31 sie 2010

Moje paranoje.

Kobieta z natury swej istotą lękliwą jest, co ulega jeszcze nasileniu w stanie macierzyństwa. Osobiście stanowię potwierdzenie tej reguły. Boję się wielu rzeczy: ciemności, wysokości, pająków i cellulitu. Póki jednak nie znajduję się w nocy, na wąskiej kładce nad przepaścią i nie jestem atakowana przez obrzydliwego pajączka lub cellulit, mogę funkcjonować.

Niektóre me lęki przybierają rozmiary kolosalne, towarzyszą mi stale i spędzają sen z powiek. Nie są to zwykłe strachy przed czymś znanym, napotkanym, lecz podskórne przeczucia, poszlaki rozrastające się do całodobowych paranoi.
Wśród nich odczuwam zagrożenie wojną polsko-ruską. Wystąpienia przedstawicieli dyplomacji, ich słowa o przyjaźni i braterstwie wywołują u mnie zimny pot, drżenie dłoni oraz inne objawy lękowe. Pobyt w Szwajcarii nie wygasił tej tendencji. Nie zaraziłam się tubylczym lękiem przed muzułmanami, którzy najadą, zaczną się rozmnażać, zajmą kraj i wszędzie wybudują meczety z wieżyczkami sterczącymi w niebo jak bagnety (cytuję za jednym z plakatów wyborczych). Nie boję się burek, ani minaretów lecz wzorem Szwajcarów marzy mi się... schron przeciwatomowy. Namawiam zatem małżonka na wybudowanie w Polsce naszego prywatnego, zaopatrzonego w suchy prowiant i świeczki. Na wypadek "zacieśnienia braterstwa polsko-rosyjskiego".

Żadna moja fobia nie przybrała rozmiarów większych od paranoi na temat DESZCZU ELEKTRONÓW. Podstawa naukowa owej fobii w skrócie przedstawia się tak: deszcz elektronów dociera na Ziemię wskutek intensywnej aktywności Słońca i na małą skalę bywa obserwowany.
Bardzo rzadko zaś występuje nasilona aktywność słoneczna -częstotliwość raz na 500 lat (choć istnieją rozbieżności między naukowcami w tej kwestii i pada czasem liczba 10.000 lat). Wówczas przez około dobę emitowany jest deszcz elektronów, wzbudzający na drodze indukcji prąd w każdym długim drucie metalowym.
Wyobraźcie sobie, w linii elektrycznej naziemnej wzbudza się spontanicznie prąd, pali wciągu doby wszystkie transformatory na całej planecie. Nasza cywilizacja jest pozbawiona prądu, możliwości jego wytwarzania i przekazywania. Przez kilkadziesiąt godzin jesteśmy pozbawieni podstawy egzystencji: ciepła, światła, możliwości przechowywania żywności, komunikacji, produkcji ubrań i wielu innych. Ba, tracimy oszczędności, bo pieniądze trzymamy na kontach elektronicznych. Straty nie są nieodwracalne, ale wyprodukowanie nowych transformatorów i ich wymiana zajmie miesiące, może lata. Jak wobec takiej wizji nie dostać gęsiej skórki?
Na dodatek, w nowoczesnym budownictwie eliminuje się inne źródła energii np kuchenki gazowe. Dominuje elektryczność -od gotowania, sprzątania, przez internet, telefon, telewizję, po elektryczną szczotkę do mycia zębów. Wszystko jest na prąd!
Moi rodzice przelali czarę goryczy rozbierając tego lata na działce piec węglowy. Cóż za brak przezorności! Jak mam się leczyć z mojej fobii deszczu elektronów?
Na domiar złego, wczoraj wieczorem w całej naszej dzielnicy nie było prądu? Zrobiło się ciemno jak okiem sięgnąć. Nie można było nic zrobić ani ugotować kolacji, ani herbaty zaparzyć, ani zadzwonić, ani poczytać (bo ciemno). Życie zamarło jedynie syreny strażackie przerywały ciszę, jadąc do kilku nieszczęśników zatrzaśniętych w windach. Koniec cywilizacji! A ja właśnie chciałam coś kupić na allegro!
Po jakimś czasie prąd włączono i cywilizacja została uratowana.

Nie liczę, by po tym zdarzeniu mąż nabył chęci wybudowania dla mnie schronu z własnym generatorem prądu. Jednak może mi się go (tj męża) uda namówić na kupno butli gazowej, którą będziemy trzymać na wypadek deszczu elektronów lub realizacji innej mojej fobii.

PS. Intensywny deszcz elektronów odnotowano dotąd raz w XIX wieku. Wówczas prąd wzbudził się w telegrafach (innych długich, metalowych drutów w tamtych czasach nie było). Natężenie zjawiska było tak duże, że iskry z igieł telegrafów spowodowały pożary.

19 sie 2010

Trzecie urodziny!

Drodzy czytelnicy,
jakoż że nic na tym świecie wieczne nie jest, blog też prawom przemijania się poddaje. Tak oto, zupełnie nieopatrznie mój obchodzi trzecie urodziny, co świętuję refleksami o blogowaniu właśnie.
Mój kawałek sieci rozrósł się poza ramy młodej matki za granicą. W zamierzeniach miał być snuty wokół macierzyństwa oraz szeroko pojętego życia na emigracji. Bijąc się w pierś przyznaję: często nie starczyło mi kunsztu i konsekwencji, by utrzymać złośliwy, prowokatorski charakter wpisów. Pojawiły się smutki, troski, tematy poboczne. Jednym słowem, coraz bardziej blog mój przypominał barokowe "sylva rerum", a raczej "silva rerum".

Początkowo nie planowałam nawiązywać sieciowych znajomości, ani zagłębiać się w blogową społeczność, jednak ku mojemu zaskoczeniu wciągnęło mnie zarówno to pierwsze, jak i drugie. Oczywiście stwierdzenie "blog zmienił moje życie" jest nazbyt pompatyczne (nawet jak na mnie), ale faktem pozostaje, że wielu rzeczy dowiedziałam się od osób blogujących, czy komentujących. Nauczyłam się kilku technik rękodzieła (o czym kiedyś już wspominałam), piec chleb, robić samodzielnie kosmetyki (co z zamiłowaniem stosuję na co dzień), dobierać stanik (i to faktycznie zrewolucjonizowało mój byt), dowiedziałam się gdzie zdobyć różne rzeczy (np dobre truskawki) na obczyźnie.

Ogólnie, czytać blogi lubię, choć nie umieszczam do nich linków w zakładkach (co jest powodowane jedynie mym lenistwem). Ciekawam subiektywnych opinii, pozbawionych poprawności nie tylko politycznej.
Poniżej umieszczam listę alfabetyczną miejsc najczęściej przeze mnie odwiedzanych (niestety, niektóre z nich przestały już istnieć, ale żywię nadzieję, że ich autorzy powrócą do pisania):

- a-kocica-papierosa blog
- Dalia
- doktorant-na-obczyznie-londyn
- Dryfuj�ce marzenia
- Franciszkowy pamiętnik
- Lily designs
- Lucy in the sky
- MaryPop Designs
- moje codzienne zmagania
- Myszogród
- Owieczek
- Perypetie i przemyślenia Wi...
- Poppy
- SweetCandyDreams
- Szkoła przetrwania
- ŚWIAT w oczach Trudi
- Tania mama ;-)
- Tomaszowa
- Tours de France, czyli wieś...
- white plate
- Violiśkowe gotowanie
- Zapiski z granitowego miasta

Czego w blogowaniu nie lubię?
Nie cierpię marudzenia, zrzędzenia, czy wieszania psów na kim popadnie. Dlatego unikam blogów pełnych prania brudów, których autorzy na nikim nie pozostawiają suchej nitki i nie szczędzą ostrych słów pod adresem członków rodziny, sąsiadów, znajomych, kolegów z pracy, okraszając wypowiedź sporą ilością niewybrednych, niekiedy intymnych szczegółów. Nie chce mi się wierzyć, że ktoś ma pecha i spotyka na swej drodze jedynie osobniki podłe i ograniczone mentalnie. Może się mylę, bo miałam duże szczęście do ludzi i zdecydowana większość z tych których poznałam jest pełna wartościowych cech. Jednak sądzę, że tylko raz jeden w historii to "Noe był trzeźwy, a świat był zalany", zaś zazwyczaj jest odwrotnie. Dlatego trudno mi uwierzyć tekstom o jednym, jedynym sprawiedliwym i samych, podłych bliźnich.

Drugą wadę stanowi komentatorskie wylewanie żółci, jak mniemam w celach oczyszczających- swoiste "katharsis dla ubogich". Pozorna anonimowość pozbawia niektórych ludzi hamulców i zdziera z nich maskę przyzwoitości. Dotyczy to jedynie pewnych komentujących. Przez nich na blogach szerzą się niespotykane w realnym kontakcie przejawy frustracji, agresji i braku kultury, o braku zrozumienia czytanego tekstu niewspominająca. Zjawisko rozrasta się straszliwie na popularnych stronach. Ba, co mnie zastanawia, nawet autorzy wybitni, obdarzeni "iskrą" nękani są wylewaniem osobistych frustracji (zazwyczaj w tzw godzinach pracy).
Szczęśliwie, ten blog pozostaje na uboczu, w zacisznej dolinie daleko od spamów i zawirowań ludzkiej psychiki. Pozostaje mi wyrazić wdzięczność Wam wszystkim, dzięki którym w tym fragmencie sieci czuję się dobrze, a wypisywanie różności sprawia mi frajdę.

17 sie 2010

Sypiając z wrogiem.

-Antonello, do domu!- Na te słowa, sąsiadka skurczyła się w sobie. Z niewielkiej staruszki stała się krasnalem. Pokornie podkuliłam głowę, przeprosiła i wyszła. Zgasła.
De Silva westchnął. Oboje wiemy, że w mieszkaniu za ścianą mąż znęca się nad własną żoną. Oboje są na emeryturze, więc on spędza wolny czas na oglądaniu telewizji, rozkazywaniu żonie, a czasem na wyłożeniu zasad wyższości mężczyzny nad kobietą w praktyce. Ona zajmuje się domem, sprząta, gotuje oraz leczy bolesne dowody mężowskich wykładów. Dała się całkowicie podporządkować, ulegała od wielu lat dla dobra dzieci, dla świętego spokoju.

Katem nikt się nie rodzi, tylko powoli się nim staje.

Ala nie pamięta konkretnej daty, gdy jej mąż przeobraził się w tyrana. To był proces. Mąż ją tłamsił powoli, etapami; najpierw ograniczał jej kontakty ze znajomymi, potem zaczął decydować o każdym wydatku, każdej wizycie, wyjściu z domu. Ala była młoda i zakochana po uszy. Początkowo bardzo ufała mężowi, oddawała bez walki kolejne bastiony własnej suwerenności. Po kilku latach była od niego uzależniona i choć dokuczało jej życie w lęku przed własnym mężem, to była przekonana, że bez niego nie da sobie rady. Mąż decydował o wszystkim (z kim, gdzie, jak),a nawet zabierał jej pensję.
Grzęźniecie w toksyczny związek przerwały dowody zdrady. W naturalnym odruchu Ala zabrała dzieci i wyprowadziła się do mamy. Jeszcze tej samej nocy wpadła w panikę. Płakała, że sobie nie poradzi. Powtarzała jak mantrę kłamstwa, którymi karmił ją mąż: że jest niezaradna, że bez niego nic nie potrafi zrobić, ani nie umie podjąć decyzji, że do niczego się nie nadaje. Gdyby nie mama, prawdopodobnie wróciłaby "z podkulonym ogonem" do tyrana i przyjęła znów jego warunki. Mama zapytała kto płaci rachunki, robi zakupy, sprząta, odprowadza dzieci do przedszkola, chodzi z nimi do lekarza, załatwia sprawy w spółdzielni. Na każde pytanie była tylko jedna odpowiedź- Ala, ona sama. Powoli zaczęły się jej otwierać oczy, że od dawna mąż nie robił nic ani dla domu, ani dla rodziny. Potem wyszło na jaw, że od dawna to Ala ich utrzymywała, gdy jej mąż wydawał spore sumy "na boku".

Gdy Ania myśli o swojej obecnej sytuacji, to sama nie może uwierzyć jak do niej doszło. Jak mogła się dać zdegradować własnemu mężowi do roli służącej, albo jeszcze niżej?
Janek-mąż Ani- podpisał bardzo atrakcyjny, dwuletni kontrakt pracy zagranicą. Wyjechali do Francji. Dla Ani to była duża zmiana, nie znałam języka, ale przede wszystkim musiała zrezygnować z pracy oraz przerwać studia. Zamieszkali na prowincji, bo Janek marzył o spokojnym życiu w domku jednorodzinnym. Mieli do dyspozycji jeden samochód, którym mąż jeździł do pracy. W ten sposób Ania utknęła z kilkuletnim synkiem w malowniczej wiosce bez komunikacji publicznej, bez przyjaciół, bez znajomość języka tubylców, bez własnego źródła utrzymania. Niby wszystko było wspólne, ale samochód był Janka, jego były pieniądze, jego konto w banku, do którego ona nie miała upoważnienia. Oczywiście mogła skorzystać z auta, jeśli wcześniej to ustaliła z mężem, a dokładniej on jej pozwolił. Oczywiście dawał jej pieniądze, jeśli tylko zatwierdził dany wydatek.
Wyjazd zagranicę miał być dla niech zastrzykiem finansowym, jednak dla Ani stał się podstawą do uzależnienia, poddaństwa, bo bez zgody Janka nie mogła nic zrobić- po prostu nie było jej stać. Mąż potrafił się najzwyczajniej nie zgodzić na dany wydatek i nie dać pieniędzy. Przyszła jesień i chłody, a ich syn nie miał ciepłej kurtki. Janek nie dał żonie pieniędzy twierdząc, że brak jej gustu i kupi coś w "badziewnym kolorze". Postanowili więc, że wspólnie pojadą do sklepu, jednak mąż nie miał czasu i tydzień za tygodniem mijał. Ich syn zaś chodził w leniej wiatrówce, do której Ania uszyła podszewkę ze starego kocyka. Wtedy tłumaczyła Janka brakiem czasu i oszczędnością. Po 3 kolejnych tygodniach mąż zgodził się wybrać do sklepu i zatwierdził zakup kurtki dla własnego dziecka.
Pewnego dnia Ania odebrała telefon od Janka: "Właśnie jestem w szpitalu." Otóż, mąż miał problemy ze zdrowiem i poszedł na badania, które okazały się na tyle niepomyślne, iż konieczny był natychmiastowy zabieg. Ani o swoich problemach, ani o wizycie u lekarza nie poinformował żony- po co? Ich synek przebywał wówczas w oddalonym o 15 km przedszkolu. Ania nie miała żadnego środka transportu by odebrać dziecko, a w portfelu jak zwykle zaledwie kilka euro. Jej mąż zaś był właśnie operowany w szpitalu, do którego nawet nie miała jak się dostać. Poradziła sobie. Pomogli jej sąsiedzi. Zawieźli, pożyczyli pieniądze, zaopiekowali się dzieckiem.
Niestety, Janka ta sytuacja niczego nie nauczyła. Po jego powrocie do domu znów wyliczał żonie każdy grosz, nie upoważnił jej do korzystania z konta w banku. Ba, Ania nawet nie wiedziała w jakim banku są te niby "ich pieniądze".

Czara się przelała, gdy Ania odkryła, że istnieje "druga kobieta". Janek był na tyle pewny siebie, bądź głupi, że zostawił dowody w swoich rzeczach do prania. Podobnie jak u Ali, zadziałały najzwyklejsze ludzkie uczucia. Mąż nie chciał z nią rozmawiać, nie miał akurat ochoty. Ania się wyprowadziła i zabrała syna. Janek wpadł we wściekłość. Wydzwaniał po znajomych, nakazywał natychmiastowy powrót dziecka do domu, groził policją. Następnego dnia, mimo że wiedział, gdzie przebywa ich syn, złożył doniesienie na własną żonę- oskarżył ją o porwanie. Wystąpił też do placówek opieki społecznej o odebranie dziecka. Pikanterii dodaje mały detal, że za dwa dni wyjeżdżał nad tropikalne morza z tzw "przyjaciółmi", by spędzić tam radośnie 2 tygodnie ale latorośli zabrać nie zamierzał (żony ma się rozumieć też nie).
Nawet osoby postronne wiedziały co się święci i że to nie o syna toczy się walka, tylko o dominację nad żoną. Janek wydzwaniał do znajomych Ani z pogróżkami, zabraniał im pomagać, "wtrącać się", groził policją i dożywotnią zemstą. Wszystko po to by osaczyć żonę, która na obczyźnie nie mogła liczyć na wsparcie rodziny, nie miała własnych pieniędzy, więc bez pomocy znajomych nie mogłaby przetrwać. Był wściekły, bo tracił kontrolę, bo głupia baba zamiast poczekać, aż będzie chciał z nią porozmawiać, zaczęła wykręcać numery. Zbuntowała się, a przecież nie miała prawa, przecież nie miała możliwości- skutecznie się o to starał.


Zespołem maltretowanej żony określa się ogólnie różnego rodzaju konsekwencje stosowania przemocy wobec żony: przemocy fizycznej (bicie), przemocy emocjonalnej (dokuczanie, wyzwiska), seksualnej, ekonomicznej (pozbawianie środków do życia).
Zazwyczaj kobiety nie są skłonne do oficjalnego oskarżania mężów (zależność ekonomiczna, wiara w to, że on się zmieni, zbytnia bierność), zaś mężczyźni usprawiedliwiają się i uzasadniają swoje zachowanie prowokacją ze strony małżonki.
Czynnikami predysponującym są między innymi:
-młody wiek żony, jej niskie wykształcenie, brak własnych dochodów (od tych reguł zdarzają się wyjątki)
-mężczyzna mający niski status społeczny, niską potrzebę osiągnięć, wyrażania uczuć
-osobowość ofiary: bierna, masochistyczna, depresyjna, bierno-zależna, niedojrzała, lękowa
-wyniesienie takiego wzorca relacji z domu rodzinnego.
Niekiedy maltretowanie zaczyna się od pierwszej ciąży, co tłumaczone jest frustracją seksualną mężczyzny, zmianą stylu życia rodziny i zachowania żony, niechęcią do posiadania dziecka. (wg Zbigniew Lew-Starowicz: "Seksuologia sądowa.")

Tyle teorii. W praktyce, gdy słyszę kolejny raz jak sąsiad traktuje swoją siedemdziesięcioletnią żonę, a potem obserwuję wielkie sińce na jej ramionach (efekty wykładów o wyższości mężczyzny nad kobietą), nóż w kieszeni mi się otwiera. Zdaję sobie sprawę, że w tej konkretnej sytuacji nic zrobić nie mogę, bo nawet dzieci sąsiadki nie próbują jej pomóc. Wszyscy się przyzwyczaili, nie chcą zmian, skoro poszkodowana też ich nie chce.
Za każdym razem jednak rośnie we mnie motywacja, by pomagać Ani. By ta piękna, młoda kobieta nie podążyła losem naszej sąsiadki. By nie straciła wiary, że można wyrwać się z matni toksycznego związku.

13 sie 2010

Badanie.

Trzeci raz w tym tygodniu przechodzę przez badanie lekarskie. Diagnozy są różne i najczęściej brzmią tajemniczo, dziwnie.
Dziś przyszedł pan doktor z asystentem. Doktor-miły, choć nader mało profesjonalny. Asystent- bez przywitania się, począł mnie opukiwać w różne części ciała.
-Jak się pani czuje?
-Nie najlepiej.
-Boli coś?
-W zasadzie, to tak.- Odparłam lekko znużona.
Doktor zajrzał mi do oka miażdżąc niemal moją gałkę oczną.
-Auu!- Wyrwało mi się.
-Nic, nic. Cicho.-Zakomenderował doktor. W tym czasie asystent wyciągnął całą baterię strzykawek.
-A co pan teraz robi?
-Sprawdzam oddech.- Doktor wydął policzki i przyjął minę "na eksperta".
-Zazwyczaj jak pacjent mówi, to znaczy że oddycha.- Rzekłam złośliwie.
-W takim razie... zbadam puls.- Faktycznie, łapie mnie za nadgarstek i stwierdza -Puls jest!

Po kilku minutach oględzin mojego ciała i wykonaniu zdjęcia rentgenowskiego doktor stwierdził:
-Ma pani trochę złamaną nogę.
-Trochę???- Proszę, a myślałam, że żadna diagnoza mnie już nie zaskoczy.
-Tak, troszeczkę, ale nie bardzo.
Chciałam wdać się w dłuższą dyskusję z lekarzem, ale właśnie w tej chwili Asystent (robiący mi zastrzyk w kolano) przemówił:
-Psi tu! ...oooo tu psi-psi!- Wskazał palcem na rosnącą na podłodze kałużę.
Ozdrowiałam natychmiast.

Letnie wakacje to czas najbardziej pracowity dla Młodej Matki; dwa miesiące sam na sam z potomstwem, wycieczki, upał, wypady na basen, nauka jazdy na rowerze z Dzidkiem i co najważniejsze nauka czystości z Mateo w roli głównej. Okres to wspaniały, aczkolwiek wyżymający mnie ze wszelkich zapasów witalności. Gdy wieczór zapada a dzieci w końcu zasną, co przez upał odwleka się godzinami, nie mam siły na żadne intelektualne rozrywki. Zmuszam się do przeczytania kilku stron po francusku o chorobach neurologicznych, lecz na pisanie bloga już energii nie starcza.