Zrobienie zakupów z moimi kochanymi, małymi facecikami stanowi nie lada zagadnienie logistyczne. A cała sprawa rozbija się o gastronomię.
Dzidek jada niby samodzielnie, dlatego jeden posiłek trwa nawet do 45 minut. Dlaczego „niby samodzielnie?” Gdyż, co chwilę muszę go motywować. Zaś jeśli tylko na moment spuszczę mojego kochanego szkraba z oka, w jego talerzu pojawiają się jakieś potwory nieznanego pochodzenia, a butelka z piciem zamienia się w pojazd kosmiczny i eksploruje świat dookoła. Mateo też się nie śpieszy przy jedzeniu; jedna pierś, odbeknąć, druga, odbeknąć a czasem później jeszcze mała dokładka.
Najlepiej, gdy rozminą się fazami. Wtedy nie muszę się zamieniać w „ośmiornicę” czy inspektora Gadżeta. Rozwiązanie to ma jednak swoje wady, gdyż po umyciu starszego syna odgórnie (tj. zęby i buzia) a młodszego oddolnie (zmiana pieluchy) pozostaje mi w porywach do 3 kwadransów względnego spokoju.
Dziś w planach miałam zakup paru drobiazgów do domu. Potrzebowałam zatem około 90 minut podczas dnia, w których moi synowie nie będą targani ani głodem ani chłodem ani problemami natury egzystencjalnej (co się tyczy na razie tylko Dzidka).
Po wielu przygodach udało nam się wyturlać z domu. Mimo moich obaw nasza wspólna wyprawa po sklepie przebiegała dość harmonijnie. Mateo spał a jego starszy brat znalazł sobie zabawę w postaci czytania cyfr na tabliczkach z cenami.
Przy stoisku z zasłonami zaskoczyła mnie nagła cisza. „Oj nie słyszę cyferek! Chyba czas najwyższy zapodać Dzidkowi coś do przekąszenia.” – pomyślałam. Niestety było już za późno. Poziom cukru we krwi mojego pierworodnego obniżył się drastycznie. Mój kochany synek wszedł w fazę donkiszoterii. Odszedł ode mnie już na odległość kilku metrów, uniósł ręce i z niezbyt głośnym okrzykiem zwycięstwa ruszył cwałem w poszukiwaniu wiatraków (a może Dulcynei). Wtedy ja (jego wierny Sancho Panza) porzuciłam zasłonki, żabki, karnisze i chwyciwszy wózek, puściłam się pędem za moim Don Kichotem. Znalazłam go dość szybko. Był opuszczony i zdezorientowany. „Nie tak łatwo jest znaleźć wiatraki w dziale z meblami.”- pomyślałam. Na twarzy małego, błędnego rycerza pojawiły się łzy. Zapytałam go, co się stało i sądziłam, że poznam nową historię o olbrzymach bądź potworach. „Mama mi uciekła”- oparł Dzidek.
Zapodałam błędnemu rycerzowi coś na ząb i w spokoju dokończyłam zakupy. Potem czekał nas tylko szybki powrót do domu na sygnale z uwagi na głód Mateo.
Czas na podsumowanie pierwszych wspólnych zakupów.
1. To jest wykonalne!
2. Mam wspaniałych synów, tylko czasem jedzenia brak.
3. Mój dzielny Don Kichot mnie szukał, zatem awansowałam z roli Sancho Panza na Dulcyneę (lub na wiatraki).
7 cze 2008
Zakupy we trójkę.
Autor: Gabi o 23:43
Etykiety: dziecko, gastronomia, wyzwanie
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz