29 cze 2010

"Świety czas"- Mundial.

Nie śledzę rozgrywek, choć zewnętrzne objawy mistrzostw świata w piłce nożnej mnie zafascynowały. Genewa bowiem żyje mundialem jakby to było święto globalnej religii jednoczącej wszystkich mieszkańców w rytualnym transie. Telewizory, niczym charyzmatyczni guru, hipnotyzują tysiące wyznawców. Wszystkie problemy odchodzą w cień, nic nie jest istotne, bo ludziki biegają po ekranie za piłką.

Genewa przystroiła się w mundial. W oknach budynków powiewają kolorowe flagi, nierzadko jest ich kilka, dokumentując korzenie mieszkańców do trzeciego pokolenia. Samochody, motory i innego rodzaju pojazdy jak np wózki dziecięce, są przystrojone gadżetami narodowościowymi. Na ulicach roi się od osób w barwach państwowych. Niektórzy noszą symboliczne koszulki lub są obwieszeni relikwiami mundialowymi;bransoletkami, chustami, breloczkami, czapeczkami i trąbią na kolorowych trąbkach. Inni używają flag w ramach wierzchniego okrycia, demonstrując z dumą swoją piłkarska pobożność. Są też tacy, którzy od rana do nocy mają wymalowane na buziach, czy przedramionach godła. Totalne szaleństwo miesza się z dumą, radością. Ulice Genewy we wszystkich dzielnicach przyobleczone zostały w żywe kolory, których mogłaby pozazdrościć im nawet parada równości. Nie trzeba nawet śledzić wydarzeń w telewizji, by być au courant. Gdy odbywa się mecz:
-najpierw przedstawiciele grających drużyn paradują z symbolami i flagami po ulicach- widać gołym okiem, że dziś gra Brazylia, Chile, Szwajcaria i np Hiszpania,
-potem ulice pustoszeją- znaczy, gra się toczy
-co jakiś czas, przez wyludnioną Genewę niosą się westchnienia, okrzyki, śpiewy oraz dźwięki trąb, które odpowiadają wydarzeniom na boisku w dalekim RPA,
-na koniec kibice zwycięskich drużyn wychodzą na ulice i trąbią, krzyczą, wyśpiewują swa dumę z pokonania przeciwnika wszem i wobec.
Niektórzy emigranci jak np Brazylijczycy czy Portugalczycy, po wygranym meczu, potrafią jeździć wszelkimi środkami transportu i ostentacyjnie używać klaksonów przez kilka godzin i całkowicie paraliżować ruch w mieście, czego oczywiście nikt nie ma im za złe- mamy przecież mundial.


Cztery lata temu, w okresie mundialu, przyjechaliśmy w te okolice. Pamiętam ogromne wrażenia jakie zrobiły na mnie: różnorodność, wielość wywieszanych flag (których często nie potrafiłam skojarzyć z właściwym krajem, zwłaszcza afrykańskim) i duma z własnego pochodzenia cechująca tutejszych mieszkańców, którzy w znacznej części są emigrantami. Wówczas dotarło do mnie, jak bardzo Polacy wstydzą się być Polakami, jak zgaszono w nas naszą narodowa dumę. Wśród moich znajomych jest kilka osób, które nie biorą w podróże literatury w języku polskim, wolą coś po angielsku, by nikt nie wiedział skąd pochodzą. Ukuło mnie spostrzeżenie, że jedyna grupa, która nie boi się jawnie chlubić ze swojej przynależności, która afiszuje się z symbolami są tzw kibole, postrzegani nierzadko jako margines.

Genewa rozkwitła różnorodnością i manifestowaniem państwowości. Niektóre reprezentowane narody, są ciemiężone, dotknięte wojna domową, korupcją przebijająca o stokroć problemy w Polsce. Jednak ich przedstawiciele nie wstydzą się przyznać do tego kim są, wręcz epatują dumą. Ba, niektórzy wywieszają fagi mimo, że drużyny ich państw nie zakwalifikowały się do mundialu, bo ten czas jest specjalny.
Czy na prawdę my- Polacy mamy się czegoś wstydzić? Może tylko tego, że brak nam dumy z bycia Polakami?

28 cze 2010

Pod numerem 13.

-Włącz 13!- Dzidek domagał się piosenki.
-A jaka to piosenka?
-Czekam na ciebie.- Odpowiedział syn, chyba nawet zgodnie z prawdą. Ja tytułów nie zapamiętuje; moja teoria przewiduje, że brak pamięci w tej kwestii jest stukiem pewnego defektu w mózgu.
Włączyłam muzykę. Artysta śpiewa refren.
-Widzisz, pan śpiewa, że czeka.
-Jak myślisz na kogo czeka?
-Na kogo? Na ciebie.
-Na mnie?
-No... tak.
Ciekawe, czy autor wie, że to właśnie o mnie mu chodziło.

25 cze 2010

Ile się robi?

-Ile to się robi 200 plus 40?- Zapytał Dzidek.
-Oj, długo się robi. -Odpowiedział de Silva.
-Tato, ale ile to się robi?
-Co?- de Silva nie mógł powstrzymać śmiechu.
-200 plus 40, ile to się robi?
-Nie tak się mówi po polsku. Zapytaj, ile to jest.- Przyjęłam rolę rozjemcy.
-Tato, ile to jest 200 plus 40?
-To jest 240.-Spoważniał de Silva.
-Acha, a ile to się robi 1000 plus 3?
-Bardzo długo, oj długo.

1 deko francuskiego
Combien ça fait? -Ile to jest? (dosł. Ile to robi?)

22 cze 2010

Sytuacje niedoopisania.

Wśród wzlotów i upadków w kształtowaniu dwóch de Silviątek na ludzi, zdarzają się chwile zgrozy, radości czy śmiechu, które nie jest łatwo opisać. Nadaje im smaczek dana sytuacja, czasem minka dziecka, coś nieuchwytnego. Takie momenty trudno udokumentować w słowach. Wtedy Młodą Matkę najbardziej brak talentu boli, bo chciałaby ale jakoś nie wie jak, niczym sołtys z noweli Sienkiewicza, który potrafił wprawdzie zacząć zdanie od sławetnego "tak jak", ale dalej już mu nie szło.

W zasadzie, brak talentu w pisaniu nie przeszkadza, co ciągle udowadniam. Boli natomiast do żywego, gdy komentując postępy latorośli, napotykam na ulotności, smaczki, kąski dla koneserów dziecięcej kreatywności, gdy narracja wymaga warsztatu, technik, lekkości. Natomiast tego czego mi nie brak to brawura i zajadła chęć porywania się z motyką na słońce, choć z góry wiem, że nie podołam. Drugą cechą, która mnie pcha ku niemożliwemu, jest nadzieja- winowajczyni między innymi zakalca w serniku; piekę bowiem od wielu lat serniki z tym samym, odwiecznym brakiem powodzenia, niestrudzenie się łudząc, że może kiedyś mi wyjdzie.

Biedzę się od miesięcy kilku z sytuacją taką.
Był wieczór i położyliśmy młodsze dziecię spać, a starszemu obiecaliśmy, że może jeszcze podokazywać pod warunkiem zachowania ciszy. Wtem usłyszałam melodyjne dźwięki z harmonijki ustnej. Żadnego ze znanych mi utworów muzycznych nie przypominały, niemniej stanowiły przyjemność dla ucha. Mateo miał zasnąć, więc nie odrywając się od wykonywanych czynności poprosiłam Dzidka, by zaprzestał muzykowania. Nasze starsze dziecko bywa bowiem sterowane głosem, nie byle jakim-rodzicielskim i co prawda nie zawsze. Tym razem chyba najwidoczniej nie było, bo melodyjne dźwięki nadal rozpływały się wkoło. Jeszcze raz teatralnym szeptem upomniałam Dzidka.
-Ja nie gram. -Odparł straszy syn.
Wtedy obudził się we mnie detektywistyczna żyłka. Sprawdziłam Dzidka- faktycznie bawił się grzecznie, żadne poszlaki nie wskazywały by był winowajcą. Sprawdziłam de Silvę, bo nigdy nie wiadomo, co zaświta w głowie starzejącego się mężczyzny u boku zrzędliwej małżonki- też nie. Wówczas zajrzałam do pokoju dziecięcego. Mateo siedział w półmroku, za barierkami swego łóżeczka. Przyjął dekadencką pozę niczym doświadczony życiem więzień czy bohater westernu i grał. Melodia była raczej nastrojowo-sentymentalna, zbudowana z długich, spokojnych dźwięków. Komponowała się idealnie z sytuacją wygnania jak i osamotnienia.
Wieszcz mi zawieszczył: "...każdy z was mógłby, samotny, więziony, myślą i wiarą zwalać i podźwigać trony"...
-...lub odkryć wielki talent w wieku 1,5 roku- odparłam z uśmiechem wieszczowi.

Nasze życie rodzinne obfituje w klimaciki i smaczki, których przekazać nie potrafię, co oczywiście nie przeszkadza w podejmowaniu prób opisania tych niezwykłości, chociażby tylko po to, by ich czar nie odszedł w zapomnienie.

15 cze 2010

O wytrawności smaku, jego braku i pewnym winie.

Przyznaję się otwarcie do snobizmu i tendencji by wśród wron krakać na zadaną nutę. Grzech to powszechny, a odporni nań są jedynie Ci nazywani "bezguściem". Jam zaś snobizmem podszyta, przesiąknięta, nie na wskroś jednak, bo walkę podjęłam o suwerenność własnego smaku, przez niejednych nazwanym jego brakiem. Zatem ekshibicjonistyczne obwieszczam, iż kicz mi się podoba czasem, kusi mnie ten kicz swą formą, a jego banał potrafi napawać mnie refleksją. Nic bowiem bardziej prawdziwszego nie ma nad prawdy przykurzone, nadgryzione zębem czasu, weryfikowane od pokoleń i przekazywane z ust do ust z intensywnością przyprawiającą wręcz o alergię.

Brak gustu objawił się dramatycznie na Caves Ouvertes. Otóż, wygląda na to, iż lubię słodkie wina czerwone. Na nic lata dekadenckiego wpajania zamiłowania do trunków wytrawnych z naciskiem na dźwięczne "r", uczenia, że nie mówi się kwaśne, ani cierpkie i że to dobre, i ma smakować. Na nic lata tłumaczeń, iż słodycz wina upodabnia je do soczków pitych przez dzieci, czy likierków sączonych prze damulki ze skłonnościami do migren. Natknęłam się bowiem na Gamaret - trunek czerwony, wręcz szkarłatny, z gamą aromatów rozbudzającą zmysły, lecz niestety słodkawy. Smakuje mi, choć nie wypada by smakował. Wyborny jest acz, o zgrozo, grzesznie delikatesowy! Zawartość cukru nie jest w nim kolosalna, jednakże ukryć się nie daje. Zatem wyszła mi słoma szydłem z worka do butów. Cóż za wstyd!

Pokrzepić jednak snobizm osobisty mogę informacją-pożywką, iż owe Gamaret produkuje się ze szczepu o tej samej nazwie, stworzonego zaledwie 40 lat temu przez selekcjonera znad jeziora Genewskiego- André Jaquinet z Pully, zyskując tym renomę oraz wpis nazwiska, między innymi, do Wikipedii. "Wytrawni znawcy" twierdzą, że można w jego (tj wina, nie jeziora, ani selekcjonera) bukiecie odnaleźć nutę korzenną.
Winorośl gamaret (z zaimkiem "le" i pisane z małej litery) jest ponoć odporna na pasożyty oraz chorobę zwaną szarą pleśnią. Zaliczana jest do szczepów czarnych. (Tu ciekawostka tubylcy rozróżniają trzy kolory wina (Blanc, Rouge, Rosé), zaś 2 kolory winogron: biały i właśnie czarny-noir.) Wino zaś (pisane z dużej litery i poprzedzane "la") jest wyborne, aromatyczne, z bukietem owocowo-korzennym, choć nie bardzo ciężkie. Polecam szczerze, zwłaszcza tym, którzy nie przyznają się publicznie do gustowania w winach słodkich.

11 cze 2010

Głód.

-Jestem głodny!-Oznajmił Dzidek przyprawiając serce matki niejadka tj moje, o radosne bicie.
-Chcę zjeść pizzę z serem, samym serem, bez tych innych rzeczy, rozumiesz?
-Dobrze z samym serem!- Zalałam się łzami wzruszenia.
-... i z marchewką. Dużo marchewki, bo marchewka jest dobra na oczy. Ja mam chore oczy i nic do mnie nie dociera. Dlatego was nie słucham i mam przytkane uszy. Tak, tak dużo marchewki.

4 cze 2010

Dlaczego u nas takich biesiad nie ma?

Dlaczego u nas nie ma Caves Ouvertes?-retorycznie rozpaczam sącząc wspaniałe Rosé de Gamay. Jak sójka się bowiem szykuję do odlotu do Polski. Jeszcze nie dziś, ani nie jurto, ani nawet nie w tym roku, jednak decyzja o powrocie na stałe do rodzinnych korzeni zapadła dawno temu, ze ściśle określoną datą. Zatem chcemy wracać w konkretnym parametrach, nie zaś w czasie "może za dwa, trzy lata".

Caves Ouvetres to jedna z lokalnych tradycji, której będzie mi brak. W tym roku byliśmy znów w Dardagny- małej wiosce pod Genewą, malowniczo położonej na wzgórzu wśród pól winorośli. (Zeszłoroczne doniesienia można znaleźć tu.) Każde gospodarstwo, bez wyjątku, stanowi perełkę regionalnej kamiennej architektury. Organizacja była na tip-top, choć amatorów wina nie brakowało, a niektórzy z nich przylecieli do Genewy jedynie na Cave Ouvertes, często nie znając języka tubylców. Sielanka- jak najbardziej, mimo dwójki de Silviontek rozbrykanej i knującej zdradzieckie plany. Było miło, czysto, kulturalnie. Nie przestanie mnie chyba zadziwiać, że takie przedsięwzięcia są możliwe. Oczywiście zdarzają się i tu osoby o tak zwanej "innej kulturze", jednak daleko im do wzorców rdzennie polskich.

Siedzieliśmy ze znajomymi, pałaszowaliśmy camembert podpiekany na grillu i popijaliśmy cudownym, szkarłatnym trunkiem. Rozmarzyłam się. Ach żeby tak u nas można było urządzić taką biesiadę, święto np miodów pitnych. Radośnie, kulturalnie, łącząc wszystkie pokolenia bawić się, degustować... Dziewczęta z wiankami we włosach, świtezianki, rusałki bose tańczące wśród traw i zapach kwitnącej koniczyny. Złocisty trunek rozlewany do pucharków, a wieczorem opowieści przy ognisku.
Zaskrzeczało mi wówczas wspomnienie pewnej biesiady polonijnej, cucąc rozbrykaną wyobraźnię. Impreza owa o charakterze charytatywnym, choć dobrze zorganizowana dzięki szczodrym rodakom, rozwiała moją wiarę tzw "kulturę picia". Była muzyka, było jadło i napitek. Zabawa była, dopóki pewna grupka nie skorzystała zbytnio z oferowanego symbolicznego kieliszka wina. Skończyło się tradycyjnie, potwierdzając tezę, której zawsze i wszędzie bronili moi koledzy ze studiów, że bez lekkiej rozpierduszki dobrej zabawy nie ma. Zniszczenia oszacowano na 2 tys. franków.
Na owej biesiadzie przeważały osoby taktowne, umiejące się bawić inaczej niż zabrudzając powierzchnie płaskie treściami własnych trzewi. Jednak zawsze trefi się ktoś, kto na widok alkoholu za darmo odziera maskę przyzwoitości, a maniery i skrupuły wiesza obok płaszcza w szatni.

Jednak nostalgia zostaje; dlaczego u nas nie ma i raczej nie będzie Caves Ouvertes?

PS. Tradycyjnie męczyłam znawców, w skutek czego wzbogaciłam swoją mizerną wiedzę o winie. Informacjami podzielę się już wkrótce.

1 cze 2010

1 czerwca u Silvów.

Wróciłam do domu jak grzeczna dziewczynka tj tuż przed północą. Dzieci pogrążone w głębokim śnie, nie przypominały dziennych potworów, które skręcają sobie kostki, kuśtykają tylko na prawą nogę ale za to obaj, czy dostają wczesnych objawów zespołu "upiornego dwulatka". Mąż zmęczony kolejną walką z anginą oddychał w kojącym rytmie.

To był miły dzień! Zaczął się od umiarkowanej zachęty ze strony mojej przyjaciółki, której powierzam najskrytsze tajemnice- czyli wagi. Koleżanka waga domowa, wykazała wobec mnie daleko idącą wyrozumiałość, zważywszy ostatnie wieczory przy winku. Potem kilka spojrzeń wodziło za mną na ulicy, należały co prawda do majstrów z budowy, ale na bezrybiu i rak ryba. Skończyło się na cotygodniowym kursie salsy oraz spontanicznym spotkaniu z koleżankami na tzw piwku, co oznaczało de facto białe wino, panache (regionalny miks oranżady z piwem), soku jabłkowym przy kilku oliwkach oraz masie zabawnych opowiastek, które przyprawiły mnie o łzy w oczach. Dostała też buziaka z życzeniami od naczelnej barmanki oraz półmisek z udkami - chyba kurczaka, ale na wszelki wypadek się nie dopytywałyśmy.

Dzień dziecka jest ważną datą w naszym grafiku rodzinnym. Po pierwsze, świętujemy dzieciństwo najmłodszych, co bardzo zadziwia tubylców, mimo międzynarodowości 1 czerwca. (Dzidka nader rozczarowała bierność wychowawcy, który o takich obchodach nie słyszał.)
Po drugie, to dzień urodzin mojego taty.
Po trzecie, obchodzimy też rocznicę, gdy mój tata w związku ze swoimi urodzinami dostał w prezencie od mojej mamy świeżo narodzoną córkę-znaczy mnie, a było to lat temu hmm...(miejsce na udawany kaszel). Wszystko to czyni ten dzień wyjątkowym, a mnie starszą o rok i coraz mniej godną tytułu "młodej matki".

Mimo stygmatu upływającego czasu, mimo skręconej kostki syna, anginy współmałżonka oraz anulacji randki z byłym narzeczonym, to był miły dzień. Teraz tylko pozostaje wśliznąć się w jedwabne kimono z żurawiami- prezent urodzinowy i smacznie zasnąć.