Dzidek zaraził się modą na pewną zabawkę. Niestety ów przedmiot dziecięcego pożądania nie spełnia moich norm ani rozwojowych, ani edukacyjnych, o kosmicznej cenie nie wspominając. Zrodził się więc naturalny konflikt interesów, który przeobrażał się niemal w zimną wojnę pełną taktyk, uników i koewolucyjnego wyścigu zbrojeń.
Z początku, miałam nadzieję, że zachcianka naszego czterolatka (już się poprawiam"cztero i pół latka") umrze tak szybko jak się pojawiła. Dzidek jednak nie ustawał w prośbach i wierceniu mi dziury w brzuchu. Nasz rodzinny konflikt przybrał fazę nękania przeciwnika arsenałem próśb, gróźb i marudzeń typu "mamo, kup mi", "to kiedy pójdziemy do sklepu?" "oj proszę!" "ja chcę!" "musisz mi dać!".
Gdy strategia chowania głowy w piasek nie przyniosła efektu, posunęłam się do dyskredytacji zabawki w oczach dziecka. Wypytywałam więc, czy wie jak się nią bawić, do czego służy i w zasadzie dlaczego jest "taka fajna".Ten test Dzidek przeszedł niczym żołnierz jednostki specjalnej-gotowy na wszelkie sytuacje. Znał odpowiedź na każde pytanie i nie dał się niczym zaskoczyć. Wojna trwała nadal, zatem okopałam się i przygotowałam zasieki czekając na kolejny zdradziecki manewr synka.
Kolejnego dnia Dzidek podszedł do sprawy z lepszym rozeznaniem. Wiedział, że broń w postaci nękania marudzeniem nie sprawdziła się w początkowych natarciach. Zastosował zatem wywiad.
-Mamusiu kochana, masz pieniążki na... (tu pada nazwa znienawidzonego przeze mnie produktu)?
-Obawiam się, że nie mam.-Odparłam zgodnie z prawdą, bo na tą konkretną zabawkę pieniędzy nie miałam. -Ale... gdybyśmy sprzedali twoje stare zabawki, którymi się już nie bawisz, to mielibyśmy pieniądze na tą nową.
Pomysł przypadł Dzidkowi do gustu. Sam dopominał się, by wybrać zabawki do sprzedania tj na troc.
Wieczorem w domu przystąpiliśmy do akcji pod kryptonimem "troc". Wysypałam zawartość kosza ze skarbami naszych dzieci na podłogę i rozpoczęliśmy selekcję. Niestety wszystkie przedmioty okazały się bardzo, bardzo niezbędne, nawet stary gryzak i motor z urwana kierownicą. Nic, zdaniem Dzidka, nie zakwalifikowało się do sprzedaży. Próba pokojowego rozwiązanie konfliktu legła w gruzach, nie mogliśmy bowiem w zaistniałych warunkach kupić upragnionej zabawki.
Po namowach naszego dziecka, akcję wyboru fantów na troc powtórzyliśmy następnego dnia. Tym razem udało się wybrać kilka rzeczy. Dzidek dość rozsądnie wyselekcjonował zabawki, które rzeczywiście najmniej mu były potrzebne. Ja pełniłam rolę rzeczoznawcy i wyceniałam przedmioty, mówiłam ile jeszcze potrzebujemy uzbierać.
Konflikt interesów wraz z kryzysem dyplomatycznym zakończył się rozejmem. Poszliśmy razem do sklepu, nabyliśmy wymarzony przedmiot. Dzidek dumnie opowiedział pani ekspedientce, w jaki sposób uzbierał na niego pieniądze. Wracaliśmy do domu usatysfakcjonowani; synek dzierżąc długo wyczekiwaną zabawkę niczym wojenne trofeum bądź święty Graal, zaś ja szczęśliwa, że przetrwałam i wybrnęłam z wychowawczego impasu z tarczą, a nie na niej.
15 mar 2010
O konflikcie interesów, wojnie domowej i kryzysie dyplomatycznym.
Autor: Gabi o 10:11
Etykiety: dziecko, wychowanie, zabawki, zakupy
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
3 komentarze:
Gdyby każdy konflikt w rodzinie mógłbyć załatwiony w tak satysfakcjonujący dla obu stron sposób, świat byłby idealny.
Przedstawiona sytuacja nie należała do tzw. beznadziejnych co dziecko musiało wyczuć. W swoim życiu spotykam się z sytuacjami beznadziejnymi, które niemożliwe są do realizacji oraz możliwe, ale wymagające czasu. Silna presja na pierwszy model umożliwia zmiękczenie ośrodka decyzyjnego co pomaga znacznie w w drugim modelu. Każda wygrana bitwa przybliża nas do wygrania wojny.
Az mnie skręca z ciekawości - co to jest?
Konflikty rodzinne zazwyczaj zaczynają się od małego "nic", które potrafi urosnąć do rangi awantury, dramatu, a nawet rozpadu małżeństwa.
W tym przypadku, dla mnie to było drogie nic, a dla Dzidka BAKUGAN!!!
Prześlij komentarz