25 lut 2009

Kwestia smaku.

-Czy twój synek już zaczął ssać palec?- Zapytała mnie Amerykanka, chwaląc się przy okazji, że jej dziecko wczoraj zasnęło z kciukiem w buzi.
-To jest takie rozkoszne!- Kontynuowała zachwycona osiągnięciem swego potomka.

Mateo nie ssie palca i mam nadzieję, że ssać nie będzie. Dzidek swojego czasu miał taki epizod, jednak moja reakcja, a nade wszystko naszych krewnych i znajomych, daleka była od zachwytu. Najbliżsi rwali włosy z głów, babcie drżały w trosce o zgryz wnuka, nie mówiąc o tych, którzy sugerowali, że ciamkanie kciuka prowadzi do zmniejszenia ilorazu inteligencji (sic!). Moja koleżanka zabrała mnie nawet na zakupy, by pomóc w nabyciu stosownego smoczka. Cóż, kiedy Dzidek na smoczki "był odporny", zaś obawy uzewnętrzniane przez otoczenie puszczał mimo uszu.
Stawaliśmy na głowie, by go oduczyć tego "niebezpiecznego" przyzwyczajenia. Bój był to starszy i obfitował, niemal jak powieść wojenna ,w barwne zwroty akcji oraz ko-ewolucyjny wyścig zbrojeń. Co znaleźliśmy jakąś skuteczna metodę to, Dzidek po dwóch dniach w kontrataku odpowiadał nań przebiegłą sztuczką. W końcu opatentowaliśmy przyszywanie skarpetek do rękawów piżamy a nasz syn nauczył się zasypiać bez ssania jakiejkolwiek części swojego ciała, co kultywuje do dziś.

Nasza Amerykanka zaś marzy o dziecku ciamkającym kciuka przed snem, i podobnie jak znajomi Francuzi, nie dostrzega w tym nawyku ani nic złego, ani tym bardziej niebezpiecznego. W Genewie widujemy sześciolatki ssące palec bez żenady w miejscach publicznych i nikogo to nie drażni. Dla nas-Polaków skojarzenia w takiej sytuacji nie są pozytywne, bo nasuwają myśli o chorobie sierocej, zaniedbywaniu dziecka lub innych patologiach. Zastanawiam się, ile stresów przeszli rodzice oraz dzieci, ile niemiłych sytuacji, by zwalczyć "kciuka", który dla naszych zachodnich znajomych stanowi ucieleśnienie niewinności i coś pożądanego? Czy wady zgryzu, w efekcie ssania palca, to mit? Może różnica w podejściu do "kciuka" wynika bardziej z kwestii smaku, bądź różnic kulturowych?

Wieczorem przydreptał do mnie Dzidek ssąc palec, z resztą, nader nieudolnie.
-Co robisz, synku?-Pytam bez obaw o jego zgryz czy iloraz inteligencji.
-Jestem zmęczony, a pani w przedszkolu pokazała, że tak się robi, by zasnąć.-Odpowiada Dzidek wyjmując zaślinionego kciuka z paszczęki i przypatrując mu się z lekkim niesmakiem.

22 lut 2009

Wpływ Szwajcarii, czy "starości"?

Co robi Polak po urlopie? Oczywiście narzeka, bo cóż innego mógłby robić.

Wróciliśmy właśnie z Doliny Aosty, gdzie pogoda dopisywała wybitnie, widoki zapierały dech w piersiach, zwłaszcza gdy się zaciągnęło mroźnym (-15 st), alpejskim powietrzem, zaś warunki śniegowe przekroczyły nasze, najśmielsze marzenia. Ciężki jest tedy żywot Polaka w tak niesprzyjającym marudzeniu okolicznościach. Dlatego mimo słowiańskiej duszy, narzekanie na nasz rodzinny wypad na narty przychodziło mi z trudnościami. Jednak dzielny małżonek ruszył z odsieczą i jakoś się nam wespół w zespół udało, pomimo mych, początkowych oporów. Grunt to rodzina!

De Silva marudzić zaczął dość wcześnie, gdyż już drugiego dnia pobytu. Szukał dziury w całym. Przeszkadzało mu,
-że nasz apartament był brudny, mimo iż słono sobie doliczono do rachunku za jego sprzątanie,
-że od północy do 7 rano wyłączane jest w nim automatycznie ogrzewanie (przy nieszczelnych oknach i -25 st C w nocy), o czym dowiedzieliśmy się po zaziębieniu młodszego syna,
-że z powodu zimna Mateo wył przez pół nocy, by później budzić się co 30 min z powodu kataru i zatkanego nosa,
-że w kurorcie nie ma nauki jazdy na nartach w grupie wiekowej Dzidka, przez co będzie on skazany na przebywanie jedynie z nami- wapniakami,
-że do najbliższej "oślej łączki" musimy z naszym pierworodnym synem jechać autobusem.
Ach ten mój mąż, w ogóle nie dostrzegał pozytywnych zbiegów okoliczności. Dziecko było zaziębione, więc bez wyrzutów sumienia (czy narciarskich tęsknot) mogłam się nim zająć, a przy okazji wysprzątać lokum, skoro i tak nie dane mi było wyjść na dwór. To, że Mateo płakał w nocy i nie dał nam spać, zaoszczędziło kłótni z hotelarzami o zmianę pokoju, bo po otrzymaniu grzejnika elektrycznego marzyłam jedynie o tym, by choć chwilkę się zdrzemnąć (oczywiście zaraz po tym jak wydezynfekuję łazienki, umyję lodówkę, podłogę etc) i w głowie mi już nie było przenosić się z dziećmi oraz wszystkimi tobołami. Zaś brak szkółki narciarskiej dla Dzidka zaowocował zacieśnieniem więzów z bratem stryjecznym, który oficjalnie stał się pierwszym jego zagorzałym fanem.

Broniłam się jak mogłam przed atakami krytyki, sami przyznajcie, niesłusznej ze strony męża. Jednak ile można się opierać indoktrynacji przez bliskiego członka rodziny? Trzeciej nocy, gdy Matoe znów płakał, chrypiał i rzęził, wydobyłam z siebie pomruk pełen złorzeczeń oraz przekleństw pod adresem naszych zimowych ferii, którymi szczerze rozbawiłam de Silvę.
Zaczęliśmy wspominać wspólne wypady na narty w polskie góry przed kilkoma laty, gdy przyjechaliśmy wieczorem do znajomej góralki, która z roztargnienia nie przewidziała dla nas miejsca i ciemną nocą odesłała do swej kuzynki. Tam z kolei mieszkaliśmy w piwnicy zaopatrzonej w łóżka polowe oraz radosne stadko myszy. Gdy osobiści zakładałam pułapkę, gospodyni z przejęciem tłumaczyła, że ktoś musiał jej wrzucić je w worku, bo przecież u niej nigdy myszy nie było. Wizja mściwego sąsiada biegającego wśród ośnieżonych pól, z workiem przy trzaskającym mrozie w poszukiwaniu gryzoni, wtedy bardzo mnie rozbawiła.
"Widok na góry" z owej piwnicy, rzecz jasna, był nieszczególny. Zaś do najbliższych tras zjazdowych mieliśmy z kwatery ciut ponad dwa kilometry, które pokonywaliśmy bez szemrania na własnych nogach.

-Chyba stałem się Szwajcarem.-Zwierzył mi się mąż.-Kiedyś mi wiele rzeczy nie przeszkadzało, a teraz doprowadzają mnie do furii.
-Jakim Szwajcarem? Po prostu, się zestarzałeś.-Odparłam z kokieterią.

Jednak oboje wiedzieliśmy, że czego innego oczekuje się będąc studentem, gdy każda przeciwność odbierana jest jako potencjalna przygoda, a czego innego, gdy wyjeżdża się z małymi dziećmi, za które czujemy się odpowiedzialni.

Przez następne dni nauczyliśmy się dzielić czas i obowiązki tak, by i wilk pojeździł na nartach, i owca była cała, też używając razem z Dzidkiem zimowego szaleństwa. Sam zaś kurort był przepiękny; położony u stóp Matterhorn, trasy przygotowane na tip-top (co de Silvę nudziło gdyż, jako wybitny narciarz, ceni sobie trudne warunki). Zatem miejsce to jest warte polecenia, zwłaszcza przy pogodzie jaką mieliśmy, bo siarczysty mróz oczyścił panoramę z mgieł i chmur, przez co widoczność sięgała setek kilometrów. Jedynie rodzinom z małymi dziećmi odradzamy, na korzyść Alp francuskich, chyba, że tak jak my czują nieodpartą potrzebę narzekania po przyjeździe do domu.

21 lut 2009

Dzidek się droczy.

-Synku masz zły humor? Dlaczego?
- Bo mam twardo.
-A gdzie?
-W kościach.

Jakie są największe obelgi z ust naszego przedszkolaka?
-Jesteś mały!-Używane w sytuacjach konfliktowych.

-Jesteś głupi i będziesz palić papierosy!-Używane w sytuacjach skrajnych i deprecjonujące całkowicie interlokutora. (W tym miejscu pragnę nadmienić, że nikt w naszej rodzinie czy to bliższej, czy dalszej, nie pali. Zaś czynność ta dla Dzidka równoznaczna jest z największym stadium ograniczenia umysłowego.)

13 lut 2009

Barwna kuchnia szwajcaska. Cz. I spór o fondue.

Jednym ze sposobów poznawania nowych miejsc i kultur jest "wejście od kuchni" czyli degustacja potraw regionalnych. Podobnie jest ze Szwajcarią, z tym że wszystko (jak zawsze w tym kraju) zależy od kantonu.
Przeciętnemu cudzoziemcowi na hasło "kuchnia szwajcarska" przychodzi na myśl danie o nazwie fondue przyrządzane z sera i białego wina. Najsmaczniejsze jej wersje łączą kilka gatunków serów, roztopionych w kociołku (caquelon) wokół którego gromadzi się brać głodomorów uzbrojona w smukłe widelczyki z ponadziewanymi nań kawałkami chleba bądź mięsa (lub byle czym- zależnie od upodobań głodomora). Wszystko w powyższym opisie się zgadza z wyjątkiem pochodzenia tej potrawy.

W niejednej encyklopedii fondue widnieje jako danie rodem ze Szwajcarii, choć nie do końca tak jest. Otóż pochodzi ono z Sabaudii- regionu położonego w Alpach, należącego do Francji a graniczącego z Włochami i Szwajcarią. Stąd też toczony jest spór o fondue, gdyż istnieje jego wiele odmian oraz (zgodnie z przysłowiem o sukcesie, który ma wielu ojców) niejeden naród rości sobie prawo do tej, nader smacznej, potrawy. Dlatego zależnie od regionu spotkamy tradycyjny kociołek z serem Gruyère w dystrykcie o tej samej nazwie, z Ementalerem w kantonie berneńskim, bądź z Roquefotr'em lub jeszcze innym gatunkiem sera. Choć zawartość kociołka bywa różnorodna, zawsze towarzyszy mu charakterystyczny zapach, przyprawiający jednych o bicie serca i intensywny ślinotok, a innych o zawrót głowy i dość nieprzyjemne reakcje wegatatywne, w tym odruch wymiotny (czego, jako maniakalna wielbicielka serów, nie jestem w stanie pojąć).

Zatem fondue jest potrawą góralską, a nie narodową, niczym karpacka bryndza, którą produkuje się tradycyjnie zarówno w Polsce, Słowacji, Rumunii jak i na Węgrzech. Choć rodowity Paryżanin nie będzie się do fondue przyznawał, to jednak francuski góral z Sabaudii może się dać posiekać dowodząc rodowodu topionego sera, lub co gorsza posiekać dyskutujących z nim ignorantów.

Różnorodna, tradycyjna kuchnia Szwajcarska może się jeszcze poszczycić wieloma pysznymi potrawami. W następnych notkach postaram się opisać kilka z nich, a dokładniej te, które znam z autopsji.

1 gram francuskiego
fondue-roztopiony, topniejący

10 lut 2009

Szczepić, nie szczepić, oto jest pytanie.

Zbliża się termin kolejnego szczepienia Mateo. Zbliża się nieuchronnie, choć nie nieodwołalnie, gdyż jako cudzoziemka, mogę sobie pozwolić na indywidualny tryb szczepień i mieć w nosie szwajcarskie zalecenia (które nomen omen różnią się nieco od światowych jak i polskich). Zatem drżę z przejęcia, stresuję się niczym przed egzaminem, otumaniające hormony macierzyńskie grają mi na nerwach, a możliwość ucieczki od problemu kusi mnie, oj kusi.

Powodów mej matczynej histerii jest bowiem wiele a wykształcenie pro-medyczne bynajmniej mi nie pomaga, zwłaszcza gdy wspomnę zajęcia w pewnym znanym szpitalu dziecięcym i małego pacjenta z podejrzeniem powikłań poszczepiennych (które w świetle statystyk występują niezmiernie rzadko). Oczywiście rozum mówi, że do komplikacji dochodzi jedynie w ułamkach procenta, ale hormony świdrują mą matczyną psychikę i budzą lęki (dość irracjonalne a jednak skuteczne). Zaś najgorszym wrogiem szczepienia jest mój strach przed wzrokiem dzieci pełnym wyrzutu, iż pozwalam jakiejś obcej babie ich kłuć i ból im sprawiać. Boję się tego wyrzutu oraz braku zaufania jakim niechybnie mnie syn obdarzy, a oczami wyobraźni już widzę jak zaowocuje to po latach, gdy Mateo odeśle mnie do domu starców, gdzie bić mnie będą przedłużaczem. Psychoanaliza też mi nie pomaga, bo według niej, w zasadzie, każda postawa rodzica może wywołać traumatyczne urazy z dzieciństwa, o kłuciu igłą nie wspominając.

Zatem dręczy mnie pytanie, czy szczepić? Dręczyłoby pewnie nieznośniej, gdybym była w Polsce. Na szczęście przebywamy w cywilizowanej Szwajcarii, gdzie życie jest proste i gdzie od kilku lat każdej zimy wybuchają epidemie chorób zakaźnych (tych przed którymi szczepionki chronią), przede wszystkim zaś odry. Zależnie od regionu 20-35% dzieci nie było szczepionych przeciw odrze, co powoduje, że epidemia może się rozszerzać bez przeszkód, a na domiar złego, bezczelnie korzysta z owej reguły statystycznej i się rozprzestrzenia w zastraszającym tempie.
Sytuacja w Szwajcarii sprowadza mnie na ziemię a epidemia dostarcza oręża w walce z lękami i hormonami. Zatem zapisuję Mato na zastrzyk przeciw śwince, różyczce, odrze. Zaś za kilka miesięcy skończy się maraton ze szczepieniami a wraz z nim moje rozterki.

PS. Bardziej na serio w temacie szczepień. Do napisania powyższej notki zachęcił mnie Tata na Myszogrodzie (http://myszogrod.blog.onet.pl/2,ID363802347,index.html)
Epidemia odry w Szwajcarii przybiera olbrzymią skalę. W tym roku tj od stycznia zachorowało już co 17 dziecko w wieku szkolnym (dane dotyczą Lozanny i kantonu Vaud). W Genewie, mimo mniejszej skali epidemii, odnotowano, niestety, dwa przypadki śmiertelne.
Podobnie zła sytuacja dotyczy Francji, zwłaszcza Sabaudii, czyli terenów kurortów narciarskich w Alpach.
Do epidemii by nie doszło, gdyby zaszczepiono więcej niż 90% populacji. Po prostu nie miałaby się jak przenosić. Niestety od wielu lat ilość zaszczepionych dzieci w Szwajcarii, Francji, jak i w kilku innych krajach Europy, spada. Przyczyną jest postawa rodziców, która prowadzi do olbrzymiego kroku w tył w dziedzinie rozwoju medycyny. Zatem szczepmy nasze dzieci. Nie powtórzmy błędów tych krajów.

8 lut 2009

Gdy Dzidek broi.

Mateo siedzi w kojcu. Dzidek bawi się obok. Odwróciłam się tyłem do nich na chwilę i słyszę "buch"- upadło coś ciężkiego.
-Co się stało?-Zapytałam.
-Nic, nic. -Odpowiada Dzidek taszcząc duży, plastykowy samochód, by unieść go za moment nad kojcem.- Tak sobie, zrzucam zabawki na główkę Mateo.
-Nie wolno!- Reaguję energicznie, odbieram narzędzie tortur i tłumaczę.
-Dobrze, będę mu zrzucał na główkę mniejsze zabawki.

Dzidek nie chce iść spać. Odbyliśmy wieczorny rytuał z czytaniem bajeczki, paciorkiem i całusem na dobranoc. Po chwili syn pojawia się w salonie.
-Dlaczego nie śpisz?
-Zapomniałem, że się źle czuję.

5 lut 2009

O spontanicznych pierogach, dumie i uprzedzeniu.

Ludzie są różni- żadna to nowina. Psychologia podejmuje się usystematyzowania naszych temperamentów, dokonuje podziału na sangwinika, choleryka, melancholika i flegmatyka. Według psychologii jestem kimś na pograniczu sangwinika i choleryka: gadatliwa, impulsywna, niefrasobliwa, wrażliwa i przywódcza.
Od dziecka mama próbowała okiełznać mój temperament. Krytykowała mą spontaniczność, wychylanie się przed szereg, zabieranie głosu w rozmowach dorosłych. Ponadto nie raz, nie dwa, słyszałam, że wstydu się przeze mnie najedli, co poniekąd nie mijało się z prawdą. Tłumaczenia rodziców nie na wiele się zdały, podobnie jak moje osobiste postanowienia o niewychylaniu się. Obiecywałam sobie pozostanie w cieniu ale, nie wiadomo w jaki sposób, zostawałam przewodniczącą klasy, angażowałam się w przygotowanie przedstawienia i różne podejrzane przedsięwzięcia. Znów najadałam się stresów, wstydu i poznawałam złożoność zachowań ludzkich, zwłaszcza tych, z którymi współpracowałam. Mama ponownie mnie pytała "Na co ci to?" i powtarzała "naucz się nie wychylać". Niestety ja się tego nauczyć nie mogłam, mimo wewnętrznego przekonania o wyższości "siedzenia cicho".

Wczoraj ponownie sama się pytałam "w co się znów wpakowałam?" Zaproponowałam w przedszkolu, że nauczę dzieci robić polskie pierogi. Nikt mnie o to nie prosił, ba żadna inna mama z taką propozycją wcześniej nie wystąpiła. Całkowity spontan! Paniom pomysł przypadł do gustu, gdyż same mówiły, że cierpią na brak przepisów na zajęcia gotowania. Zatem stało się; mam robić pierogi w międzynarodowym przedszkolu z trzylatkami w grupie Dzidka. Już widziałam zawiedzioną minę syna (podobnie jak kiedyś moich rodziców), że się wychylam, rodzę precedensy i oczywiście przynoszę wstyd.
Kobieto po co ci to? Na co ci te spontaniczne pierogi, w dodatku po francusku?

Kiedy rozkładałam produkty w kuchni, narastała we mnie trema, jak onegdaj przed przedstawieniami szkolnymi. Już chciałam uciekać, gdy pojawiła się pierwsza trójka maluchów przyodziana w fartuszki, a wśród nich Dzidek -cały podekscytowany, rozradowany i nade wszystko przepełniony dumą. "To moja mama!"-powtarzał wszystkim z nieukrywaną satysfakcją. Dostałam skrzydeł. Uczyłam maluchy robić pierogi.
Założenie zajęć gotowania opiera się na samodzielności dzieci i na tym, że powinny być w stanie wszystko zrobić własnoręcznie lub z niewielką pomocą. Tak się stało. Każdy maluch ugniatał ciasto paprząc łapki i wszystko wokoło, wałkował, kroił ser, pieprzył i solił farsz (przez co obawiałam się o walory smakowe naszego przedsięwzięcia), wycinał kółka z ciasta, w końcu lepił pierogi. Po wszystkim zostało mi ugotowanie urobku półtora godzinnej pracy w liczbie 46 sztuk i posprzątanie kuchni, która, nie ukrywajmy, wyglądała, jakby przeszło przez nią tornado.

Wracaliśmy do domu zadowoleni, dzierżąc przydziałowe 2 pierogi dla taty (któremu ponoć one smakowały). Duma Dzidka dodawała mi skrzydeł. Trzeba korzystać z tego czasu, pomyślałam. Za kilka lat, prawdopodobnie, moje, spontaniczne pomysły nie spotkają się już z tak pozytywną reakcją. Za kilka lat pojawienie się mamy z pierogami będzie obciachem dla Dzidka. Póki co, trwaj chwilo, jesteś piękna.

2 lut 2009

Dlaczego huragany noszą żeńskie imiona?

Złowrogi meteor zagrażający życiu na naszej pięknej planecie zostaje zauważony przez naukowca, który pośpiesznie informuje o swym odkryciu NASA, prosząc by meteor nazwano imieniem jego żony, bo jak ona jest niszczycielski i nieprzewidywalny. W ten sposób zaczyna się pewien dość bogaty w efekty a naiwny w treści film z Brucem Willisem w roli głównej. Dowcip wspomnianej sceny pije do stereotypu naukowca obdarzonego gderliwą żoną i podsyca wojnę płci niczym realnie istniejący zwyczaj nadawania żeńskich imion wielu niebezpiecznym zjawiskom jak tornada czy huragany.
Część kobiet się obraża, bądź czuje się dotknięta zarówno podobnymi dowcipami jak i owym zwyczajem. Nie należy się dziwić, bądź co bądź, wrażliwe przedstawicielki płci pięknej wolałyby, aby na ich część nazywać gwiazdy tudzież urokliwe jeziorka w górach. Sama bywałam czasem dotknięta, choć moim imieniem z niczym niszczycielskim się nie dzielę.

Dziś, poznawszy pewne grono naukowców, przestałam reagować emocjonalnie słysząc np o Wilhelminie, o Catherine. Sądzę, że mężczyźni, którzy spędzili młodość na badaniu tego i tamtego, zamknięci w laboratoriach, odizolowani od kontaktów społecznych, nie mają nic złego na myśli. Gdy byli zajęci zgłębianiem tajemnic wszechświata, ich rówieśnicy uczyli się jak zrozumieć kobietę i nawiązać z nią kontakt np werbalny. Może właśnie z powodu wczesnej miłości do nauki, poznawanie złożonej natury niewieściej zostało odłożone na plan dalszy? Zaś, dla wielu oddanych swej pracy badaczy, kobieta pozostała na zawsze piękną, niezbadaną tajemnicą.

Według mojej teorii, u mężczyzny naukowca, ciekawe zjawiska budzą podobne emocje, co fascynujące, nieprzewidywalne kobiety, których zrozumieć nie jest ów w stanie, które zachwycają ale jednocześnie wywracają poukładane życie badacza jak gigantyczne tornado. Dlatego właśnie sadzę, że w nadawaniu niewieścich imion huraganom (jak i innym groźnym ciekawostkom, niekoniecznie metrologicznym) nie ma nic złego, wręcz przeciwnie. Teraz marzę sobie, by kiedyś doczekać tajfunu Gabrieli, który może nie spowoduje największych zniszczeń w historii Ziemi (aż takich ambicji nie posiadam, choć nadzieje mieć zawsze mogę), ale za to okaże się nader złośliwym zjawiskiem.