30 mar 2009

O pewnym święcie w Wielkim Poście oraz innych rytuałach.

Wśród wydawanego przez Dzidka potoku słów jest jedno, które traktuje on z namaszczeniem, pietyzmem godnym jedynie sfery sacrum. Każdą formułowaną sylabę przepełnia fascynacja, bezwarunkowa miłość oraz nutka tęsknoty. Wypowiadając to słowo Dzidek ścisza zawsze głos i jedwabiście szepce. W moich wyobrażeniach, kapłani żydowscy z takim właśnie namaszczeniem wypowiadają Imię Najwyższego. Tym jedynym, świętym dla Dzidka słowem nie jest bynajmniej "mama", jest nim "czekolada". Nic innego nie spotkało się aż z taką czcią naszego syna, a zarazem z niezaprzeczalnym pożądaniem.

Czekolada wywoływała silne uczucia od zawsze. Jeszcze kilka wieków temu podzieliła Kościół, a dokładniej rozważania o jej konsumpcji w Wielkim Poście. Spór toczono zażarty, choć "złoto Majów" używano wówczas głównie w celach zdrowotnych, jako napój regenerujący.

W historii namiętnego związku człowieka z czekoladą można wymienić wszystkie sposoby konsumpcji. Pierwotnie palono ją w papierosach i wdychano, później pito na gorąco, jedzono na pikantnie, potem na słodko, by w końcu zastosować ją w kosmetyce i wcierać w skórę w postaci mikstur rozmaitych. Dla wielu narodów ziarna kakaowca stanowiły skarb, dla wielu produkt wagi państwowej. Wśród nich nie sposób pominąć Szwajcarów.

Wyroby czekoladowe dla Szwajcarów są sprawą najwyższej wagi oraz dumy narodowej, co mogliśmy potwierdzić w sobotę. Otóż nawiedziliśmy coroczne święto czekolady w Versoix, nie zważając na historyczne wątpliwości związane ze złotem Majów i Wielkim Postem. Uczta była to nie tylko dla podniebienia, ale też dla innych zmysłów. Prześcigano się w dbałości o piękno ekspozycji, pomysłach, rzeźbach z czekolady oraz w różnorodności słodyczy czy czekoladek, które wbrew obiegowym opiniom, nie zawsze były słodkie. Właśnie te niesłodkie, pikantne praliny z chili zdobyły moje serce, zaś ich krewniaczki z soczystymi kawałkami imbiru śnić będą mi się po nocach jeszcze długo, długo...

Wyroby prezentowane w Versoix niczym nie przypominały sprzedawanych w PRL'u czekoladopodobnych. (W tym miejscu pokuszę się o dygresję, iż w zasadzie wszystko w PRL'u było "podobne"; maluch był "samocho-dopodobny", na pierwszą komunię mama nabyła mi sandały "buto-podobne", gdyż prawy wykonano z innego koloru skóry niż lewy, nie wspominając o ustroju "demokratyczno-podobnym" z 99% frekwencją wyborczą.)
Czekoladki na festynie były produkowane w małych, rodzinnych cukierniach i gro prac wykonano ręcznie. Oczywiście fakt ten znajduje odbicie w cenie, jednak doznana przyjemność jest jej warta. Zamiast czterech, zjemy jedną pralinkę, ale za to wyborną. Ach chili, ach imbir!

Między zachwytami dzieci i degustacją wspominałam różne obrzędy związane z czekoladkami w mojej rodzinie. Rzecz tyczy się bombonierek, cioteczek oraz mojej kochanej Babuni. Na okolicznościowe "herbatki" ciotunie nie przychodzą z gołą ręką, bo przecież tak nie wypada i wręczają sobie drobne upominki, głównie czekoladki. Jak wiadomo nikt ich nie otwiera, tylko częstuje gości ciastem domowej roboty, zaś dostany prezent przechowuje na inną okazję, gdy sam zostanie na herbatę zaproszony. Tak narodziła się w rodzinie tradycja "bombonierek przechodnich", które krążą od domu do domu i czekają bądź na wizytę u lekarza (gdy rodzina na dobre traci z nimi kontakt), bądź na upłynięcie daty ważności, gdy zostają pożarte. Z upływem czasu, wzrok Babuni jak i cioteczek stracił ostrość, stąd bombonierki wędrują bez końca, bo żadna z nich odczytać napisanej drobnym drukiem daty nie potrafi.

Dla Dzidka czekolada zasługuje na własne święto, koniecznie połączone z degustacją. Choć jeszcze nie zna ani długiej historii jej wykorzystywania przez rodzaj ludzki, ani regionalnych tradycji z '"bombonierką przechodnią" włącznie to, nie zdziwią go żadne obyczaje. Wiadomo czekolada to magiczne, "święte" słowo, zatem każdy rytuał jest uzasadniony.

25 mar 2009

O wojakach "nad odrą".

Dziś króciutka informacja w nawiązaniu do "Szczepić, nie szczepić...".
W związku z rozszerzaniem się epidemii odry w Szwajcarii oraz zdobywaniem przez wirusa kolejnych okowów tubylczej ludności, w zeszłym tygodniu władze wojskowe postanowiły udzielić obowiązkowej przepustki na kilka dni wszystkim żołnierzom poborowych. Zaiste, odra przymierza się do zajęcia szturmem niszy (termin biologiczny, którego użycia nie mogłam sobie darować) szwajcarskiego systemu obrony, przed którym wojacy ratują się, jak widać, ucieczką. Nic innego dzielnym żołnierzom nie zostaje, muszą nawiać do "mamusi". Armia Szwajcarska stosuje zatem manewry niczym ubogie kraje afrykańskie, mimo posiadania najznamienitszej służby zdrowia i technologii, o której inni mogą jedynie pomarzyć. Dlaczego? Gdyż od wielu lat rodzice nie szczepili dzieci przeciw chorobom zakaźnym, co odbija się obecnie wywołując co roku poważne epidemie z ofiarami śmiertelnymi.
Wot kulturnyj narod!
Kochani, szczepmy dzieci! Uczmy się na cudzych błędach, zanim staną się naszymi własnymi.

23 mar 2009

Piraci drogowi.

Jeśli zadam pytanie, kto najczęściej łamie przepisy drogowe i stanowi zagrożenie na ulicach to, o kim pomyślicie. Oczywiści o blondynkach i rowerzystach, czyż nie? Wynika z tego niezbicie, że najgorszym piratem drogowym będzie blondynka na rowerze. Moja skromna osoba może jedynie potwierdzić ten stereotyp.

Tak jak (cytując mojego idola, pisarza gminnego Zołzikiewicza) staram się sumiennie przestrzegać przepisów prowadząc samochód (zdając sobie poniekąd sprawę, że zarówno z uwagi na moją płeć, czy kolor włosów, już stanowię nie lada zagrożenie dla wszystkich pozostałych istot żywych korzystających z dróg publicznych), to nie mam takich zahamowań dosiadając osobisty jednoślad. Wręcz odczuwam satysfakcję z łamania przepisów jadąc na rowerze, zwłaszcza ograniczenia prędkości, co w Genewie nie jest trudne.
Genewa bowiem posiada malownicze ukształtowanie terenu, pełne wzniesień i pochyłości. Zatem gdy wjeżdżam pod górę redukując przerzutki, modlę się by przetrwać ów wysiłek, a jednocześnie doszukuję się w posiadanej zadyszce pierwszych objawów starości, czy choroby niedokrwiennej serca. Natomiast po wdrapaniu się na górkę czuję się ponownie młoda i rozpędzam się do nieprzyzwoitych prędkości. Oczywiście jechać więcej niż 50 km na godzinę nie jestem w stanie, ale w niektórych miejscach jak np przejście graniczne w okolicach CERN'u nachylenie drogi skłania do osiągania prędkości łamiących wyznaczone w tym miejscu ograniczenia.

W Genewie rowerzyści mają się dobrze. Miasto posiada szeroki wachlarz ścieżek rowerowych, zaś sami cykliści status "świętych krów" włącznie z ułatwieniami, których dla zmotoryzowanych brak jak np darmowe parkingi w centrum. Nasza gmina przygotowała program sponsorowania zakupu rowerów dla mieszkańców. Ponadto władze miasta planują wprowadzenie darmowych wypożyczalni jednośladów (obecnie wypożyczalnie takie funckjonują z sukcesem jedynie w Centrum). Genewa reklamuje się jako miasto przyjazne rowerzystom, co ma realny oddźwięk wiosną, gdy ulice zapełniają zwolennicy owego środka transportu, wśród nich ja.
Im cieplej tym więcej miłośników dwóch kółek z pedałami siejących postrach, łamiących wszelkie przepisy. Mi jak dotąd zdarzyło się jeździć pod prąd i przekroczyć dozwoloną prędkość. Coraz częściej przyłapuję się też na braku ostrożności i zatracaniu odruchów nabytych w Polsce, gdzie rowerzysta musi mieć oczy szeroko otwarte i gdzie nie raz nie dwa ratować się musiałam ucieczką do rowu przed rozjuszonym rodakiem w aucie.

19 mar 2009

Normalna, panie, mafia.

Czy wierzycie w teorię spiskową? Do tej pory z przymrużeniem oka traktowałam opowieści o tajnych organizacjach pociągających za sznurki. Powoli jednak zmieniam zdanie na skutek zaznajomienia się z pewną szwajcarską szajką, której możliwości inwigilowania szarego obywatela są większe niż mafii i która działa w pełnym majestacie prawa. O czym mowa? Otóż podmiotem dzisiejszej notki będą agencje wynajmu mieszkań oraz ich niemalże całkowita wszechmoc.

Gdy słuchałam opowieści znajomych o trudnościach z wynajęciem mieszkania w Genewie, włos jeżył mi się na głowie i przyznam się szczerze, nie byłam w stanie (o moja naiwności) uwierzyć w niektóre treści. Olszakowie nazwali własną agencję wynajmu mafią. Piaskowscy doradzali nam zrobić dokładną dokumentację mieszkania ze zdjęciami oraz opisem wyposażenia razem z kołkami do zawieszania obrazów. Inni opowiadali, że szukali lokum w Genewie przez 16 miesięcy. Sądziłam, że powyższe opowieści były przesadzone. Później musieliśmy się osobiście zmierzyć z Goliatem i poznać uroki genewskich agencji (których część opisałam w "Szukamy mieszkania w Genewie").
Mieszkanie dostaliśmy dość szybko (jak na Szwajcarię). Nie spełnia ono jednak naszych wszystkich oczekiwań więc szukamy dalej. Szukamy, oglądamy, wypełniamy formularze i ta ostatnia czynność zaczyna u mnie wywoływać schizofreniczne poglądy razem z podejrzeniami o spisek. Informacje wymagane przez agencje, bowiem, wykraczają daleko poza granice danych osobistych, zwłaszcza, że w przeciwieństwie do szwajcarskich banków, wynajmujących nie obowiązuje zachowanie tajemnicy.

Wczoraj wypełniłam kolejne zgłoszenie. Po przeczytaniu wszystkich niezbędnych załączników, dokumentów i danych, spodziewałam się, że na końcu trzeba będzie podpisać je, niczym cyrograf, własną krwią. Agencja zażyczyła sobie (oprócz standardowych: kopi paszportów, pozwolenia pracy, pozwolenia pobytu w Szwajcarii, zaświadczenia o zarobkach oraz oświadczeniu z gminy o braku postępowania sądowego wobec nas) dokładnych danych naszych dzieci razem z paszportami, podania naszego wykształcenia, wykonywanych zawodów, danych pracodawców z adresem i telefonem, historii naszego pobytu w Genewie, opisu obecnego mieszkania (ilość pokoi, powierzchnia, cena wynajmu) oraz wielkość posiadanych przez nas oszczędności. To jeszcze nie wszystko, gdyż na dodatek, niczym mały, miętowy cukierek z dowcipu, poproszono o dołączenie listu motywacyjnego, czyli mamy napisać, dlaczego chcemy wynająć mieszkanie i zapewnić o naszej lojalności tudzież pokojowym nastawieniu do zastanego wyposażenia.
W tym miejscu powinnam się pokusić o złośliwy komentarz, jednak po co? Jeszcze ktoś pomyśli, że przesadzam, bądź zmyślam. Pozostaje mi zatem dokończenie biurokracji, złożenie jej w agencji i pokorna modlitwa, by tym razem się udało.

Szczypta francuskiego
regie- agencja, czyli pan i władca w Genewie

15 mar 2009

A.Stróż i przydasiowa torba.

Zbliżała się 12, czyli ostatni dzwonek, by wyjść z domu i odebrać Dzidka z przedszkola. Wślizgnęłam się w płaszcz, zakutałam błyskawicznie Mateo w kombinezon.
-Bierzesz torbę? -Zapytał A.Stróż.
-Nie mam czasu, muszę już wychodzić. Spóźnię się na autobus i będzie klops.-Rzuciłam mu w pośpiechu.
Wzięłam syna na ręce, zbiegłam niemalże po schodach. A. snuł się za mną burcząc coś o bilecie miesięcznym, który został w torbie (zwanej przez nas przydasiową z uwagi na rozliczne utensylia w niej przechowywane).
-Zamiast marudzić, mógłbyś coś zrobić w sprawie windy reperowanej już 3 tydzień z rzędu.-Szturchnęłam go w ramię. Zapakowałam Mateo do wózka i popędziłam na przystanek. Uf, zdążyłam.

Odebrałam Dzidka, poszliśmy na przystanek powrotny. Czekaliśmy, czekaliśmy, autobus nie przyjeżdżał, natomiast zaczęło padać, a Mateo z coraz większą niecierpliwością domagał się obiadu. Czas mijał, jeździłam tam i z powrotem wózkiem próbując oszukać głód syna.
-W torbie przydasiowej są na takie okazje chrupki kukurydziane.-Zaznaczył A. Stróż z lekką satysfakcją.
-Powinniśmy być już w domu. Coś jest nie tak z tym autobusem.
-Powinniśmy wziąć torbę.-Odparł z pobłażliwym uśmiechem.
Nasze droczenie przerwał Dzidek obwieszczając, że jedzie jakiś "nie nasz" autobus. Faktycznie numer się nie zgadzał. Kierowca poinformował mnie, że przyjechał w zastępstwie z powodu awarii "naszego autobusu" oraz że jedzie do zajezdni. Zakomenderowałam wsiadanego.

Na następnym przystanku zebrał się spory tłumek oczekujących, który niecierpliwie wyglądał środka transportu. Tłumek wyglądał dość kuriozalnie, gdyż tworzyła go grupa 30-35 albinosów, w tym samym wieku, zaś różnej płci. Każdy trzymał w garści niewielka walizkę i wgapiał blade ślepia w zbliżający się autobus. Albinosi przypominali mi do złudzenia dzieci z filmu "Wioska przeklętych" (Village of the Damned). Brakowało im tylko świecących oczu.
Kierowca, chyba też oglądał ten horror, bo zatrzymał się 30 metrów przed przystankiem. Kazał mi wysiąść mówiąc, że on musi już wracać do zajezdni i że prawdopodobnie za 20 minut przyjedzie autobus odpowiedniej linii. Pomógł mi wysiąść i oddał się rozmowie przez krótkofalówkę.

-Chyba nie o tą sama zajezdnie wam chodziło. -Rzekł A. Stróż jakby rozbawiony.
-O nie, tego już dość! Dzieci są głodne, do domu daleko... Potrzebny mi plan awaryjny. Może pójdziemy do najbliższej restauracji...
-A jak zamierzasz zapłacić? Przypominam, że mamona została w domu, w przydasiowej torbie, razem z chrupkami, z resztą. -Rzekł A. drapiąc się po piórach.
-Dobrze, już dobrze. Powinnam wziąć ze sobą torbę. Jako matka Polka winnam być przygotowana na każdy kataklizm, nawet na awarie transportu szwajcarskiego słynnego z punktualności. Zadowolony?-Wymamrotałam niechętnie przyznając mu racje.
-Ech, nie o to mi chodziło. Po prostu, mogłabyś się więcej modlić...Ech służba, nie drużba. Czas wziąć się do roboty.-Odrzekł A. Stróż.
Sekundę później kierowca przepraszając zaprosił mnie do środka autobusu. W bazie zmieniono zdanie i ma dalej jeździć na tej linii. Pojechaliśmy zabrawszy zdezorientowaną grupę albinosów, która jak się okazało, przybyła ze Skandynawii na wycieczkę po CERN'ie.
-A. Stróżu, jak ty to robisz, że zawsze wszystko wraca do ładu i znajduje proste wyjaśnienie?-Zapytałam.
-Lata praktyki w ekstremalnych warunkach. Co tu kryć! Ale paciorek zmówisz wieczorem?
-Mowa! Razem z dziećmi zmówimy.-Zapewniłam.
-To nie zapomnij wspomnieć o stróżu Mateo. Całą drogę nucił małemu piosenki i dał mu własne skrzydło do ciamkania, by nie płakał z głodu.

12 mar 2009

Blondynka na Salonie Genewskim.

Veni, Vidi... Tak powinnam zacząć relację z pobytu na 79 Salonie Genewskim. Jak było? Oto spostrzeżenia poczynione oczami blondynki.
Każda kobieta lubi być zapraszana na salony, dotyczy to zarówno eleganckich miejsc, jak salonów piękności, oraz tego w Palexpo. Wbrew obiegowym opiniom wystawa samochodów jest blondynkom przyjazna i nie jedna z nas coś ciekawego dla siebie znajdzie.
Po pierwsze wszystko się świeci i błyszczy. Każde auto wypucowane jest do granic przyzwoitości i oświetlone blaskiem reflektorów (a sroczki lubią świecidełka).
Drugi powód to armia hostess, prezentujących trendy mody a niekiedy bardzo ciekawą biżuterię (fot).

Ponad to, okazuje się, że Salon Genewski niewiele się różni od pokazu ciuchów. Tu też mamy tendencje, nowinki, modne stylizacje oraz odpowiedniki "haute couture" i "pret-a-porter". Otóż znakomita część prezentowych modeli, została wykonana jedynie na Salon Genewski i ani wcześniej ani później, ich nabyć nie można (jak na przykład cudeńko obok).
W tym roku na topie był temat ekologii. Wiele marek zaprezentowało modele hybrydowe samochodów. Natomiast najmodniejsze kolory karoserii stanowią opalizujące metaliki, głównie w stonowanych, jasnych odcieniach oraz klasyczna czerwień (w odcieniu nazywanym szumnie przez moja kuzynkę "jobtfojamać"). Pojawiły się też desenie, głównie kwiatowe.
Trendy tapicerka jest oczywiście wykonana ze skóry, najlepiej w kolorze kości słoniowej, czyli tzw écru.

Zatem drogie panie, jeżeli nadal sądzicie, że świat aut nie jest dla was, zapraszam na Salon Genewski. Nawet do tak męskiej dziedziny wdarła się doza luksusu, piękna, mody i przepychu, dzięki którym każda blondynka poczuje się na Palexpo jak ryba w wodzie.

PS. W zakładce z boku umieszczam część własnoręcznie wykonanych zdjęć z Salonu. Moje ulubione przedstawia trzy, białe podwozia. Zaś poniżej ciekawostka: koła bez środka.

10 mar 2009

Epitafium...

Miało być o Salonie Genewskim, jednak nie będzie. Samochody będą musiały poczekać, bo czuję potrzebę napisania nader osobistej notki. Zatem nie dość, że nie na zadany temat, to jeszcze przysmucać będę, z góry uprzedzam.

Dotarła do mnie wiadomość o śmierci mojego przełożonego, w zasadzie byłego przełożonego. Umarł kilka dni temu i nie miałam początkowo zamiaru wynurzeń czynić na blogu. Mimo stronienia od ekshibicjonizmu jak i komentowania bieżących wydarzeń w Kraju, czuję potrzebę podzielenia się z Wami refleksją.

Nie chcę się rozwodzić nad wkładem, jaki były szef włożył w dorobek medycyny, ani o jego wiedzy, przebojowości, talencie. Jego nazwisko już od dawna zostało zapisane w historii przy okazji przeprowadzenia pierwszych przeszczepów serca. Dla mnie profesor był przede wszystkim człowiekiem prawym. Imponował mi charyzmą, wiedzą, inteligencją, autorytetem jaki wypracował sobie w Polsce oraz poza jej granicami. Jednak to, czym mnie zaskoczył a jednocześnie zdobył mój największy podziw, to był szacunek, którym darzył wszystkich, bez wyjątku. W ten sam sposób traktował sprzątaczkę jak i panią senator, zawsze z nienagannymi manierami.
Drugą cechę wyróżniającą go z grona znanych mi osobistości, stanowił jego niezwykle silny kręgosłup moralny. Profesor był osobą bezkompromisową w kwestiach dobra człowieka, pacjenta. Nie było mu wszystko jedno, wybierał rozwiązania, w których słuszność wierzył i gardził "bylejakością" (przez co, z resztą, narobił sobie wrogów wśród kliki lekarskiej). Odnosiłam wrażenie, że jego działaniami nie kierowała chęć sławy, lecz pomocy drugiemu człowiekowi. Cieszył go kontakt z pacjentami, cieszył ich powrót do zdrowia.
Trzecią cechą była pokora profesora. Wypowiadał się wtedy, gdy był czegoś pewien. Mimo olbrzymiego autorytetu zabierał głos tylko w kwestiach bezpośrednio dotyczących kardiochirurgii. Zawsze prosił o konsultację specjalistów z innych dziedzin i szanował ich opinię.

Profesor nie był pozbawiony wad, jednak dla mnie stanowi wzór. Wymagał od siebie, nawet gdy inni nie wymagali. Nie brał łapówek zaś przechowywał w gabinecie drobne prezenty od wdzięcznych pacjentów (zdjęcia, rękodzieła), które przez wielu odebrane by były za obciachowe, bo wielkiej sztuki nie przedstawiały. Dla Profesora liczył się dar serca, pamięć i słowa wdzięczności.

Każdy z nas, ma czasem poczucie braku sensu tego, co robimy. Wydaje się nam, że nie ma znaczenia, czy wykonamy coś dobrze, czy ciut słabiej, czy będziemy dla kogoś uprzejmi. Szukamy wymówek, usprawiedliwień, "idziemy na łatwiznę". Nie każdy spektakularnie ratuje życie innych ludzi, przeszczepia serca, wprowadza nowe terapie. Niekiedy nasza praca wydaje się być nieistotna, nieważna a nawet niepotrzebna. Miałam szczęście przez 4 lata pracować z profesorem w I.K.-to niewiele. Jednak wystarczyło, by jego postawa szacunku wobec innych, nauczyła mnie, że nie ma pracy nieistotnej, bądź gorszej, że niezależnie od roli jaką pełnimy powinniśmy starać się co dzień żyć godnie, pracować sumiennie, że każdy jest potrzebny.

Z wyrazami głębokiego szacunku dla prof. Zbigniewa Religi.

8 mar 2009

Wiosną "je troque".

Genewa żegna zimę, choć dominujące w krajobrazie góry wokoło są suto śniegiem pokryte. W powietrzu czuć ocieplenie i zapach budzącej się flory, słychać też ptasie trele. Wśród innych oznak wiosna należy wymienić pewien regionalizm słynny wszem i wobec na świecie, który dla tubylców zauważany jest po olbrzymim natężeniu ruchu i niebotycznych wręcz korkach na autostradzie w okolicy Palexpo. Innym objawem jest pojawienie się osobistości, gwiazd oraz gwiazdeczek równie wszem i wobec znanym. W Genewie, bowiem co roku w marcu organizowany jest salon samochodowy, którego przedstawiać szerzej nikomu nie trzeba. Zatem, nie chcąc obrażać czytelników, póki co wspominać o nim nie będę. Pójdę, zobaczę i wtedy opiszę, co mam nadzieję nastąpi w najbliższych dniach, gdyż mąż już nań bilety nabył. (Nota bene w związku z salonem snuję pewien niewinny projekt zacieśniania znajomości 12 marca, o którym wtajemniczonym wiadomo;-P)

Kurom domowym i nie tylko wiosenna Genewa szykuję jeszcze jedną atrakcje. Są nimi najróżnorodniejsze kiermasze rzeczy używanych (zwłaszcza z nazwy). Stanowią one ciekawostkę regionalną z wielu powodów. Po pierwsze, przedstawiają szablonowo szwajcarską organizację, precyzję oraz przywiązanie do detali. Nie mają one nic wspólnego z polska "grzebalnią". Wszystko jest poukładane tematycznie, rozmiarami etc. Każdy przedmiot obdarza się etykietą z krótkim opisem, ceną a niekiedy telefonem do właściciela.
Drugim atutem kiermaszów są panujące na nich niskie ceny, na co wielki wpływ ma Genewa z organizacjami międzynarodowymi i tysiącami ludzie przebywającymi na tymczasowych kontraktach między placówką w Azji, Ameryce czy Australii. Pracownicy ci przyjeżdżają i muszą wyposażyć bliskich oraz dom we wszystkie potrzebne utensylia, by za 2 lata porzucić wszystko i przeprowadzić się np do Tajlandii czy RPA.

Bourse, troc może dotyczyć wielu dziedzin; najczęściej spotykane są poświęcone sprzętowi sportowemu (zwłaszcza rowerowemu lub narciarskiemu), ubraniom, książkom. Jednak największe rzecze gawiedzi przyciągają kiermasze z artykułami dziecięcymi, na których można nabyć niemal wszystko; od poradników, ubrań ciążowych, wózków, fotelików, ubranek dziecięcych, zabawek do przebrań czy sprzętu dla małych sportowców (oraz wiele innych przedmiotów, których zastosowania nie jestem w stanie się domyślić mimo posiadanie dwójki przychówku).
Kto organizuje kiermasze? Można powiedzieć, że wszyscy. W każdej dzielnicy odbywają się one dwa razy w roku (na wiosnę i jesienią). Ponad to szkoły, kościoły organizują własne, z których dochód przeznaczony jest na szczytny cel np w Centrum Jana XXIII zbiera w ten sposób fundusze na wspieranie misji w pewnej afrykańskiej wiosce.

Handlowanie rzeczami używanymi stanowi regionalny sposób spędzania czasu. Na "bourse", czy "troc" znajdziemy zawsze bufet z napojami, domowymi wypiekami a niekiedy spajalnościami z różnych części świata, za które dochód przeznacza się na np wycieczkę szkolną. Na dużych kiermaszach są nawet przewidziane zajęcia dla dzieci lub żłobek dla najmłodszych, by ich rodzice spokojnie mogli zająć się zakupami bądź degustacją w bufecie. Przygotowaniem kiermaszów zajmują się przede wszystkim wolontariusze, nierzadko całe rodziny, zwłaszcza, że odbywają się one w soboty i niedzielę. Osobiście bardzo cenię ten sposób zakupów, gdy dzieci uczą się zasad handlu, wymieniają zabawkami, bądź sprzedawszy osobiście rzeczy, z których już nie korzystają, mogą nabyć coś innego. Jest to rodzinny sposób spędzenia czasu, połączony z nauką, pozbyciem się na wiosnę ubrań i zabawek (z których dzieci wyrosły) oraz naprawdę tanie zakupy.

Szczypta francuskiego
bourse-kiermasz
troc-handel wymienny (choć co raz częściej związany głównie z kupnem), zwany też Vente-enchage
vide grenier- dosłownie opróżnianie strychów, czyli sprzedaż czego popadnie

6 mar 2009

Barwna kuchnia szwajcaska. Cz III "Tartiflette."

Tartiflette jest moim ulubionym, szwajcarskim daniem z pośród dotychczas poznanych. Podobnie jak fondue pochodzi z Sabaudii (czyli tak w 100% szwajcarskie nie jest). Jednak w jego przypadku spór z Francuzami nie tak zażarty.

Jakie składniki są potrzebne do upichcenia tartiflette?( Można się ich domyśleć, na podstawie poprzednich części "Barwnej kuchni szwajcarskiej". Gdyż tak naprawdę kuchnia ta nie jest specjalnie ani barwna ani urozmaicona.) Potrzebne będą ziemniaki oraz, jak zwykle, ser w dużych ilościach, zaś dodatki stanowić będą boczek z pieczarkami, bądź podsmażoną cebulką. Jedyne istotne pytanie, zatem dotyczy metody przyrządzania, czyli tego, co zrobić z ziemniakami i serem, by nie powtarzać przepisu na raclette?

Pyry pokrojone w plasterki powinny być upieczone razem z serem o poetyckiej nazwie Reblochon, któremu danie zawdzięczenie cały swój urok. Czy można go zastąpić innym gatunkiem? Otóż nie, gdyż inaczej wyjdzie nam banalna zapiekanka zamiast sabaudzkiego spécialité. Reblochon jest "młodym serem" (zdecydowanie młodszym od Młodej Matki), można nawet powiedzieć niedojrzałym. Spożywanie go na surowo nie należy do rozkoszy podniebienia i jest wręcz odradzane. Natomiast Reblochon poddany obróbce termicznej w piekarniku przechodzi metamorfozę tworząc chrupiąca skorupkę na wierzchu, by pod nią rozpłynąć się w sos o kolorze oraz konsystencji śmietany. Delicja!

Sabaudczycy znają dwa rodzaje tartiflette, różniące się między sobą sposobem przygotowania ziemniaków. W pierwszym talarki wstępnie się podgotowuje, w drugim piecze się od razu, pomieszane z dodatkami. W obu wersjach na wierzchu kładzie się połówkę sera tj. 250 g. Nie muszę dodawać, że danie jest nader sycące i pożywne.

Szwajcarska kuchnia regionalna stanowi przykład pomysłowości w przyżądzaniu dań z ziemniaków i sera. W części niemieckiej spotkamy zatem placki berneńskie (składniki; ziemniaki, mleko, ser, boczek, cebula). Jedynie kantony włoskie się wyłamują serwując polentę zapiekaną z serem i gnocchi (kluski z ziemniaków, ciut podobne do polskich kopytek) serwowane z sosem z rozpuszczonego w białym winie sera.

Jak nie trudno się domyśleć przymiotnik "barwna" w odniesieniu do kuchni szwajcarskiej został przeze mnie użyty z przekąsem. Jednak, mimo swej monotonii czy też prostoty, opisane dania regionalne serdecznie polecam z uwagi na walory smakowe, których nie sposób przecenić. Jak to powiedział mój znajomy, im dłużej je degustujemy, tym bardziej nam przypadają do gustu.

Na koniec, zaś pokuszę się o zadanie zagadki. Jak przygotowuje się rosti, danie pochodzące z niemieckojęzycznej Szwajcarii? Tylko, proszę, nie szukać w internecie, ani w innych pomocach naukowych. Składniki, w zasadzie są już Wam znane. Czekam na odpowiedzi.

4 mar 2009

Dzidka spojrzenie na urodę i piękno.

-Mamo, co to są te paseczki?-Zapytał Dzidek wskazując palcem na moje czoło.
-Zmarszczki.
-Dlaczego?-Padło pytanie, które słyszymy codziennie kilkadziesiąt razy.
-Skóra się starzeje i powstają na niej zmarszczki.
-Acha...Jak będę starszy, to też będę miał te paseczki.-Odparł dumnie Dzidek. Zaś ja postanowiłam zainwestować w 1. krem przeciwzmarszczkowy dla siebie 2. naukę savoir vivre dla syna, by swą spostrzegawczością w przyszłości nie narażał się kobietom.

-Co to jest?- Dzidek wskazał w kierunku moich stóp.
-Buty na obcasie. Podobają ci się?-Zapytałam z lekka zadyszką. Wdrapywałam się po krętych schodach taszcząc na rekach Mateo i pytając sie siebie samej w duchu "po co zakładałam szpilki?"
-Są piękne! -Znalazłam odpowiedź na moje wcześniejsze pytanie.

2 mar 2009

Barwna kuchnia szwajcaska. Cz II "Raclette".

Kontynuujemy wchodzenie kuchennymi drzwiami do Szwajcarii. Wśród różnorodności menu tubylców watro wymienić Raclette- danie pochodzące z regionu Valais, imponujące swą pożywnością oraz formą, znakomite na chłodne dni. Jego nazwa pochodzi od słowa "zeskrobywać", gdyż zeskrobuje się (i tu niespodzianka) roztopiony ser o nazwie Raclette, którego typów w Szwajcarii oraz Francji znajdziemy pełen wachlarz: zwykły, sabaudzki, z gorczycą, z pieprzem, ziołami, na białym winie i wiele innych.
Zeskrobywanie możemy wykonać różnymi narzędziami, zależnie od rodzaju metody podgrzewania. Tradycyjnie przekrojony na pół ser kładziono przy ognisku i roztopioną masę oddzielano nożem. Obecnie, z braku ognisk w ogniskach domowych, wykorzystuje się elektryczne urządzenia o wdzięcznej nazwie raclette, w których na małych, metalowych szufelkach poddaje się ser obróbce termicznej pod grzałką, by później go zsunąć szpatułką. Szczytem zaś efekciarstwa są ich odpowiedniki stosowane w restauracjach. Ser (a dokładnie spory wycinek klikunasto kilogramowego kręgu) jest montowany pod obniżanymi grzałkami. Tak zaprezentowane danie wygląda nader imponująco

Raclette składa się głównie z sera i to w dość dużych ilościach, gdyż na jedną osobę przewiduje go się 150-250 gramów. Przyznam szczerze, że mimo mego grzesznego łakomstwa, nie jestem w stanie osiągnąć nawet dolnych wartości owego rejestru. Na podstawie prywatnych obserwacji stwierdzam, że słowiański żołądek, nawet zaprawiony w boju, nie podoła większej ilości niż 100 gram sera. Jak Szwajcarzy są w stanie zjeść więcej? -To pozostaje dla mnie tajemnicą.

Roztopionym i lekko zrumienionym serem polewa się pozostałe składniki raclette, wśród których dominują gotowane w koszulkach ziemniaki i mięsiwo. Jednak spełniają one raczej rolę zagryzki czy dodatku do sera, który przejmuje główną rolę w nękaniu wątroby tłuszczem zwierzęcym, nerek solą, a serca cholesterolem. Opisywana potrawa zdecydowanie jest przewidziana dla osób o "końskim zdrowiu". Gdy takowe posiadamy, należy przyoblec się w grono przyjaciół (z co najmniej sprawnym układem pokarmowym) i razem z nimi rozkoszować się zeskrobywaniem sera. Raclette bowiem, podobnie jak fonue, jest potrawą zacieśniającą relacje społeczne i preferuje grupowe spożywanie posiłków.
W dobrym towarzystwie, przy akompaniamencie zacnego białego wina danie to nabiera nieodpartego uroku, którego nie należy psuć liczeniem kalorii (jedna porcja posiada ich od 700 do 1500).