30 lip 2008

A imię jego ... (Czterdzieści i Cztery)

Nadanie imienia dziecku stanowi akt nie lada odwagi. Nazywamy je przecież na całe życie. Niektórzy biorą pod uwagę nie tylko własne gusta ale i rodzinne tradycje, historię kraju, datę urodzenia, przepowiednie Nostradamusa, położenie gwiazd i wiele innych. Całe szczęście, że prawodawstwo w wielu krajach pomaga rodzicom podjąć decyzję. Rządzący zdają sobie sprawę z trudu nadawania imienia i na swój sposób pomagają.
W Polsce, jak wszystkim wiadomo, istnieje dość spory spis imion oraz ich poprawnej pisowni, aby ograniczyć zapędy rodziców na oryginalność jak np. Channa, Xszysztof czy Urszóla. Przepis ten nie dotyczy obcokrajowców, którzy dysponują większym polem do popisu. Mamy też ograniczony czas na podjecie decyzji tj. 7 dni i ewentualnie jeszcze miesiąc na wprowadzenie zmian, gdy tak jak w przypadku naszych znajomych, mąż pomylił się w urzędzie i nazwał córkę Kanuta zamiast Joanna.
We Francji, w której mieszkaliśmy ponad rok, dostępne są wszystkie imiona wymienione w kalendarzu. Dlatego czasem można spotkać osobę noszącą dumne imię „Fète National” (po polsku święto narodowe) lub „Armistice” (czyli zawieszenie broni). Aż korci, żeby dołączyć do nich naszą świecką „Tradycję” z filmu „Miś”.

Przyznam się szczerze, że w przypadku naszego drugiego synka mieliśmy szereg rozterek. Tyle jest przecież ładnych imion a my musimy się zdecydować na jedno, co najwyżej dwa. Brakowało mi odwagi w podjęciu ostatecznej decyzji (w przypadku Dzidka mieliśmy mniej wątpliwości). Ach ta ostateczność, nieodwracalność wyboru na całe życie! Na domiar złego zdaję sobie sprawę, że niezależnie jak nazwiemy dziecko, to ono i tak w wieku nastoletnim stwierdzi, że ma obciachowe imię. Dlatego powinnam być pewna, aby za parę lat bez cienia fałszu tłumaczyć sfrustrowanemu nastolatkowi, że Florian czy Bonifacy to dla mnie najpiękniejsze imię pod słońcem, że to mój prezent dla niego, dowód mojej miłości etc. W końcu w decyzji pomogły nam szwajcarskie przepisy, które ograniczają czas na jej podjęcie do 3 dni roboczych.

Te trzy dni dla nas okazały się dostateczną motywacją, lecz dla Azjatki z sąsiedniego pokoju istnym utrapieniem. Otóż w jej kulturze nie można nazwać dziecka tak hop-siup, trzeba uwzględnić szereg czynników jak np. położenie gwiazd. Najczęściej zebranie wszelkich danych zajmuje około miesiąca a w Genewie zmuszają ich do„wyrobienia się” w przeciągu 72 godzin.

Natomiast w kwestii samego imienia w Szwajcarii panuje całkowita dowolność. Jedynym ograniczeniem są słowa obraźliwe. Dlatego w Genewie odmawia się zgody na semickie imię Salope, które po francusku znaczy zdzira (podejrzewam, że w części niemiecko języcznej nikt by nie zgłaszał sprzeciwu). Poza tymi nielicznymi wyjątkami, rodziców nie dotyczą żadne ograniczenia. Mogliśmy zatem nazwać synka dowolnie, przeszłoby każde dziwactwo. Zastanawialiśmy się nad dwoma imionami. Nazwisko mamy krótkie, więc czemu nie? Moglibyśmy nazwać Go np. Bartolini Bartłomiej albo Turkuć Podjadek, Lis Witalis lub po prostu Czterdzieści Cztery (nareszcie maturzyści wiedzieliby, o co Mickiewiczowi chodziło). Przyznam się, że dla mnie Lis Witalis de Silva brzmi lepiej niż np Diana Bzdyra (pewna polska dziennikarka) czy chociażby Donald Tusk (zawsze muszę się chwilkę zastanowić, co jest imieniem a co nazwiskiem).

Po kilku dniach rozterek, telefonów od rodziny z propozycjami (o które nie porosiliśmy), w końcu nazwaliśmy naszego maluszka. Dziś, po dwóch miesiącach, to imię wydaje się tak naturalne i oczywiste, że aż dziwi mnie nasza histeria związana z jego wyborem. Dziś już nie mam wątpliwości, rozkoszuję się wszelkimi odmianami i zdrobnieniami imienia naszego synka. Tak jakby od zawsze miał się tak nazywać i tylko my, jego rodzice, musieliśmy to zrozumieć.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Bonifacy ??
Już Florian lepszy :)