26 kwi 2008

Domowi przedstawiciele obcego gatunku

Goszczę pod własnym dachem dwóch osobników obcego gatunku, a kto wiem, może i trzeciego. Mam z nimi do czynienia często, zwłaszcza w weekendy i mogę prowadzić zawiłe studium ich zachowań, rytuałów oraz sposobu porozumiewania się. I tak po kilku latach obserwacji nasuwają mi się następujące wnioski dotyczące facetów, bo o nich właśnie mowa.
Mężczyźni zarówno mali jak i duzi są istotami nieskomplikowanymi. Lubią spać, jeść (aczkolwiek nie wszyscy), posiadać swoje "zabawki" i raz na jakiś czas coś zniszczyć, albo przynajmniej spróbować rozmontować na drobniejsze elementy. Wykazują też słabość, niezrozumiałą dla mnie, fascynację przedmiotami okrągłymi i za razem elastycznymi jak np koła samochodu, piłki czy balony różnego pochodzenia.

Opisywany gatunek posiada charakterystyczną podzielność uwagi, a może raczej całkowity jej brak. Kiedy pije, to już nie może myśleć, kiedy myśli, nie może słuchać, kiedy słucha, nie może się ruszać itp. Stąd np niemożliwa jest u nich koordynacja ruchów ciała do muzyki nazywana kolokwialnie tańcem, o bawieniu rozmową w trakcie nie wspomnę.
Komunikacja występuje u facetów w bardzo charakterystycznej formie. Najmilej widziane są krótkie komunikaty pod postacią chrząknięć i pomruków. Na każde zadane pytanie obaj moi panowie odpowiadają asekuracyjnym "nie wiem", które występuje u nich jako bezwarunkowy odruch nieaktywizujący wyższych poziomów układu nerwowego, podobnie jak np odruch kolanowy. Nic w tym dziwnego, gdyż z reguły ich umysły są już czymś zajęte jak np słuchaniem tego, co stuka za ścianą albo patrzeniem przed siebie a jak wiemy, nie potrafią oni efektywnie wykonywać dwóch czynności naraz.
Moi domowi przedstawiciele obcego gatunku czasem potrafią nawiązać dłuższą wymianę zdań. Dzidek nawet jest bardziej elokwentny od swojego ojca. W obu przypadkach trafiają im się dziwne stwierdzenia, które można rozumieć na wiele sposobów. Jednak nie ma potrzeby prosić o tłumaczenie czy błądzić w domysłach, zawsze wyjaśnienie będzie najprostsze. De Silva nie dogryza, nie stosuje złośliwości ani manipulacji, nawet jeśli jego dana wypowiedź mogłaby to sugerować. Niekiedy zdarza mu się zostać autorem wyjątkowo błyskotliwego stwierdzenia, jednak zawdzięcza to skrajnemu przemęczeniu i spięciom na synapsach nerwowych swego wyczerpanego umysłu. Nie podejrzewajmy go zbyt pochopnie o objawy celowego formułowania wypowiedzi.
Zauważyłam, że faceci posługują się specyficznym językiem. Nie stosują ozdobników, form grzecznościowych a użycie w jednym zdaniu okolicznika miejsca i dopełnienia bliższego zawiesza na kilka minut ich funkcje intelektualne. Dlatego w rozmowie o każdy detal należy pytać oddzielnie tj kto, kiedy, gdzie, jak, dlaczego. Nie należy domagać się zbyt wielu informacji naraz.
Ciekawym zagadnieniem jest określanie ilości. Otóż w zasadzie obejmuje ono trzy kategorie; dużo, mało, nic. Podobne ograniczenie występuje w rozróżnianiu kolorów, znają ich 8, czyli tyle ile jest w zestawie flamastrów dla dwulatka.
Mimo ograniczonego słownictwa faceci dobrze się wzajemnie rozumieją i potrafią mile spędzać ze sobą czas na czynnościach mało skomplikowanych jak np oglądanie jeżdżących samochodów czy rozkręcanie i wkręcanie śrubek.

Oswajając jakikolwiek inny gatunek przydadzą się nam fachowe podręczniki i rady specjalistów. W przypadku moich mężczyzn nie jest mi potrzebna instrukcja obsługi. Jedzą w zasadzie wszystko, ważna jest jedynie ilość (czyli "dużo"), potrzebują trochę pobyć na świeżym powietrzu, czasem należy im pozwolić poszaleć z śrubokrętem w reku licząc się z pewnymi stratami w wyposażeniu mieszkania (tak jak w przypadku posiadania psa liczymy się z pogryzionymi butami).
Wyspany i najedzony mężczyzna nie sprawia dużo kłopotów w ognisku domowym a obdarzony dobrym słowem jest w stanie po sobie posprzątać porozrzucaną garderobę czy zabawki, zaś niekiedy nawet wynieść śmieci.
Użyteczność facetów bywa szeroko dyskutowana (choćby w słynnym filmie Seksmisja). W mojej opinii nie służą jedynie celom rozrywkowym. Są wspaniałymi kompanami, nienękanymi problemami egzystencjalnymi ani wszechobecnym cellulitisem. Pozwalają mi spojrzeć z dystansem na wiele zagadnień nurtujących współczesne kobiety i przede wszystkim stanowią najważniejszą cześć mojego życia. I co tu kryć, bardzo kocham tych moich "obcych".

22 kwi 2008

Egoizm kontrolowany.

Wychowywano mnie na grzeczną dziewczynkę. Uczono, że starszym ustępuję się miejsca w autobusie, że sąsiadom mówi się "dzień dobry", że trzeba być życzliwym i sympatycznym a jak ktoś nam na głowę napluję zapytać, czy się przypadkiem nie ubrudził.
Dziś jako mama i w dodatku kobieta w ciąży wychodzę z założenia, iż nie dbam o konwenanse i wcale nie chce być "grzeczną dziewczynką".
Moje ciężarne koleżanki, co jakiś czas, skarżą się na znieczulicę i brak zrozumienia ich sytuacji przez otoczenie. Chodzi o ustępowanie miejsca w środkach transportu (a raczej jego brak), przepuszczanie w kolejce do kasy, palenie papierosów w ich obecności etc. Narzekają, skarżą się a jednocześnie w opisanych sytuacjach pozostają ułożone i bierne, po prostu "panienki z dobrych domów".
Jednak dlaczego komuś obcemu ma być bardziej miłe dobro moje i dziecka niż mi samej? Skąd to przekonanie, że inni powinni się bardziej troszczyć o ciężarną niż ona o siebie i swojego berbecia? Ciąża to nie jest okres na przyjmowanie z dumą przeciwieństw losu i płakanie ukradkiem na niegodziwość ludzką. To okres, w którym powinnyśmy zacząć uczyć się dbać o dobro dziecka i nas samych. Jeśli czuję się zmęczona i potrzebuję pomocy, ustąpienia miejsca czy innego "specjalnego traktowania", to o nie proszę. Jeśli moja durna sąsiadka codziennie pali pety w windzie rujnując własne zdrowie i zagrażając mojemu, to zwrócę jej uwagę. Oczywiście bez bezczelności pt, czy mogłaby pani hodować raka płuc i niedokrwienie serca w zaciszu swego mieszkania, ale kulturalnie. Dumę i wstydliwość chowam do kieszeni, bo w grę wchodzi ważna sprawa -przyszłość mojego dziecka. Kto inny ma o nią dbać zarówno dziś jak i jutro?

Oczywiście i ja wielokrotnie okazałam się podszyta "grzeczną dziewczynką", choć obiecywałam sobie, że będę stanowcza. Jednak się zdarzało, że z powodu głupich konwenansów pozwalałam komuś zaszkodzić Dzidkowi. Tak np odwiedzają nas znajomi, żeby zobaczyć maluszka i przyprowadzają swoje urwisy z gilami do pasa oraz rzężącym kaszlem niczym w zaawansowanej gruźlicy płuc. Tłumaczą się wdzięcznie, że nie byli w stanie odmówić dzieciom tej wizyty, bo one taka chęcią ujrzenia naszego synka pałały. A ja, jak sierota, wpuszczam dwie chodzące bomby biologiczne do własnego domu, gdzie rozsiewają wirusy, chrząkają, kichają i wycierają gluty. Trzy dni później mój pierworodny dostaje gorączki 39,5 C o 1 w nocy a ja jestem sama, bo mąż wyjechał w sprawach służbowych. Patrzę na moje kilkumiesięczne dziecko, bezbronne, targane infekcją oraz niedającą się zbić gorączką i obiecuję sobie, że następnym razem stanę na wysokości zadania i bezczelnym gościom przynoszącym do mojego domu kiść drobnoustrojów zatrzasnę drzwi przed nosem. I co... nadal trwam przy konwenansach.

Jesteśmy na imprezie z okazji pierwszych urodzin córeczki znajomych. Wśród grona zaproszonych pojawia się para kaszlących zombi z podkrążonymi, szklistymi oczami. De Silva puszcza mi porozumiewawcze spojrzenie i całą imprezę staramy się izolować Dzidka od chorych dzieci. Na nic zdały się nasze próby. Infekcja się przyplątała a jej źródło potwierdza choroba kilkorga innych zaproszonych maluchów. Szanowna jubilatka zaś "wylądowała" na antybiotykach. Znowu jestem zła na siebie. Obiecuję, że następnym razem w takich okolicznościach dostanę ataku woreczka żółciowego i szybko opuścimy towarzystwo.
Trenuję w sobie egoizm, egoizm kontrolowany, -specjał domowej kuchni, aby w razie potrzeby umieć stanowczo powiedzieć "nie" tym, którzy przez swoją bezmyślność mogą zaszkodzić mnie lub moim dzieciom. W tych sytuacjach, to nie ja powinnam się wstydzić czy czuć zażenowanie, lecz oni. Zatem obrastam egoizmem i jestem z tego dumna.

18 kwi 2008

Wszystkie dzieci nasze są.

W odniesieniu do poprzedniej notki przytoczę pewną sytuację. Jesteśmy na spacerze z maleńkim wówczas Dzidkiem i Teściową na Warszawskim Żoliborzu. Panuje piękna, słoneczna pogoda a w tle słychać, bynajmniej nie ptasie trele lecz, straszliwe wiązanki niesione echem "k...rwa, k..rwa mać". Powalone pięknem tej polszczyzny ptaki zamilkły a psy uciekały z podkulonym ogonem.
Źródłem owych odgłosów okazała się młoda, zadbana kobieta wydzierająca się niemiłosiernie na własne dziecko w wieku 2-3 lat. Malec zanosił się płaczem, gdy jego matka wrzeszcząc wyzywała go i szarpała za rękę. Oniemiali przechodnie mijali tą scenkę rodzinną dalekim łukiem robiąc przy okazji charakterystyczny dla gapiów wytrzeszcz oczu. W końcu moja Teściówka- osoba energiczna i prawa, zapytała się pani, czy ta mogłaby się uspokoić. Wydzierająca odparła (cytat nie będzie dokładny) "A co k...wa, moje k..wa dziecko. Czego się pani wtrąca?"
-To dziecko kiedyś pani odpłaci za takie zachowanie- zripostowała Teściówka.
Wrzeszczące źródło przekleństw w osobie młodej matki spuściło z tonu i przestało szarpać dziecko. Mi zaś pozostało w pamięci, że nikt nie zareagował (oprócz dzielnej Babci Dzidka) na jej zachowanie.

Raz na jakiś czas w mediach poruszana jest konkretna sytuacja znęcania się nad dziećmi. Przy okazji krytykuje się organa odpowiedzialne za ochronę praw tych najmniejszych. Ci tłumaczą się, iż nie było skarg na daną rodzinę, że ani sąsiedzi ani znajomi, dosłownie nikt nie zgłaszał wątpliwości czy uwag. Nie wierzę, aby w rzeczywistości nikt nic nie widział, nie słyszał. Sądzę, że wielokrotnie sąsiedzi byli świadkami zachowań sugerujących problem przemocy w rodzinie, jednak każdy pilnował własnego nosa i nie chciał się wtrącać.
Brakuje w naszej polskiej mentalności takiej cechy jak poczucie odpowiedzialności za zło dziejące się wokoło. Później, gdy wydarzy się nieszczęście wszyscy kiwają głową i zwalają winę na policję, kościół katolicki czy związek filatelistów szczecińskich.

Zastanawiam się, czy sama znalazłabym dość odwagi, aby zadzwonić na komisariat, gdybym usłyszała zza ściany odgłosy maltretowania dzieci przez ich pijanego ojca.

16 kwi 2008

Kary cielesne.

Rozmowy z Amerykanką przybierają czasem dziwny obrót. Dziś na tapecie były prawa dziecka a może raczej prawa rodziców. Zacznijmy jednak od początku.
Koleżanka stwierdziła, że jej znajomi z Polski są pod obserwacją psychologa i pedagoga. Ich dziecko nieopatrznie powiedziało, iż boi się kar cielesnych. Nic więcej nic mniej a wystarczyło, aby opisywana rodzina została wzięta pod lupę i muszą teraz udowadniać, że nikt się nad dzieckiem nie znęca. Nasza Amerykanka całkowicie popierała taką reakcję władz, dodała nawet, że rodzice powinni się cieszyć, iż dziecka im nie odebrano. W Stanach dana sytuacja mogłaby się rozwinąć mniej korzystnie. Policja razem z opieką społeczną mogłaby bez uprzedzenia wtargnąć do domu i zabrać dzieci i w trosce o ich dobro, odizolować je od rodziców. Ostro! Czasem wystarczy doniesienie pojedynczej osoby, aby władze zareagowały właśnie w ten sposób.

Nie muszę tłumaczyć, że nie podzielaliśmy zachwytu Amerykanki. Myśl, że z dnia na dzień ktoś obcy, odbierze mi dziecko na podstawie wyssanych z palca treści, mnie przeraża. Z drugiej strony to, prawa dziecka nie są mocną stroną polskiego systemu sprawiedliwości, zwłaszcza ich egzekwowanie. Co jakiś czas słyszymy o tragicznych skutkach przebywania dzieci w rodzinach patologicznych. Wtedy krytykowana jest opieszałość kuratorów, policji etc. Gdzie zatem przebiega granica i jak powinna wyglądać uzasadniona i skuteczna przy okazji interwencja władz w opiekę nad maluchami?

W krajach zachodnich, gdzie prawa dzieci są bardziej respektowane, czasem dochodzi do przeciwnych błędów. Nie tak dawno w Szwajcarii odebrano kilkumiesięcznego maluszka rodzicom, gdy zgłosili się z nim do szpitala. Stwierdzono u dziecka złamania kości i na tej podstawie automatycznie odizolowano je od rodziców. Podczas samotnej walki jego mama znalazła wyjaśnienie złamań, jakim była choroba- wrodzona łamliwość kości. Udowodnienie, że ich syn jest chory i odzyskanie praw do opieki nad nim zajęło rodzinie ponad pół roku.
Nikt mi nie wmówi, że nagłe zabranie rodzicom dziecka nie stanowi dla niego traumatycznego doświadczenia. Co w takiej sytuacji można mu powiedzieć? Sądzę, że straci ono zaufanie do rodziców, którzy powinni go chronić. Straci też poczucie bezpieczeństwa, skora w każdej chwili może przyjść ktoś obcy i je zabrać.

Innym aspektem jest jeszcze granica znęcania się nad dzieckiem. W Polsce dopuszczane są zachowania, które gdzie indziej np w Szwecji zaliczane będą do patologii i karane prawnie. Mowa np o przysłowiowym klapsie w pupę.
A czy dla Was taki klaps jest dopuszczalny, czy stanowi już nadużycie wobec malca?

13 kwi 2008

Mam dość, chcę wysiadać.

Są takie chwile w byciu mamą, kiedy mam ochotę wszystko rzucić i uciekać, gdzie pieprz rośnie. Jak w piosence, "niech ktoś zatrzyma wreszcie świat, ja wysiadam". Dla mnie najcięższym okresem był powrót do domu z Dzidkiem tuż po jego urodzeniu.

Zaczęło się niegroźnie od podpisania odbioru dziecka ze szpitala tj syn, sztuk jedna. Potem było już tylko coraz gorzej. Wiecznie głodne dziecko, aktywne ponad miarę, zwłaszcza w godzinach nocnych. Karmienie na życzenie- cóż za sadysta to wymyślił? Nasz syn domagał się piersi co 40 minut. Zostałam zdegradowana do roli karmiącej 24 godziny na dobę. Tłumaczenia o ukończeniu przeze mnie studiów i wyższych aspiracjach niż produkowanie mleka nie wpływały na Dzidka. Zero szacunku dla matki, zero empatii, tylko jeść, jeść, jeść. Żeby chociaż efekty były widoczne. Skądże, chudziutkie to było, malutkie. W końcu lekarz orzekł, że dziecko nie przybiera na wadze, więc potrzebna jest hospitalizacja.

Udaliśmy się do tego samego szpitala, w którym urodził się Dzidek. Na skierowaniu od lekarza jak wół napisane, że nasz syn jest osobnikiem wadliwym. Myślę sobie, skoro na urządzenia typu pralka czy lodówka obowiązuje gwarancja dwuletnia, to może i na dziecko będzie. Bądź co bądź minęły zaledwie 4 tygodnie od "odbioru". Bardzo chętnie wymienię Dzidka na model przesypiający całe noce i przybierający na wadze. Niestety nic z tego; w ramach gwarancji możemy liczyć tylko na przegląd techniczny dziecka. Zatem zaczęły się badania, wszystkie możliwe: pobranie krwi, moczu, USG brzucha, USG głowy, Echo serca, włącznie z pobraniem płynu mózgowo-rdzeniowego.
Mam dość, chcę wysiadać. Na co było mi to macierzyństwo? W pracy napatrzyłam się na skomplikowane operacje, ba na samym przeszczepie serca byłam obecna kilka razy. Jednak, gdy widzę igłę wbijaną w ciałko mojego syna włącza mi się instynkt ucieczki. Dziecko pod pachę i dyla! A może tak uciec bez dziecka; nie patrzeć jak je "męczą", nie być obok, nie przeżywać?

Po ponad dwóch tygodniach wracamy do domu z nie do końca "zreperowanym" Dzidkiem i nie do końca trafną diagnozą ale za to z dobrą masą ciała. Jest już z górki; czekają nas raptem wizyty u chirurga, kardiologa i nefrologa dziecięcego, czyli takie tam drobnostki. Dzidek cały czas gorzej przybiera na wadze niż w książkach jest napisane i oczywiście nadal nie ma zamiaru przesypiać nocy. Trudno nzapewne ten model tak ma.
Poprawia natomiast się system karmienia na żądanie. Kładę się z mym szkrabem na łóżku. On z uwielbieniem przysysa się do mnie i jest jak w słowach tej piosenki: ktoś zatrzymał świat, z tym że ja już nie chcę wysiadać.

11 kwi 2008

Ile jest cukru w cukrze, czyli o genialności dzieci.

W burzliwym procesie macierzyństwa każda mama musi, prędzej czy później, przebrnąć przez etap genialności swojego potomstwa. U niektórych zaczyna się on wcześniej, u niektórych później a u innych nigdy się nie kończy. Etap ten cechuje całkowita bezkrytyczność i brak wrażliwości nawet na najbardziej racjonalne uwagi. Czasem jest podtrzymywany przez pozostałych domowników: babcie, dziadków etc.

W moim przypadku jest podobnie, z tym że w przeciwieństwie do innych, mój Dzidek na prawdę jest geniuszem :))))
Jestem zatem przekonana o niezwykłych możliwościach intelektualnych mojego syna i oczywiście nie ma na tym świecie argumentów, które mogłyby ten pogląd zmienić. W wolnej chwili odwiedziłam forum poświęcone tematowi genialnych dzieci, na którym szaleli rodzice przekonani o wybitnych zdolnościach swych pociech. Oczywiście bardzo szybko tok wypowiedzi schodził na tor boczny pod tytułem edukacja. Tak oto, zdaniem wypowiadających się rodziców, najwybitniejsze talenty dzieci są bezpowrotnie niszczone w kontakcie ze szkołą i nauczycielami nieumiejącymi owych talentów dostrzec. Mali geniusze są gnębieni przez system oświaty, wbijani w sztywne ramy programu i zmuszani do nauki rzeczy bezużytecznych jak alfabet, czy tabliczka mnożenia. Tak jakby jednostki wybitne potrzebowały się tego uczyć w dobie komputerów i kalkulatorów.
Kolejnym poruszanym punktem jest zatem stworzenie takiego systemu edukacji, który by genialne dzieci (tj dzieci osób wypowiadających się na forum) wybierał jak perły spośród wieprzy. Miałyby one możliwość rozwijania się w specjalnych klasach, bez złego wpływu wywieranego przez zwykłe, ordynarne małolaty, które swoją prozaicznością jedynie mogłyby zbrukać pokłady geniuszu. Oczywiście żaden rodzic w ogóle nie zakłada możliwości, iż jego własne dziecko mogłoby zostać zakwalifikowane do klasy przeciętniaków.

Czytam te wypowiedzi i zastanawiam się, czy tak na prawdę chciałabym, aby Dzidek był prawdziwym geniuszem. Za bycie wybitnym płaci się czasem wysoką cenę jak samotność lub brak zrozumienia. Z drugiej strony, to często dzieci zdolne, które przyzwyczaiły się do tego, że nauka im łatwo przychodzi, później gorzej sobie radzą w sytuacjach życiowych, gdzie bardziej liczy się pracowitość i ambicja niż sam talent.
Rozmyślania o przyszłości przerywa mi sprawa prozaiczna. Dzidek bez żenady zrobił kupę w majtki. Czeka mnie zatem mycie jego pupy i pranie odzieży. Cóż matka domniemanego noblisty jest gotowa ponieść takie trudy. Nie od dziś bowiem wiadomo, że geniusze nie przywiązują uwagi do spraw przyziemnych;)
gabi13 (19:20)

6 kwi 2008

9 miesiąc.

Dziś będzie osobiście i może mało złośliwie. Wkroczyliśmy w 9 miesiąc ciąży. Napisałam "wkroczyliśmy" z myślą o całej rodzinie, gdyż moje dramatycznie olbrzymie brzuszysko razem z zawartością wpływa poniekąd na życie wszystkich de Silva. Złośliwi mawiają, że ostatni miesiąc ciąży z założenia ma tak umęczyć kobitę, aby definitywnie przestała się bać porodu. Aby, w kontekście całodobowych cierpień, niewygód ciężarnej rozwiązanie jawiło się niczym magiczny sposób na całe zło. Cóż, ci złośliwi mają poniekąd sporo racji. Podejrzewam, że wkrótce sam Dzidek będzie się dopytywał, kiedy w końcu urodzę.

Po pierwsze brzuch dusi. Wszechobecna sapka i objaw rybki wyciągniętej z wody nadają każdej czynności posmak zdobywania Mont Blanc. Śpię zatem na siedząco, często miewam głupie sny z niedotlenienia oraz bezsenność, co ewidentnie nie poprawia samopoczucia de Silvie. Zaś za dnia jestem ociężała, niewyspana czyli w jak najlepszej kondycji do opieki nad miotanym przypływami niszczycielskiej energii dwu i pół latkiem.

Po drugie, mam już objaw odmóżdżenie na widok ciuszków w rozmiarze 56 cm. Nie potrafię obojętnie przejść obok sklepu z dziecięcymi rzeczami. Dzidek musi mi towarzyszyć w zakupach, zamiast szaleć na placu zabaw. Natomiast wieczorem katuję de Silvę, mimo jego stanowczych protestów, przemarszem maleńkich skarpetek, kaftaników i słodkich śpioszków. Biedny ten mój mąż; już i tak chodzi niewyspany z powodu moich nocnych ekscesów. Myśli, że chociaż wcześniej spać się położy, a tu rozkoszny biały sweterek w towarzystwie spodenek do kompletu podskakuje po jego brzuchu przy wtórach moich zachwytów. Nie ma zmiłuj; de Siva też musi się zachwycić. Prowadzimy zatem dialog niczym w Ferdydurke.
-Dlaczego Cię nie zachwyca?
-Oj zachwyca żono, bardzo zachwyca. Tylko daj mi spać.
Zdeterminowany mąż wydaje ostatnim tchnieniem oznaki największego uwielbienia w stosunku do budzących go ubranek. Zmusza się do wyrażenia nieopisanego wręcz ich piękna, jak i nieopisanego wręcz szczęścia jaki jest przyjście dziecka na świat, mamiony nadzieją, iż dam mu się pogrążyć w objęciach Morfeusza.

W ten sposób cała rodzinka przechodzi razem ze mną 9 miesiąc ciąży. Na pocieszenie zostaje nam fakt, że to już ostatni i 10 nie będzie.

5 kwi 2008

Nawiedzamy szpitale w Genewie.

W tym tygodniu nawiedziliśmy dwa szpitale w Genewie. Rozpatrujemy, w którym z nich przyjdzie na świat najnowsze de Silviątko. W grę zatem wchodzi szpital prywatny bądź klinika. Każdy z nich ma swoje mocniejsze i słabsze strony. Czuję się jak osiołek, któremu w żłoby dano, bo w zasadzie jedna i druga opcja mi odpowiada. Zaś czas już najwyższy podjąć decyzję, bo w szpitalu prywatnym rezerwuje się miejsce z wyprzedzeniem ok miesiąca niczym w dobrym hotelu. (Hi hi rezerwacja na poród a to dobre.)

Jak dotąd veni, vidi a gdzie i kiedy vici, to pokaże najbliższa przyszłość. Natomiast to czym byłam zaskoczona, to standard porodówki w genewskiej klinice. Jest on niższy niż w Szpitalu Bielańskim, gdzie miałam okazję począć Dzidka. Na 8 stanowisk przewidziano jedno WC i jeden prysznic. Niby nie jest źle, ale zaskoczona byłam; bądź co bądź to mowa o klinice w kraju ze służby zdrowia słynnym. Zaś w Bielańskim (zwanym pieszczotliwie rzeźnią) na każdą salę (dwu lub jednoosobową) przypada łazienka, osobne WC i wygodne meble do siedzenia dla osoby towarzyszącej. Kulturka, elegancja, wygoda.

Oczywiście ja się nie wybieram na wczasy tylko na poród i to że de Silva będzie siedział przy mnie na zydelku a nie w wygodnym fotelu mnie nie przeraża. Prysznica mi trochę żal, bo przy Dzidkowych narodzinach spędziłam pod natryskiem kilka dobrych godzin i ciepła woda okazała się błogosławieństwem w obliczu przedłużającego się porodu. Ogólnie warunki w genewskich szpitalach nie są złe, powiedziałabym że są przyzwoite, jednak fakt pozostaje faktem, że spodziewałam się większego kontrastu w porównaniu z Polską. Zaś na pewno nie sądziłam, że Bielański wypadnie korzystniej niż Hopital Cantonal w Genewie.

2 kwi 2008

"Fala" macierzyństwa.

Wiek młodej matki liczy się dniami życia jej dziecka bynajmniej nie wiekiem jej samej. Dlatego niezależnie od ilości przeżytych wiosen, otoczenie, zwłaszcza to najbliższe, traktuje ją jak nowicjusza a czasem wydaje się, że to ona jest niemowlakiem i wymaga całodobowego dozoru osób trzecich. W momencie pojawienia się w jej życiu berbecia zjawiają się jednocześnie dobre duszyczki chętne do pomocy i spieszące z udzielaniem "cennych" rad. Niezależnie czy były proszone czy nie, wtrącają się w najdrobniejsze szczegóły opieki nad maleństwem, pouczają, przytaczają opinie, czasem całkiem wyssane z palca. Młoda matka dowiaduje się, że wszystkie jej czynności są co najmniej szkodliwe dla jej dziecka, że źle je ubiera, źle karmi, nieprawidłowo kąpie i w ogóle tylko wyjątkowemu szczęściu należy przypisać fakt, iż jej dziecię cieszy się jeszcze życiem.

W wojsku takie zjawisko nazywa się "falą"; nowicjuszowi za wszelką cenę należy udowodnić, iż stanowi najniższe ogniwo w łańcuchu społecznym. Zaś nad świeżo upieczonymi rodzicami można się znęcać do woli, za każdym razem argumentując swoje męczące uwagi domniemanym dobrem dziecka. Z tego powodu, niezależnie od stopnia bezczelności "dobrej duszy" jak i poziomu zatruwania przez życia, będzie ona tolerowana przez swoje ofiary. Na koniec dręczyciel widząc miotającą się nerwowo młodą matkę, doprowadzoną do skraju wytrzymałości psychicznej jego radami (często nawzajem się wykluczającymi), skwituje sytuację uwagą o niezaradności współczesnych rodziców.

Do mojej koleżanki przyjechała jej mama z wizytą i nieodpartą chęcią nacieszenia się wnukiem. Podczas naszego wspólnego wypadu na zakupy nieustannie słyszałam krytykę rzucaną pod adresem koleżanki. Przesłuchiwanie i rozliczanie z najmniejszych gestów wobec dziecka towarzyszyło nam przez cały czas. Po pół godziny rozbolała mnie głowa od tego jęczenia a krytykowane było wszystko; to że dziecko jest za długo karmione piersią, że za mało je, że jest za chude (tylko 75 centyl masy ciała), że nie korzysta z nocnika (nota bene korzysta ale czasem ma jeszcze zakładana pieluchę). Zdesperowana koleżanka w końcu odparła matce, ze jeżeli babcia chce, to może sama wysadzać wnuka na nocnik, skoro mieszka obecnie z nimi pod jednym dachem. W odpowiedzi usłyszałyśmy, iż jest już za późno, bo trzeba było zacząć jak dziecko miało 8 miesięcy. No tak, teraz maluch jest skazany na pieluchy do emerytury.

Zakupy się przeciągały, gdyż moja koleżanka musiała z każdej rzeczy pakowanej do koszyka się tłumaczyć. Zupełnie jakby wydawała kieszonkowe a nie własnoręcznie zarobione pieniądze. Na koniec tuż przy wyjściu babcia otworzyła dziecku nowo nabytą zabawkę z setką elementów, które radośnie rozsypały się po podłodze. Moja koleżanka musiała więc pozbierać ten drobiazg z powrotem do pudełka wśród protestów dziecka. Czekałam zatem na nich przesuwając moje olbrzymie brzuszysko ku wyjściu, taszcząc zakupy w jednej ręce a Dzidka w drugiej. Byłam zwarta i gotowa, bo mi, w przeciwieństwie do koleżanki, nie pomagała "dobra dusza", nie udzielała cennych rad i nie rozregulowywała psychicznie dziecka. Byłam zarazem ciekawa, kiedy babci wyrwie się z ust coś na temat niezorganizowania współczesnych matek.
Wróciłam do domu i upajałam się ciszą (nie licząc odgłosów wydawanych naturalnie przez Dzidka) oraz samotnością. Jak dobrze, że jestem zdana sama na siebie i nikt nie wyciąga ku mnie "pomocnej dłoni".
Mówimy, że dobrymi radami jest piekło wybrukowane. W tym przypadku to piekło zaczynającego się macierzyństwa, w którym smołę gotują bliscy w trosce o dobro dziecka, tak jakby nie zależało ono zupełnie od stanu psychicznego jego matki.