Wychowywano mnie na grzeczną dziewczynkę. Uczono, że starszym ustępuję się miejsca w autobusie, że sąsiadom mówi się "dzień dobry", że trzeba być życzliwym i sympatycznym a jak ktoś nam na głowę napluję zapytać, czy się przypadkiem nie ubrudził.
Dziś jako mama i w dodatku kobieta w ciąży wychodzę z założenia, iż nie dbam o konwenanse i wcale nie chce być "grzeczną dziewczynką".
Moje ciężarne koleżanki, co jakiś czas, skarżą się na znieczulicę i brak zrozumienia ich sytuacji przez otoczenie. Chodzi o ustępowanie miejsca w środkach transportu (a raczej jego brak), przepuszczanie w kolejce do kasy, palenie papierosów w ich obecności etc. Narzekają, skarżą się a jednocześnie w opisanych sytuacjach pozostają ułożone i bierne, po prostu "panienki z dobrych domów".
Jednak dlaczego komuś obcemu ma być bardziej miłe dobro moje i dziecka niż mi samej? Skąd to przekonanie, że inni powinni się bardziej troszczyć o ciężarną niż ona o siebie i swojego berbecia? Ciąża to nie jest okres na przyjmowanie z dumą przeciwieństw losu i płakanie ukradkiem na niegodziwość ludzką. To okres, w którym powinnyśmy zacząć uczyć się dbać o dobro dziecka i nas samych. Jeśli czuję się zmęczona i potrzebuję pomocy, ustąpienia miejsca czy innego "specjalnego traktowania", to o nie proszę. Jeśli moja durna sąsiadka codziennie pali pety w windzie rujnując własne zdrowie i zagrażając mojemu, to zwrócę jej uwagę. Oczywiście bez bezczelności pt, czy mogłaby pani hodować raka płuc i niedokrwienie serca w zaciszu swego mieszkania, ale kulturalnie. Dumę i wstydliwość chowam do kieszeni, bo w grę wchodzi ważna sprawa -przyszłość mojego dziecka. Kto inny ma o nią dbać zarówno dziś jak i jutro?
Oczywiście i ja wielokrotnie okazałam się podszyta "grzeczną dziewczynką", choć obiecywałam sobie, że będę stanowcza. Jednak się zdarzało, że z powodu głupich konwenansów pozwalałam komuś zaszkodzić Dzidkowi. Tak np odwiedzają nas znajomi, żeby zobaczyć maluszka i przyprowadzają swoje urwisy z gilami do pasa oraz rzężącym kaszlem niczym w zaawansowanej gruźlicy płuc. Tłumaczą się wdzięcznie, że nie byli w stanie odmówić dzieciom tej wizyty, bo one taka chęcią ujrzenia naszego synka pałały. A ja, jak sierota, wpuszczam dwie chodzące bomby biologiczne do własnego domu, gdzie rozsiewają wirusy, chrząkają, kichają i wycierają gluty. Trzy dni później mój pierworodny dostaje gorączki 39,5 C o 1 w nocy a ja jestem sama, bo mąż wyjechał w sprawach służbowych. Patrzę na moje kilkumiesięczne dziecko, bezbronne, targane infekcją oraz niedającą się zbić gorączką i obiecuję sobie, że następnym razem stanę na wysokości zadania i bezczelnym gościom przynoszącym do mojego domu kiść drobnoustrojów zatrzasnę drzwi przed nosem. I co... nadal trwam przy konwenansach.
Jesteśmy na imprezie z okazji pierwszych urodzin córeczki znajomych. Wśród grona zaproszonych pojawia się para kaszlących zombi z podkrążonymi, szklistymi oczami. De Silva puszcza mi porozumiewawcze spojrzenie i całą imprezę staramy się izolować Dzidka od chorych dzieci. Na nic zdały się nasze próby. Infekcja się przyplątała a jej źródło potwierdza choroba kilkorga innych zaproszonych maluchów. Szanowna jubilatka zaś "wylądowała" na antybiotykach. Znowu jestem zła na siebie. Obiecuję, że następnym razem w takich okolicznościach dostanę ataku woreczka żółciowego i szybko opuścimy towarzystwo.
Trenuję w sobie egoizm, egoizm kontrolowany, -specjał domowej kuchni, aby w razie potrzeby umieć stanowczo powiedzieć "nie" tym, którzy przez swoją bezmyślność mogą zaszkodzić mnie lub moim dzieciom. W tych sytuacjach, to nie ja powinnam się wstydzić czy czuć zażenowanie, lecz oni. Zatem obrastam egoizmem i jestem z tego dumna.
22 kwi 2008
Egoizm kontrolowany.
Autor: Gabi o 09:20
Etykiety: dziecko, egoizm, konwenanse, macierzyństwo, odwaga
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
4 komentarze:
Ten sam problem jest w pracy: przychodzi taki aparat do biura, rzęzi i prycha ale bardzo z siebie dumny bo udowodnił szefowi jaki jest 'zmotywowany'. Potem co prawda połowa załogi idzie na chorobowe i dopiero mamy wydajność...
Ale trzeba trochę odwagi, żeby powiedzieć: 'Albo on idzie do domu albo ja'. Żeby dodać motywację można sobie wyobrazić, co będzie jak przyniosę tę francę do domu i wszyscy się zarażą...
Pacjenci tez przychodza chorzy na zabiegi, bo przeciez "tak dlugo czekali"... Asertywnie klade takich twarza w dol (nosem w dziurke - he he) odslaniam plecy i wykonuje jakas wyjatkowo bolesna procedure. Jak spoconego delikwenta owieje po plecach to nie ma bata, albo rozlozy sie na dobre, albo jest zdrowy - tylko mial alergie ;-)
AsiaBe
Drogi Lisie
Pamiętam jak dziś, moja szefowa miała do mnie żal, że pozwoliłam sobie na 3 dniowe zwolnienie na okresie próbnym (miałam infekcje wirusową z wysoką gorączką). Jej zdaniem powinnam przyjść do pracy i tylko złamanie lub ciężkie kalectwo usprawiedliwiałoby moją nieobecność. Dodam, że pracowałam na oddziale kardiochirurgicznym z pacjentami po przeszczepach serca, którzy mają farmakologicznie obniżaną odporność. To że mogłam zarazić współpracowników, to w tej sytuacji było najmniej istotne.
Jeden z moich pacjentów (chłopak w wieku 25 lat) czekał na przeszczep serca z powodu ciężkiego zapalenia serca wywołanego "nieprzeleżaną" grypą. Mówił, że musiał pójść do pracy. Nie trzeba dodawać, że podczas jego walki o życie żaden ze współpracowników nie odwiedził go w szpitalu.
Pozdrawiam
Asiu!
Dobrze im tak, za głupotę trzeba płacić.
Jak się ma małe dzieci w domu, to na prawdę szlag trafia, gdy ktoś Cię zaraża w pracy, autobusie etc. Ja to ja najwyżej pochoruję, pójdę na zwolnienie, odrobię zaległości w lekturze. Jednak jak później moje maleństwo cierpi katusze, to mam ochotę wyć.
Nie ma litości dla roznoszących choróbska!!!!
Buziaki
Prześlij komentarz