Ogólnie uważa się, że największą zmorą w małżeństwie jest posiadanie teściowej. Kim ona jest? Otóż teściowa to osoba wścibska, knującą mniej lub bardziej wymyślne intrygi, nieakceptująca współmałżonka swojego dziecka, chcąca za wszelką cenę udowodnić swoją nad nim wyższość. Poza tym, jest to postać stworzona do wieszania na niej psów i wymyślania na jej temat złośliwych dowcipów. Ogólnie można przyjąć, iż stanowi ucieleśnienie całego zła tego świata i z pewnością, gdyby któregoś dnia pozbyć się instytucji o nazwie "teściowa", nagle rozwiązałaby się połowa najważniejszych problemów Ziemi jak wojny, susze czy efekt cieplarniany.
Zaś ja w kontekście opisanych nastrojów społecznych będę z uparcie twierdzić, że matka mojego męża jest równą babką a nasze wzajemne kontakty zakwalifikowałabym do co najmniej neutralnie-pozytywnych. Nie jest tak, że zawsze wszystko między nami gra, oczywiście trafiają się zgrzyty i fałszywe dźwięki w mojej "symfonii z teściową". Ogólnie jednak udało nam się stworzyć dość przyjazny układ (możliwe, że po części, zawdzięczamy to dzielącej nas odległości).
Z mojej strony, mogę podać kilka założeń, które pomogły mi zaakceptować rolę synowej i prezent ślubny w postaci posiadania teściowej.
1. Teściowa to też człowiek. Nie jest aniołem ani ucieleśnieniem demona z piekieł. Im dłużej ją poznaję, tym bardziej przekonuję się, iż posiada liczną ilość wad, czyli zupełnie tak jak ja i znane mi osoby.
2. Jest matką mojego wspaniałego męża i to ona go wychowała. Zatem to jej zawdzięczam, że de Silva jest tym kim jest- facetem mojego życia.
3. Z reguły dobieramy sobie partnera życiowego przez pryzmat naszych rodziców. Bardzo więc możliwe, że mam cechy wspólne z moją teściową, skoro jej syn mnie właśnie wybrał. Możliwe zatem, że to, co mnie w niej wkurza, jest moją własną cechą.
4. Teściowa to kobieta, z którą dzielę miłość do najbliższych mi osób. Mój mąż i moje dzieci są również jej największymi miłościami. Nie istnieje nikt inny, kto by podzielał moje uczucia w tej kwestii oraz rozumiał moje zafascynowanie.
Pomijam tu postać teścia, bo możemy go wspólnie uwielbiać, bądź nie. Ja swojego ubóstwiam, co nie w każdym przypadku musi być normą.
5. Ewentualne konflikty godzą bezpośrednio w moich najbliższych: męża, dzieci. Czy zatem warto stawiać sprawy na ostrzu noża?
6. Teściowa jest całkowicie obcą osobą, która z dnia na dzień dzieli ze mną życie. Nasza wzajemna relacja, zatem nie "ułoży" się sama, bo nie jest naturalna. Trzeba ją świadomie i aktywnie budować. Mamy do pomocy przewodnika w osobie męża, on zna nas obie, obie kocha.
Moim zdaniem, to nowa tworzona relacja dotyczy bardziej małżonków i teściowej niż samej synowej.
7. Nie warto rywalizować z teściową, udowadniać, że jestem dobrą żoną, kucharką, matką etc. Nie muszę być lepsza od niej w jakiejkolwiek dziedzinie. Nie będę "drugą mamuśką" lecz jedyną żoną (w perspektywie określonego przy ślubie czasu tj do śmierci).
8.Zostając matką decyduję się na to, że kiedyś sama będę teściową.
Oczywiście mimo najszczerszych chęci, początki "symfonii z teściową" bywają nierytmiczne i pełne zawirowań. Może nam się też trafić prawdziwa postać z piekła rodem i jeszcze będziemy zmuszeni mieszkać z nią pod jednym dachem. Wiem, że takie osoby istnieją realnie, przykładem jest moja rodzona babcia. Nie mniej jednak, nie warto się uprzedzać czy zaperzać. Trzeba spróbować dla dobra wszystkich, których kochamy. Może się uda, bądź co bądź gramy w jednej drużynie.
30 maj 2008
Symfonia z teściową.
Autor:
Gabi
o
19:57
0
komentarze
27 maj 2008
Małe przyjemności.
Każdy z nas miewa swoje tzw. małe przyjemności. Młoda Matka mimo licznych obowiązków też je posiada.
Najpiękniejszą i najbardziej oczekiwaną chwilą dnia Młodej Matki jest słodki sen jej berbecia. Wszystkie dzieci bowiem, nawet te wrzeszczące, brudne i nieznośne, zamieniają się w aniołki, gdy tylko zamkną oczy wtulone w objęcia Morfeusza. Nagle w całym domu zaczyna panować magiczna cisza i słychać tylko coś dziwnego...
Po dłuższej chwili Młoda Matka konstatuje, że ten znajomy cichy dźwięk to...jej myśli. A sądziła już, iż umiejętność ich tworzenia została bezpowrotnie stracona; gdzieś miedzy kolejną walką "z nocnikiem", pobudkami w środku nocy i wśród całodziennych odgłosów grających zabawek, których decybele przypominają bez ustanku o konieczności bolesnego okaleczenia ich ofiarodawców. (W tym momencie nadchodzi słodka myśl o zemście i kupieniu maluszkowi znajomych bębenka.)
Cóż za błoga cisza. Młoda Matka rozkoszując się nią i własnymi myślami
spogląda leniwie na mieszkanie- krajobraz jak po bitwie. Może ten widok
zmroziłby krew w żyłach zawodowemu żołnierzowi ale dla naszej bohaterki jest on chlebem powszednim. Trzeba tylko zachować spokój, opanowanie oraz umiejętnie poruszać się po zaminowanym "niespodziankami" terenie. Małe
samochodziki jak i klocki potrafią skutecznie pozbawić równowagi oraz dobrego samopoczucia, gdy się na nie stanie.
W pełnym obłędu dniu Młodej Matki nadeszła chwila, by posprzątać
zabawkowy chaos (który nie ma nic wspólnego z zabawnym chaosem). To nic,
że pracowicie zaprowadzony ład zniknie jak za dotknięciem czarodziejskiej
różdżki, gdy tylko obudzi się ukochany berbeć. Przy tej sposobności można odnaleźć szereg przydatnych przedmiotów; ot chociażby ulubiony błyszczyk do usti i wyjaśnia się też geneza tych różowych plam na kanapie. Wreszcie można rozpoznać zarys ogólny mieszkania, rozróżnić umazane w kaszy ściany od podłogi. Poraz kolejny Młoda Matka usuwa dowody na posiadanie przez jej dziecko w pełni rozwiniętego układu pokarmowego.
Nadeszła wymarzona chwila. Matka pochyla się nad łóżeczkiem swego
dręczyciela; plującego zupą, wylewającego sok, rozkrzyczanego, smrodzącego potworka. Patrzy na to śpiące stworzenie, które nieodwracalnie zmieniło jej życie i dochodzi do wniosku, że to największy CUD tego świata.
Autor:
Gabi
o
20:40
0
komentarze
22 maj 2008
Emeryci na siłowni.
Wybrałam się nareszcie na tzw. fitness. Czas najwyższy zadbać o formę. Przy tej okazji wspominałam sobie adekwatną sytuację po urodzeniu Dzidka. Wtedy chodziłam na siłownie na warszawskich Bielanach i podobnie jak obecnie uczęszczałam w godzinach porannych. Godziny mają znaczenie, gdyż wieczorem przychodzi inna klientela niż rano. Mogłam zatem podziwiać współczesnych neandertalczyków w wersji całkowicie pierwotnej, nieludzko umięśnionej. Owych osobników cechują dodatkowo specyficzne rysy twarzy nieskażone śladem myśli, powstałe na skutek nadmiaru przyjmowanych sterydów.
Druga wersja klientów to neandertalczyk metroseksualny, który posiada, ponad opisanymi wcześniej cechami, ciało wygolone i niemiłosiernie spalone solarium. Ewidentnym przedstawicielem tej drugiej wersji był pan instruktor z napompowanymi bicepsami, niosący wszędzie i zawsze pod pachami dwa dorodne, wyimaginowane arbuzy. Takim panom towarzyszą adekwatne panie równie spalone solarium, które paradują po siłowni (bo raczej z niej nie korzystają) prezentując najnowszą modę na kuse, obcisłe ubrania sportowe. Pośród tych żywych dowodów potwierdzających teorię ewolucji przemykają się "szaraki"takie jak ja ale w godzinach porannych stanowią oni mniejszość.
A jak to wygląda w Genewie?
Spotkamy przedstawicieli wszystkich opisanych klas społecznych; zarówno neandertali, nawet w wersjach bardzo pierwotnych (z zagorzałymi wrogami fryzjerów włącznie) jak i szaraków. Pojawia się natomiast nieobecna w polskich siłowniach grupa...emerytów i rencistów. Osoby po 60 obu płci spotykają się wśród hantli i ciężarków, ćwiczą, plotkują i spędzają tak wolny czas. Później wspólnie idą na lunch albo kawę. Nie są to bynajmniej podstarzali playboye czy Barbie w wersji retro. Zwykli emeryci tylko, że zadowoleni z życia, otoczeni znajomymi i aktywni.
W Polsce przeciętny emeryt starzeje się z zaciśniętą pięścią utyskując na wszystkich wokoło. Oczywiście są wyjątki ale ogólnie myśląc o starszej osobie mamy właśnie taki obraz: „babcia” w moherze bijąca parasolką dziennikarzy. Z wiekiem ludzie się izolują, zamykają we własnych czterech ścianach i gnuśnieją. Kończąc 60 nie oczekują niczego więcej od życia, tak jakby nie mieli marzeń ani celu poza wychowywaniem wnuków i narzekaniem na zięcia bądź synową. A może brak im odwagi, aby wyjść, być aktywnym, pojeździć ze znajomymi na rowerze? To nie jest kwestia pieniędzy, choć faktycznie przeciętny szwajcarski emeryt jest w lepszej sytuacji finansowej od swojego polskiego rówieśnika. Przecież nie trzeba uczęszczać na fitness, można wspólnie spacerować po lesie, pływać i w gruncie rzeczy te aktywności dużo nie kosztują. Więc w czym tkwi problem?
Na koniec jeszcze jedna uwaga mojego kolegi Bartka. Ci Szwajcarzy na emeryturze to podstępne typki. Pakują i ćwiczą regularnie na siłowni, bo mają na to czas. Zaś później w autobusie trzeba takiemu ustępować miejsce, mimo, że jest w lepszej formie od nas, ludzi pracy. Gdzie tu sprawiedliwość?
Autor:
Gabi
o
23:19
2
komentarze
15 maj 2008
Nowy członek rodziny, nowe wyzwania.
Nareszcie mamy nowego członka rodziny i jednocześnie nowe wyzwania. Każdy z rodu de Silva stawia czoło innym trudnościom. Moją rolą jest, aby szybko dojść do siebie i zapewnić mleczne zaplecze najmłodszego syna (w zasadzie cały dzień albo karmię albo odciągam pokarm) oraz każdą wolną chwilę spędzać z Dzidkiem, zapewniając go o mojej miłości. De Silva jest na urlopie, przejął większość domowych obowiązków i przeistoczył się w „koguta domowego”. Z ciekawością oczekuję, czy pod wpływem zmian mąż obrośnie piórkami lub zacznie piać o wschodzie słońca.
Teoś ma być zdrowy i przybierać na wadze. Czego oczekuje się od Dzidka? Aby po prostu przetrwał zawieruchę w domu, nowe zwyczaje i konkurencję, która odbieram mu czas i uwagę rodziców.
Zaś jak wyglądają relacje Dzidek- Toś?
W szpitalu Dzidek „z lekką nieśmiałością” podszedł do posiadania młodszego brata. Harmonię kontaktu zaburzył Teoś swoim płaczem, na który nasz pierworodny reagował wręcz histerycznie i uciekał do toalety. Po kolejnej ucieczce wyszedł zdenerwowany i powiedział „Cicho, nie wolno płakać w szpitalu!” Ten drastyczny zakaz spotkał się niestety z całkowitym brakiem posłuchu.
Mimo wszystko sytuacja nie przedstawiała się źle a dodatkowo uległa polepszeniu po naszym powrocie do domu. Po pierwsze, nie byliśmy już na obcym terenie, wśród nowych osób i rzeczy. Po drugie Teoś wręczył starszemu bratu „wkupny” prezent czy też raczej wpisowe z racji wprowadzenia się do domu. Prezent spotkał się z wielką akceptacją i do razu było nam łatwiej. Niemniej jednak nadal występowały spięcia, gdy maluszek płakał. Oczywiście generowanie dxwięków o dużym nasileniu przez siebie samego Dzidka nie drażni. Tak dla przykładu Dzidek wpadł do naszej sypialni udając samochód, wydając z siebie głośne „bruum” i ignorując śpiącego malca. Pytam zatem mojego starszego syna, co robi. W odpowiedzi słyszę ”Na razie tak cicho hałasuję, żeby nie obudzić dzidziusia”.
Niekiedy reakcje naszego pierworodnego są zaskakujące i pozostawiają mnie w niepewności co do jego odczuć. Po powrocie ze spaceru Dzidek skierował swoje pierwsze kroki do łóżeczka brata (który był wtedy na balkonie w wózku). Zauważył nieobecność Teosia i...się ucieszył. Nie wiem, na ile ta radość wynikała z dumy, że zauważył brak maluszka a ile z faktu jego zniknięcia i nadziei, że może już nie wróci.
Innym razem Dzidek z ciekawością obserwował jak odciągam pokarm, pytał, co robię i po co. Później chciał sam zanieść pojemnik z mlekiem. Na pytanie, co jest w środku, odpowiedział „To jest mleczko dla mojego braciszka od takiej małej krówki, która mówi muu i je trawkę".
Relacje między braćmi podlegają ewolucji; czasem Dzidek podkreśla uparcie "to moja mamusia, to mój tatuś", jakby chciał odizolować Teosia z kręgów rodzinnych, czasem sam, dobrowolnie głaszcze malucha po głowie i obsypuje całusami. Wiem, że nie jest łatwo stać się z dnia na dzień starszym bratem i wiele reakcji mnie nie dziwi, nawet tych z lekka histerycznych. Nasi znajomi tłumaczą takie zachowania pierworodnych zazdrością ale mi sie wydaje, że Dzidek nie jest zazdrosny. Obecnośc nowego członka rodziny wywołuje raczej mieszankę rozmaitych uczuć, często wybuchową; trochę niepewności, podniecenia, czułości, rywalizacji i masę innych. Nic dziwnego, że tak bogaty repertuar roztraja nerwowo naszego syna. Jendak widzimy, iż z dnia na dzień nasilenie emocji opada a nasze rodzinne życie nabiera ładu i kształtu.
PS. W tym miejscu pozdrawiam moją starszą siostrę i młodszego brata.
Autor:
Gabi
o
23:31
0
komentarze
Etykiety: relacje, rodzeństwo, rodzina
11 maj 2008
Veni, vidi, vici.
Osiołkowi w żłoby dano tzn wybieraliśmy szpital. Oglądaliśmy, marudziliśmy aż w końcu wybór padł na szpital prywatny. Trudno de Silva zabuli za fanaberie żonki ale czyż piękne kobiety nie są stworzone do luksusu? Zaś pobyt w prywatnej placówce, to rzeczywiście luksus i bardziej przypomina korzystanie z hotelu niż z prawdziwego szpitala.
Już miesiąc przed terminem rozwiązania należy zarezerwować miejsce. Mój lekarz prowadzący przesyła dossier do szpitala. Ja zaś wypełniam standardowy kwestionariusz dotyczący przebytych chorób, znieczulenia i własnych preferencji jak np czy chcę karmić piersią (bo jeśli nie, to nikt nie będzie mnie stresował głodną paszczęką nowo narodzonego dziecka).
W końcu nadchodzi upragniony dzień i pojawiam się w nocy na porodówce. Jestem jedyną pacjentką na oddziale, później pojawia się jeszcze druga. Wita mnie położna, która jako pierwszą rzecz przynosi mi ...kartę dań na śniadanie (tak jakbym w ogóle mogła coś jeść następnego dnia). Jest w czym wybierać, strona propozycji; kawa, kawa z mlekiem, herbata zielona jak i czarna, czekolada, sok, rogaliki francuskie, białe i ciemne pieczywo, płatki kukurydziane ....etc. Aż głowa boli od nadmiaru. Ach jakże skomplikowane jest życie w luksusie.
Położna mnie bada, dba o wszelki potrzeby i tak czeka do rana, kiedy to dzwoni do mojego ginekologa. Na oddziale nie ma ani jednego lekarza jest tylko obstawa pielęgniarek i położnych, których nota bene jest więcej niż pacjentek. Mój lekarz pojawia się na kilka minut, zleca podanie oksytocyny i wraca do prywatnego gabinetu mieszczącego się na tej samej ulicy co szpital, (czy raczej pięciogwiazdkowy hotel) w którym rodzę. Później odwiedza mnie około południa i znów znika, aby wieczorem zaordynować i przeprowadzić cesarskie cięcie. W między czasie przychodzi anestezjolog, woła "Jeszcze Polska nie zginęła" i aplikuje znieczulenie. Kolejnym lekarzem, którego spotykamy wieczorem jest nasza pani pediatra. Bada nowego członka rodziny de Silva i znika na kilka dni, aby się pojawić w dniu wypisu i przeprowadzić drugie badanie.
Podczas pobytu w szpitalu mój ginekolog odwiedza mnie dwa razy i zawczasu robi wypis, o którego dacie sama decyduję. Mogę zostać tyle ile sobie życzę rozkoszując się wybornym jedzonkiem, kawą z ekspresu robioną na każde moje życzenie oraz innymi detalami jak np butelką szampana czekającą na mnie tuż po cesarce. Jestem rozpieszczana do granic możliwości.
Pobyt w szpitalu prywatnym był dla mnie niezwykłym doświadczeniem, chwilami zaskakującym, chwilami wręcz surrealistycznym jak entre anestezjologa (nota bene Czecha) czy pustki na oddziale (oddział widmo hi hi). Zdecydowanie nie przypominał tradycyjnego rezydowania na porodówce lecz bardziej wczasy w ekskluzywnym hotelu z krótkimi odwiedzinami lekarza. Oczywiście bajery robią wrażenie, jednak wiele z nich, w moim odczuciu, jest zbędnych. Jednocześnie w obliczu panującego przepychu okazuje się, że zatrudnienie lekarza na etacie jest luksusem, na który szpital prywatny pozwolić sobie nie może w przeciwieństwie do każdej polskiej placówki zdrowia.
Kto by pomyślał, że codzienne obchody lekarskie należą do wydarzeń luksusowych, na które Polskę stać a szwajcarskie system niekoniecznie?
Autor:
Gabi
o
19:20
0
komentarze
4 maj 2008
Post z porodówki.
Jakże wielkie zmiany w podejściu do rodzenia i w dotyczącej tego zdążenia atmosferze zaszły wciągu ostatnich lat.
Gdy moja mama "walczyła na porodówce", tato oczekiwał nowin w domu i telefonował do szpitala. Razem z tatą w domu czekali pozostali członkowie rodziny, zwarci i gotowi z dwoma różnymi trunkami do oblewania zależnie od płci dziecka. Nikt nie znał ani ilości ani tym bardziej płci potomstwa. Oczywiście przewidziany trunek do oblewania dziewczynki się wyczerpał, podobnie jak ten "na chłopca" i kilka innych z barku.
Następnego dnia Tato mógł obejrzeć narodzone dziecię (czyli mnie) zza szyby i to tylko dzięki uprzejmości znajomej pielęgniarki. Żadnych odwiedzin, żadnych bliższych kontaktów z mamą, nielicząc krótkiej wymiany słów przez okno. Tak było.
Dziś wszystko wygląda inaczej. Zaś największe zmiany zawdzięczamy, moim zdaniem, nie akcji "rodzić po ludzku", ani szkołom rodzenia, ani porodom rodzinnym lecz postępowi technicznemu.
Już w pierwszych tygodniach ciąży dowiadujemy się kogo oczekujemy tj ile dzieci jest w drodze, później jakiej płci. Następnie nasze potomstwo jest bez ustanku inwigilowane, śledzone, tropione i pozbawiane intymności w trakcie badań USG. Przyszli rodzice mogą nie tylko pochwalić się zdjęciami "jeszcze nie narodzonego" ale nawet filmem ukazującym z detalami maluszka i jego zachowanie. Nic się nie ukryje przed dokumentacją rodzinną. Największe zmiany jednak dotyczą samego porodu.
Jestem na porodówce i podłączona do KTG dzwonię do rodziców, z komunikatem, że wnuk w drodze i jest wszystko OK. Chwilę później dostaję SMS od koleżanki "Odwagi, bądź dzielna już za chwilę będziesz trzymać swoje ukochane dzieciątko w ramionach". Prawda, że to miłe? Moi najbliżsi przebywają setki kilometrów stąd, dzielą nas nie tylko odległość ale też granice państw. Mimo to, są informowani na bieżąco, tak jakby stali obok. Moi rodzice rozsyłają wici dalej i tak pocztą SMSową wciągu kilku minut wszyscy zainteresowani są au courant. Cud współczesnej techniki.
W trakcie przedłużającego się porodu de Silva pyta mnie, czy może na chwilkę wyjść i udaje się do szpitalnej kafejki internetowej. Tam pisze do szefa prośbę o urlop z okazji narodzin dziecka oraz odbiera już pierwsze gratulacje i słowa podtrzymujące na duchu od znajomych.
Chwile później zapada decyzja o cesarce, na którą udajemy się rodzinie tj z de Silvą i aparatem cyfrowym. Nasz drugi syn zostaje bezwstydnie sfotografowany w pierwszych sekundach życia. Nikt nie dba o to, że jest troszeczkę nieprzygotowany, nagi, nieuczesany, opuchnięty i zmęczony przeżyciami -fotki zostają popełnione jak i krótki film z badania lekarskiego. Kilka godzin później de Silva opublikuje nagrania na stronie internetowej obwieszczając całemu światu to niezwykłe zdarzenie z wszystkimi detalami. Mamy syna! Waży 4,06 kg, mierzy 50 cm etc...
W czasie pobytu w szpitalu odbieram telefony, SMS i maile z gratulacjami. Nikt mnie nie odwiedza, przecież krewni i przyjaciele mieszkają w innym kraju. Jednak każdy już wie, jak wygląda najmłodszy z klanu de Silva. Wszystko dzięki technice, ciekawości i rodzicom paparazzi.
W wolnej chwili udaję się do kafejki internetowej w szpitalu. Sprawdzam pocztę, oglądam zdjęcia z narodzin własnego dziecka i piszę posta. Piszę posta z porodówki.