nie liczę (z uwagi, na przykład, na permanentne niewyspanie), choć nie powiem, staram się bardzo i piszę eseje o pierwszej w nocy, tudzież szóstej rano, a dziś przez pół godziny w laboratorium wymowy wyposażona w gigantyczne słuchawki zmuszałam uszy do wyłapania różnicy między "łi" a "łi" (czyżbyście i Wy jej nie dostrzegali ;-), by później owe dźwięki próbować wydobyć z krtani. Korzyścią niewątpliwą wypływającą z uczestniczenia w kursie jest poznanie niezwykłych ludzi jak:
-sympatycznej i do bólu ambitnej Iranki, która nie była w stanie pojąć czym jest RMI jak i idei państwa opiekuńczego, po prostu nie mieściło jej się to w głowie,
-pani ambasador pewnego kraju malowniczo położonego na tropikalnej wyspie,
-Koreanki, która na każde zadane pytanie odpowiadała krótkim "łi" i mimo iż sprawiała wrażenie osoby ni w ząb nic nie rozumiejącej, postanowiła się przenieść na poziom wyżej,
-Kanadyjki z rosyjskimi korzeniami piszącej doktorat z teologii na temat obrazu Boga w Kościele Prawosławnym,
-młodziutkiej Jordanki urodzonej i żyjącej w Genewie, która nie wiadomo dlaczego potrzebuje poprawić swój poziom francuskiego,
-Japonki z Tokio, która poznała swojego męża Szwajcara w Niemczech,
-Portugalczyka znawcę medycyny chińskiej, który w Genewie od trzech lat pracuje jako kucharz we włoskiej knajpie,
-Brazylijki przebywającej w Szwajcarii 7 lat w tym 6,5 roku "na czarno", do czego bez żenady się przyznaje.

Muszę się przyznać, że nie sądziłam, iż letnia nauka języka okaże się aż tak wielkim dla mnie wysiłkiem i z premedytacją wybrałam kurs intensywny. Dziś, padając z lekka na twarz (i bijąc się w pierś z uwagi na zaniedbanie bloga) nie jestem pewna czy mój francuski się rozwinie wystarczająco. Jednak jestem przekonana, że uczestnictwo w kursie zaowocuje zdobyciem wiedzy, choć nie koniecznie lingwistycznej.


RMI- (revenu minimum d'insertion) rodzaj zapomogi, której udzielano we Francji osobom samotnym, niezarabiającym. Zapomoga w wysokości ok 450 Euro miesięcznie nie była związana z bezrobociem i nie zobowiązywała osób ją otrzymujące do jakiejkolwiek inicjatywy (szukania pracy, nauki etc). W dużej mierze demotywowała ludzi do podejmowania legalnej pracy, stanowiła też zastrzyk finansowy dla trudniących się nielegalnym zajęciem jak praca w szarej sferze, handel narkotykami, czy utrzymywanie się z kradzieży i włamań. Od 1 maca 2009 RMI zostało zamienione, ponoć nie tylko w zakresie nazwy, na RSE (revenu de solidarité active).

7 lip 2009

Eufemizm.

-Zobacz mamo, mam Gargamela i smerfa, który się tak inaczej się śmieje.
-To znaczy?
-No...płacze.

1 lip 2009

Kopernik była kobietą, czyli o różnicy płci.

Moja ośmioletnia chrześnica bytuje u nas już dni kilka, dzięki czemu dzieci zacieśniają więzi, a ja przyglądam się, obserwuje i wnioski wyciągam.
Zauważyłam, że chłopcy bawią się inaczej (o czym już wspominałam króciutko w poprzedniej notce). Ilekroć odwiedza nas dziecko płci męskiej, nadające się do wspólnej zabawy, interakcje z Dzidkiem prędzej czy później polegają na wspólnym niszczeniu, krzyku i bieganiu. Niekiedy jeszcze chłopcy skaczą, bądź znęcają się nad Mateo, nie są to jednak wymyślne tortury.

Natomiast, gdy odwiedzi nas płeć piękna, zabawa przybiera inny obrót; pojawia się fabuła. Dziewczynki zmieniają się w lekarzy, aplikują pluszakom najróżniejsze terapie, zazwyczaj bolesne, bądź przyoblekając się w macierzyństwo wychowują z Dzidkiem wspólne potomstwo. Ich ofiarą początkowo staje się miś Ignacy,który cierpliwie znosi wymyślne badania, zastrzyki, czy karmienie kaszkami. Z czasem, gdy domowy zapas pluszaków się wyczerpie, damska ekipa pełna entuzjazmu próbuje wciągnąć w rolę pacjenta Mateo. Mimo szczerych chęci niesienie mu pomocy, takie zabawy bardziej są dokuczliwe dla najmłodszego z klanu de Silvów, niż wersja męska z założenia niosąca Mateo krzywdę.

Patrzę na dziecięcą inwencję i dochodzę do wniosku, że to kobiety są odpowiedzialne za rozwój cywilizacji. Faceci najchętniej tylko by psuli, burzyli, walczyli i siali zniszczenie. To kobiety nadają kształt społeczeństw, a może raczej, to dla kobiet mężczyźni budują społeczeństwa z lekarzami, rodzicami i rozległą siatką zależności. Odczuwam nieodparta potrzebę, obserwując zabawę Dzidka z dziewczynkami, by powiedzieć "Kopernik była kobietą."

29 cze 2009

W co bawią sie dziewczynki?

Odwiedziła nas Kuzyneczka starsza o kilka dobrych lat od Dzidka. Dzieci się bawią lepiej bądź gorzej. Czasem trzeba je okiełznać, czasem coś im wytłumaczyć. Zatem tłumaczę Kuzyneczce, że chłopcy (patrz mój Dzidek) bawią się inaczej niż dziewczynki.

-Oni wolą samochody, lubią krzyczeć, bawić się wojnę. Rozumiesz? A dziewczynki...-tu Kuzyneczka mi przerwała.
-A dziewczynki bawią się w takie małe, demoniczne klubiki.

26 cze 2009

Kamienica w Piotrkowie.

Co raz częściej dopada mnie tęsknota za krajem ojczystym. Tęsknota męczy; nuci mi szlagiery na słowiańską nutę, czasem zamajaczy polami pozłacanymi żytem; niekiedy zaś, przypomni sentymentalnie o ojczyźnianych paranojach jak dla przykładu ciekawostki związane z pewną kamienicą w Piotrkowie.

Nasi znajomi odziedziczyli kamienicę, po swoich krewnych. Oczywiście zanim zostali jej właścicielami musieli przebić się przez masę biurokratycznych zasieków. W końcu odzyskali odebrany rodzinie tuż po wojnie budynek na spółkę z licznymi krewnymi, których przez ten czas (bez mała 45 lat) przybyło niemiłosiernie. Opowieści o różnorakich perypetiach związanych z tą piotrkowską kamienicą stanowią ważny element rozmów, którego pominąć nie sposób. Odważę się nawet na stwierdzenie, iż problemy, jakie rodzi na co dzień ów budynek jak i fakt jego posiadania w 2/7, obnaża wady różnorodnych polskich systemów. Za każdym razem, gdy przysłuchuję się relacjom naszych znajomych mam wrażenie jakbym, niczym bohater "Boskiej komedii," schodziła z Wirgiliuszem w kolejne, głębsze piętro piekła, powiedzmy piekiełka.Ciekawostek społeczno-przyrodniczych jest wiele, a wśród nich taka oto opowieść.

Jedna z lokatorek kwaterunkowych zaprószyła ogień w zajmowanym przez siebie lokalu. Na szczęście owego dnia, w przeciwieństwie do niej, inni mieszkańcy kamienicy byli trzeźwi (w dosłownym znaczeniu tego słowa) i powiadomili straż pożarną. Strażacy po ugaszeniu ognia i oględzinach pogorzeliska wypisali lokatorce mandat za posiadanie nielegalnej instalacji grzewczej tzw kozy. Owa koza razem z kozą-właścicielką wespół w zespół spowodowały pożar narażając zdrowie innych, o stratach materialnych nie wspominając. Wszystkich zanurtowało pytanie skąd lokatorka, na co dzień żyjąca z zapomóg i gasząca osobiste pożary woda ognistą, stała się posiadaczką węgla, którym nomen omen w nielegalnej instalacji paliła. Nie miała pieniędzy na jedzenie, ubranie ani na czynsz (wiadomo-alkohol teraz drogi) zatem w jaki sposób stała się szczęśliwą posiadaczką węgla?
Otóż opał do kozy (zagrażającej zdrowiu innych) otrzymała pani z opieki społecznej. Pracownicy ulitowali się nad biedną, chorą (alkoholizm wszak chorobą jest), bezrobotną kobietą, która przecież jakoś się ogrzewać podczas zimy musi razem ze swoimi konkubentami. Mało tego; opieka społeczna zapłaciła wystawiony przez strażaków mandat, bo owej lokatorki nie było na to stać.
Szkoda, że nie dali jej medalu np za przeżycie pożaru lub krzewienie wśród współmieszkańców atmosfery braterstwa.

W owej piotrkowskiej kamienicy mieszka kilku lokatorów kwaterunkowych, w tym rodziny z dziećmi wiążące z trudem koniec z końcem. Tym opieka społeczna nie pomoże, bo przecież zarabiają, czyli mają z czego żyć, zaś płacone przez nich podatki wyda na mandat oraz na węgiel do śmiercionośnej kozy. Jedynym pozytywem z tej sytuacji dla moich znajomych oraz lokatorów kamienicy jest fakt, że po incydencie z zaprószeniem ognia będzie można ową panią wyeksmitować, co wcześniej było niemożliwe (mimo iż od lat nie płaciła czynszu).

Jak nie tęsknić za Polską? Gdzie jest drugi kraj pełen takich paranoi? Przebija nas chyba tylko Francja, ale o tym napiszę innym razem.

22 cze 2009

Dziadkowie z importu.

Wakacje dla dzieci są błogosławieństwem, zaś dla rodziców bywają przekleństwem. Cóż, bowiem zrobić z przychówkiem przez ponad dwa miesiące? Urlopu nie wystarczy, a na posiłkowanie się koloniami tudzież obozami nie starcza każdemu funduszy. Dlatego wakacje sprzyjają przyjazdom dziadków, co wśród naszych znajomych na emigracji, jest dość częstą praktyką i przebiega zazwyczaj według utartego scenariusza.

Dziadkowie z utęsknieniem oczekują przyjazdu. Przez pół roku, lub dłużej, ich wnuki rozdzielone dystansem uśmiechały się do nich z fotografii. Małe radosne aniołki na tle błękitnego nieba, bawiące się na tropikalnej plaży-sama słodycz. W chwilach smutku czy tęsknoty za bliskimi, te radosne uśmiechy ze zdjęcia umilały życie, a babunia razem z dziadziusiem snuli wizje, jak "odrobią" rozłąkę z ukochanymi maluchami, już wkrótce.
W końcu przyjeżdżają rozradowani, chcą się nacieszyć wnukami, a razem z wiktuałami z Polski przywożą ze sobą bagaż w postaci własnych, wyidealizowanych oczekiwań.

Dziadkowie bowiem nie przyjeżdżają do realnej dziatwy, lecz tych roześmianych aniołków z fotografii. Sądzą, że oni obdarzą maluchy miłością, ciepłem, zaś w zamian, te odpowiedzą miłością oraz zawsze grzecznym zachowaniem. Dziadkowie zapomnieli już przez miesiące rozłąki, że kontakty z ich własnymi dziećmi nie zawsze były różowe, jak również, że naturalnym elementem wychowywania są różnice zdań, że najmłodsi czasem się buntują i czasem potrafią zaleźć innym za skórę. Babunia do spółki z dziaduniem myślą, iż każdą sytuację uda się zawsze załatwić po dobroci. Chcą, by pobyt z wnukami przypominał atmosferę ze zdjęcia, na które patrzyli miesiącami, by dzieci były bez końca radosne,niebo było błękitne i by nie padało, jak na owej orientalnej plaży.

Kontaktom wnuków z dziadkami towarzyszy olbrzymi bagaż emocji. Młodsi szaleją, starsi im pobłażają, rozpieszczają, wszak na tym polega ich rola. Po kilku dniach raju dzieci uczą się, że dziadkowie na wszystko im pozwalają i że w ich obecności uniknąć można kary za różne drobne i większe przewinienia. Maluchy orientują się, że zasady życia w domu się zmieniły. Zaczynają więc dokazywać, uczyć się manipulacji przybyłymi z Polski bliskimi oraz wykorzystywać ich słaby punkt jakim jest przywiązanie do zdjęcia z plaży. Dziadkowie bowiem nie chcą, by ich pobyt mąciły konflikty o mycie zębów,bądź priorytetu obiadu nad deserem, co dzieci łapią w lot i okręcają sobie seniorów wokół palca stosując wachlarz zachowań od kokieterii, tupania nogami, po straszliwe histerie. Zaś najlepszym numerem jest to, że do dzieci nawet po najgorszych wybrykach nikt nie ma pretensji, gdyż dziadkowie są przekonani nieustraszenie o świętości wnuków, a za całe zło oskarżają błędy wychowawcze popełnione przez rodziców, którzy zaś za wszystko winią dziadków.

Raj dla dzieci kończy się wraz z powrotem seniorów do Polski, gdy życie rodzinne, ma odnaleźć utarte wcześniej tory, co czasem bywa "orką na ugorze".
Ktoś powie, że wszystkiemu winni są dziadkowie, bo ingerują w wychowanie dzieci, których de facto nie znają. Jednak jak świat światem, babcie rozpieszczały wnuków, pozwalały im na rzeczy, których rodzice zabraniali. Nic ani nikt tego nie zmieni i dobrze, bo dzięki temu najmłodsi mają wspaniałe wspomnienia i dorastają w przekonaniu, że są kochani.Poza tym, przecież, wakacje rządzą się swoimi prawami.

20 cze 2009

Dla miłosników czterech kółek.

-To jest pikantny samochód.-Poinformował mnie Dzidek.
-Jak to?
-O tu...możne się podrapać o krawędzie.-
-Ma ostre krawędzie?- Wywnioskowałam.
-Pikantne.- Poprawił Dzidek.