8 wrz 2008

Języki mniej lub bardziej obce.

Nie mam talentu do nauki języków obych. Uczyłam się ich bodajże już pięciu. W podstawówce rosyjsiego uczyła nas wspaniała pani Mrósia i nawet udało jej się zakorzenić ten język w mojej głowie. Niestety poźniej nie miałam okazji go używać i delikatnie ukorzeniona, rosyjska sadzonka zdziczała w zapuszczonym ogródku mojego mózgowia. Obecnie potrafię coś z siebie wydusić i dogadać się z naszymi wschodnimi sąsiadami jedynie w dość powierzchownym kontakcie np. kupując ogórki kiszone w „Russian House”.

W liceum przyszedł czas na angielski, francuski i nieszczęsną łacinę a w moim wydaniu była ona nader nieszczęna. Nie wiem, czy nauczycielka była kiepska, czy ja stanowię wyjątkowe antytalecnie w tej kwestii ale nie szła mi ta nauka. Nie poddawałam się wierząc, że „peraspera ad astra”. Jednak owe gwiazdy były co raz dalej i dalej ode mnie. Po każdym sprawdzianie rósł dystans między moimi tłumaczeniami tekstu (rądzacymi się w coraz większym bólu) a oficjalną, wymaganą ich wersją. Straciłam serce do łaciny i mimo że minęło już kilka dobrych lat, to nadal dostaję wysypki na konstrukcję Acusativus cum Infinitivo i inne tym podobne świństwa. Zatem poza kilkoma sentencyjami i pierwszym zdaniem z czytanki (Rosa blanca est.) nic, ale to nic, z łaciny mi nie zostało. Z moim angielskim było nieco lepiej zaś z francuskim mniej więcej jak złaciną, z naciskiem na więcej.

Na studiach postanowiłam uczyć się hiszpańskiego – tak tylko dla siebie i dla własnej satysfakcji. Jednak dośc szybko mój zapał zgasł kończąc na poziomie średnio zaawansowanym.

Uczyłam się zatem pięciu języków i w efekcie znam: trzy jako tako, (by się w miarę swobodnie się komunikować, bez bólu i lecącego dymu z uszu na skutek przegrzania mózgownicy), jeden raczej średnio niż zaawansowanie (u was są charoszyje agórcy kwaszenyje) oraz piąty-zwiędłe resztki łacińskie. W zasadzie, to moje umiętności w tej kwestii są ani duże ani małe i jak się okazało niedawno, nie są wystarczające.

Obecnie uczę się kolejnego obcego języka. Nie umiem jeszcze za dużo w nim powiedzieć, jednak już sporo rozumiem. Tym nowym językiem posługuje się Mateo. Mateo, nasz młodszy synek, jest czteromiesięcznym niemowlęciem, czyli jak nazwa wskazuje mówić nie powinien. Jednak on chyba się tym nie przejął, bo niezły z niego gadułek. Lubi sobie mówić po swojemu, lubi zaczepiać, zagadywać a nade wszystko uwielbia prowadzić dialogi np. ze mna lub swoim bratem. Oto podstawy języka naszego nie-mowlaka:
Elo – Cześć!
Gr..gru – Co słychać?
Aua, ała- Cieszę się niezmiernie.
Auku iku- Tu jestem.
La la – Jeść!
Eeeeeee...- Źle, oj źle (zależnie od akcentu i wymowy- bardzo źleeee)!
Ahka ika- To mi sie podoba.
Spotykane są wariacje jak „Eeeee la la eeeee”, czyle „Źle, jeść, oj źle!!”

Nauka języka Mateo przychodzi mi lekko. Możliwe, że przyczynę moich postępó wstanowi, jego prostota i brak skomplikowanej gramatyki. Możliwe, że nasz synek jest dobrym nauczycielem. A może, zwyczajnie, mam dużą motywację, by zrozumieć nasze dzieciątko a jego mowa jest najwdzięczniejszym jezykiem, jaki dane mi było poznawać.

2 komentarze:

Anonimowy pisze...

Ach ta łacina... A pani od łaciny... Kiedyś postawiła mi na jednej lekcji 3 (trzy) pały. Cóż "latina pulchra est" ;-)
A pamiętasz taka panią od angielskiego z liceum, co "th" czytała jak "s", a więc czasami wychodziło jej "through" --> "sru"? :-)))
AsiaBe

Gabi pisze...

Pmietam obie panie. Łacinniczka posługiwała się nawet specyficznym kodem w oparciu o jezyk polski "Cezarze rozewrzyj okiennice", co znaczyło "Klaudiuszu otwórz okno".
Buziaki