Dziś jest Dzień Dziecka a przy okazji moje urodziny. W zeszłym roku de Silva w prezencie zorganizował mi lot na paralotni w Alpach co, z uwagi na położenie geograficzne Genewy, nie było trudne.
Prezent był super. Pojechaliśmy w bardzo malownicze miejsce na wysokość 2.000 m n.p.m. Dzidek w prawdzie nie był zachwycony, gdy mama po prostu wzbiła się w powietrze i odleciała z jakimś obcym panem nota bene dość przystojnym. Natomiast ja byłam dosłownie w siódmym niebie.
W tym roku moje urodziny obchodzimy trochę inaczej. Zaczęło się od „hucznej balangi” już o godzinie zero, którą zafundował nam Mateo budząc się z kolką w środku nocy. Zatem sobie poszaleliśmy do godziny 2. Potem okazało się, że Dzidek ma gorączkę, zatem nici z odwiedzin znajomych wraz z dziećmi i z imprezki. Trudno. Następnie czekała nas już tylko pobudka około 6 na karmienie.
Całe szczęście rano po przygotowaniu śniadania dla chorego pierworodnego i nakarmieniu po raz kolejny jego młodszego brata dane było mi sobie podrzemać niemal całą godzinkę. Wstałam rześka jak skowronek a przy śniadaniu Dzidek wręczył mi pierwszy „prezent” w postaci niespodzianki w majtkach. Mój cudownymąż zajął się zarówno „prezentem” jak i doszorowaniem jego ofiarodawcy. Mi pozostało tylko upranie ubrania.
De Silva musiał opuścić dom na 2-3 godziny. Przed wyjściem jeszcze się dopytywał, czy na pewno dam sobie radę. „Dam, dam.” -odparłam hardo, nie wiedząc, co czynię. W ten sposób skazałam się osobiście na kolejny punkt hucznego obchodzenia urodzin. Kiedy zostaliśmy sami, Mateo dostał ataku kolki a Dzidek wymiotów. Czułam się jak „kobieta- ośmiornica”, gdy każda kończyna mojego ciała wykonywała inną czynność; rękami ratowałam pierworodnego, nogą bujałam wózek. Jak szaleć to szaleć!!!
A mieliśmy takie wspaniałe plany na Dzień Dziecka; leniwe śniadanko, kościółek potem udanie się na ciekawie zapowiadający się festyn w naszej dzielnicy, wieczorkiem urocza kolacja ze znajomymi przy raclette (danie z roztapiającym się szwajcarskim serkiem, coś trochę podobnego do fondue) i lody na deser. Miało być tak pięknie.
Wieczorem, kiedy nasze pociechy pogrążyły się w zbawiennym (zarówno dla nich jak i dla nas) śnie, patrząc w lustro rozmyślałam nad przemijaniem. Ile się zmieniło od moich ostatnich urodzin? Jakże odmiennie czuję się dziś w porównaniu do tego dnia rok temu? Wtedy było mi jak w siódmym niebie. Dziś mój stan ma z niebem tyle wspólnego comyśli, iż skonam z powodu zmęczenia oraz panującego w domu obłędu i w ten sposób przeniosę się na łono Abrahama. Ach, albo posiadanie dwójki dzieci w domu graniczy z ciężkim kursem przetrwania co najmniej na Marsie albo się po prostu starzeję. Wszystko mnie boli, po dzisiejszym dniu: głowa od hałasu, plecy od noszenia Mateo i karmienia go wróżnych wymyślnych pozycjach. De Silva obejmując mnie czule wręczył mi prezent urodzinowy –bon na masaż. Podarunek jak najbardziej praktyczny oraz na czasie. W myślach mam zeszłoroczny lot na paralotni. Ach, chyba rzeczywiście się starzeje.
PS. Wieczór to jeszcze nie koniec dnia. O 22.30 Mateo zarządził karmienie a przy okazji obdarzył mnie pierwszym, świadomym uśmiechem. To się nazywa prezent urodzinowy! Mimo wszysko cudownie być mamą.
2 cze 2008
Urodzona w Dzniu Dziecka.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
2 komentarze:
Spóźnione wszystkiego najlepszego z okazji urodzin!!!
Trochę przerażający miałaś dzień. Ale takie dni zdarzają się chyba czasami a nie codziennie??!
Kasia
Dziękuję serdecznie. Dzień nie był tylko troszkę przerazający. Masz rację takie dni zdarzają siętylko czasami.
Prześlij komentarz