Kiedyś pewien młody chłopak poderwał mnie "na kupno nart". Chodził ze mną dzielnie po giełdzie na Stegnach, pomagał wybrać, doradzał, znosił przymierzanie butów, kurtek, spodni, testował narty, dobierał kijki etc. Jego wysiłek zaowocował po kilku tygodniach pierwszym pocałunkiem, którego właśnie niedawno minęła dwunasta rocznica. Później ów chłopak został "moim chłopakiem", potem narzeczonym, jeszcze później "byłym narzeczonym" czy, jak kto woli, mężem. Kupiony zaś 12 lat temu sprzęt służył mi wiernie, a ja, równie wiernie, nie chciałam się go pozbywać. Niestety powoli zaczęłam dojrzewać do zdrady.
Pierwsze wymieniłam kijki, po tym jak jeden z nich połamał się doszczętnie. W odstawkę poszły też buty, bo mimo doradztwa de Silvy, okazały się nad wyraz niewygodne. Kurtka Alpinusa wytrzymała nadgryzanie zębem czasu, w przeciwieństwie do mojej talii (po dwóch porodach). Podobnie spodnie, które ostatnimi latami straszliwie się zbiegły w pasie. Mogę parafrazować "Wesele" i rzec, iż ostały mi się jeno narty.
Od kilku dobrych sezonów znajomi namawiają mnie na ich wymianę, ba nawet "były narzeczony" też stara się wskazać zalety nowoczesnych karwingów. Przez pewien czas opierałam się tym perswazjom jedynie przez kobiecy sentyment. Uznawszy jednak racje autorytetów, przymierzam się powoli do zakupu nowych.W końcu decyzja zapadła. Czas wymienić sprzęt i ubranie! Z uwagi na osobiste sentymenty, postanowiłam zacząć realizację planu od punktu drugiego.
Wydawało się, że dokonanie zakupu pod koniec sezonu jest dobrym pomysłem z uwagi na wyprzedaże. Jednak skrzecząca rzeczywistość nie potwierdziła tej tezy, gdyż po pierwsze obniżki nie były tak atrakcyjne, jak sądziłam, a po drugie wachlarz ofert był przerzedzony niczym pióra kury stojącej najniżej w piramidzie dziobania, czyli nędzne ostatki jedynie w rozmiarach XX. Ponieważ nie jestem ani specjalnie chuda, ani (wbrew własnej opinii) straszliwie gruba, nie mogłam nic dobrać i już myślałam, że odejdę z kwitkiem, gdy sprzedawca podał mi spodnie w malinowym odcieniu. Do tej pory kolor ubrań sportowych stanowił dla mnie kryterium drugorzędne. Nadawał się każdy, pod warunkiem, że był czarny, ewentualnie niebieski. Jaskrawo-malinowe portki nie mieściły się w granicach mych preferencji, ani gustu. Malinowe spodnie dodatkowo skojarzyły mi się z pewną instruktorką, którą nazywano"Różową Panterą" (z uwagi na kolor ubrania) a która zasłynęła bynajmniej nie swą znakomitą techniką jazdy na nartach. A było to tak. Pani instruktorka zarządziła krótka przerwę i oddaliła się w pobliski lasek. Po chwili przyjechała nieskazitelnym stylem ze złączonymi równolegle nartami, na których tyłach parował jeszcze ciepły (aczkolwiek nie koniecznie pachnący) powód jej chwilowego zniknięcia.
Zatem z uwagi na osobiste skojarzenia, tudzież gust, kolor różowy zdecydowanie odpadał. Cóż kiedy, obecnie taka panuje moda, a ponadto inne ubranie dostępne nie jest?
Po przymierzeniu, malinowe spodnie okazały się uszyte jak na miarę. Stanęłam wobec wyboru strasznego, bo nie chciałam rezygnować z własnych upodobań, ani ślepo podążać za modą. W końcu, schowawszy uprzedzenia, rzeczone portki kupiłam, pocieszając się, że w razie lawiny, to mnie pierwszą pomoc odnajdzie, gdyż żarówkowy kolor widoczny będzie z setek kilometrów jak i spod ton śniegu. Zaś, co najważniejsze, "byłemu narzeczonemu" spodobałam się w jaskrawych gaciach, choć oczywiście nijak ich koloru nazwać nie potrafił.
Teraz zaś jak na tytułową fushion victim przystało potrzebuję kupić pasujący kolorystycznie kask i gogle, koniecznie w odcieniu pink. A narty? Może, się w nie wyposażę w kolejnym sezonie.
6 kwi 2009
Fushion victim.
Autor: Gabi o 10:12
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
13 komentarzy:
Z pewnością gdybym nazywał się Miszczak i był dyrektorem programowym w TVN zaprosiłbym Panią do programu "Urzekła mnie Twoja historia"
Co tam romantyczne filmy powieści jeśli to dopiero blog niesie ze sobą prawdziwy romantyzm.
Podczas powrotu z Brukseli pewien chłopak podszedł do mikrofonu i opowiedział pewną historię.
Podczas powrotu z Genewy siedziałem z pewną dziewczyną, nagle ona przytuliła się do mnie, a ja do niej. Dzisiaj też siedzimy przytuleni.
Zastanowiło mnie, po przeczytaniu Pana wypowiedzi, co oznacza w dzisiejszych czasach romantyzm. Co to znaczy byc romantycznym (pomijając poetów romantycznych tworzących w XIX wieku)? Czy np kolacja przy świecach jest romantyczna?
Dla znajomych Amerykanów my-Europejczycy, Polacy jesteśmy narodami romantycznymi, bo używamy form grzecznościowych, nie mówiąc o wschodnioeuropejskim akcencie i micie słowiańskiej piękności zza berlińskiego muru (dziewczyny Bonda).
A dla mnie? Romantyzm to szczerość uczuć, sentymentalność, intymność a kolacja przy świecach nie spełnia tych kryteriów bardziej niż spacer po górach.
pozdrawiam
Dla mnie romantyzm to przede wszystkim autentyczność przeżywanych i wyrażanych w stosunku do drugiej osoby uczuć.Przez autentyczność rozumiem zaangażowanie się całym sobą w to co się mówi drugiemu człowiekowi, ale także manifestuje innym w formie przemówień. Czytająć Odę do młodości czytelnik czuje autentyczność przekazu autora. Widać, że on sam w sposób niebywały utożsamia się z własnymi słowami.
Wracając jednak do meritum.
Romantyzm to tradycja.Spotkanie drugiego człowieka i poznanie jego(Ja) jest cudowne. Chodzenie po giełdzie przymierzanie itp. to właśnie kiełkujące uczucie, które w miarę czasu rośnie, rozwija się. Czy dzisiaj można spotkać taki wzrost, taką autentyczność? Po pierwszym spotkaniu mówi się, że się kogoś kocha, ogłasza całemu światu poprzez GG, Skype i inne komunikatory, aby po czasie wszystkie pozytywne słowa zniknęły, a zastąpiły je negatywne epitety, których nie będę przytaczał.
Jeśli z drugą osobą nie chcę spędzić reszty życia to jak mogę powiedzieć, że kogoś kocham? W takim razie miłość jest nietrwała, a raczej miłość zastępuje chęć posiadania partnera do czasu kiedy nie znudzi się.
Odnoszę to sytuacje szczególnie do ślubów cywilnych, które de facto są tylko umową cywilnoprawną rodząca określone skutki prawne. Jeśli związek to umowa, którą zawsze można przerwać to czy ma ona jakiść sens.Sam zastanwiałem się czy chciałbym wziąźć ślub cywilny razem z kościelnym. Brak ślubu byłby dla mnie samego manifestacją swojego stosunku do niego.Po czasie moment ten musiałby nastąpić, gdyż miłość musi w pewnym momencie przywdziać znamoiona prawa.
W tym temacie widać różnicę miedzy nami. Dla mnie ślub cywilny stanowi rodzaj umowy społecznej (watek prawny, choć rzeczywiście istnieje, pomijam). Gdy przedstawiamy kogoś per "moja żona" "mój mąż", to jest to wiadomość dla społeczeństwa. Nie muszę każdemu tłumaczyć łączącej nas relacji, czy jakie mamy plany wobec wspólnego związku. Jako małżeństwo możemy skorzystać z szeregu przywilejów społecznych, nie tylko na gruncie prawnym np wszyscy będą nas razem zapraszać, mamy dostęp do informacji poufnych dotyczących współmałżonka np jego stanu zdrowia etc.
Przypomniał mi się cytat z pewnej komedii "Nie jest pani żoną, to kim pani jest?"
Ślub cywilny dla mnie jest objawem dojrzałości społecznej. Natomiast obowiązujące w tej kwestii prawo, sprzyja trwałości związku, czego moi znajomi doświadczyli, gdy po pierwszych konfliktach małżeńskich pogodzili się na rozprawie rozwodowej.
Czy przez sformułowanie "w tym temacie" oznacza, że różnica zdań występuje co do ślubów cywilnych i rozumienia romantyzmu, czy tylko ślubów cywilnych, a romantyzm został wyłączony z porównania stanowisk?
Kontynuując wątek ślubów cywilnych. Po zawarciu ślubu kościelnego również można się zwracać do siebie mężu i żono i przedstawiać tak małżonka.
Wydaje mi się, że rodzina i znajomi zaproszą nas nawet, gdy nie będziemy małżeństwem w świeckim znaczeniu. Co do zaproszeń na imprezy masowe. Coraz częściej spotyka się określenie osoba towarzysząca, poprawność, ale także zmiany dokonujące sie w społeczeństwie wymagają wpisywania takiego określenia.
Informacja na temat zdrowia małżonka uzyskalibyśmy bez problemów w szpitalu, gdyż nie wymagają aktu zawarcia małżeństwa, a odmienne nazwiska zdarzają się.
Mam wrażenie, że większość osób nie zdaje sobie sprawy z wagi jaką ślub cywilny ma na dojrzałość społeczną. Dla większości jest to dodatek do ślubu kościelnego, a dzięki konkordatowi- nieutrudniający dodatek.
Pojednanie na sprawie rozwodowej zależy od stron i sędziego. Jeśli strony nie są pewne swojej decyzji, a sędzia ma talent, to można uratować małżeństwo. W sądach kościelnych może dojść do tego samego "znajomy" ks jest obrońcą węzła małżeńśkiego w Sądzie diecezjalnym.W tym momencie muszę zrobić dygresje. Na jego pytanie do matki "czy młodzi byli sobie wierni? Ona odpowiedziała - Taaak, chodzili do kościoła"
ślub cywilny po raz pierwszy został zastosowany w ustawodawstwie doby rewolucji francuskiej, a później włączony do Kodeksu cywilnego Francuzów(zwanego Kodeksem Napoleona). Co oznacza, że był on ukłonem Napoleona skierowanym do przeciwników Kościoła. Dzięki takimu balanowaniu Napoleon miał spokój we Francji i mógł podbijać Europę rozsiewająć sowje rozwiązania ne resztę Europy.
Różnica, o której wspomniałam, polega na postrzeganiu zagadnień. Pan podchodzi od strony prawnej, cywilnej a ja od społecznej, psychologicznej.
W nawiazaniu do wątku ślubu cywilnego , to posiadając małżonka nasze relacje (społeczne czy prawne) nie kończą się w momencie np zamieszkania osobno. Walizki można spakować ale dla świata nadal jesteśmy parą, co powoduje, że wciąż będą kwestie do omówienia, sprawy do załatwienia wspólnie a zarazem okazja do pojednania. Nie jest możliwe zaprzestanie kontaktów z małżonkiem cywilnym, w przeciwieństwie do ślubu kościelnego. O czym mówię np o zaciąganiu kredytu, przejścia na urlop wychowawczy, kupnie bądź sprzedaży nieruchomości etc.
Nie oznacza to, że jestem zagorzałą zwolenniczka ślubów cywilnych, bądź ich wyższości nad kościelnymi. Jedynie chciałam pokazać korzyści płynące z ich zawierania.
PS. We Francji obecnie można się także, jak mawiają moi znajomi, "spaksować".
Rzeczywiście nic bardziej nie cementuje związku małżeńskiego niż kredyt hipoteczny.
Ps Widziałem na Onecie, że zmiękczyła Pania Pana de Silve.Chciałbym napisać coś innego niż gratuluje, ale jakoś nie mogę znaleźć odpowiedniego słowa.
A udało mi się przemycić zakazane treści. Cenzor wyraził zgodę, gdyż na podstawie zdjęć nikt nie rozpozna naszego szkraba.
Chyba nie można uznać tego za precedens ten powstał przy umieszczeniu zdjęć Dzidka.1 Z takiego obrotu spraw wynuwam wniosek, że cenzor mięknie w swoim stanowisku.2 Gdyby zdarzyło się tak, że byłbym w Genewie to po zdjęciu z Onetu rozpoznałbym Dzidka, a więc na podstawie zdjęć zostałby on rozpoznany. Oczywiście w przypadku mniejszego dziecka jest to utrudnione.
Przyznam, że gdyby Pani nie zamieściała zdjęcia Pana de Silvy na blogu nigdy nie doszedłbym jak ma na imię. W tym przypadku zdjęcie stanowiło ważny środek w postępowaniu zmierzającym do zidentyfikowania postaci.
Witaj Gabi, od razu przepraszam, że całkiem nie na temat (a może troszeczkę) - interesuje mnie CERN! Może będę w Genewie w połowie maja i wtedy chciałabym choćby z daleka, choćby przez płot, popatrzeć na CERN, że o LHC nie wspomnę. Podpowiedz, czy to jest w ogóle możliwe? - pozdrawiam z Olsztyna, ewa.
CERN można zwiedzać. Jest ekspozycja czynna cały rok, na która wstęp możliwy jest niemalże z ulicy. Istniała też możliwość zwiedzania z grupą o przewodnikiem, ale nie wiem, czy obecnie to jest jeszcze aktualne.
Postaram się zrobić wywiad.
pozdrawiam
Dziękuję bardzo! A może wiesz, ile kosztuje wstęp?
Wstęp na ekspozycję jest darmowy. Nie wiem zaś jak wycieczki, oraz czy jeszcze się odbywają.
Prześlij komentarz