Zapisałam się na wakacyjny kurs językowy na Genewskim Uniwersytecie. Ciągnę logicznie wątek i uczęszczam na zajęcia, przez co czasem to ów wątek mnie cięgnie ze uszy, zwłaszcza budząc mnie rankiem o nieprzyzwoicie wczesnej porze. Dotychczas bowiem rola matki polki próbowała mi bezskutecznie udowodnić, że 6 godzin regularnie przerywanego snu mi wystarczy; zaś od kilku dni rola "studiującej matki polki" z uporem maniaka ogranicza czas w objęciach Morfeusza oraz dość często budzącego się w nocy Matero do 4-5godzin, co niestety tragicznie wpływa moje walory intelektualne. Kolejnym skutkiem jest ograniczenie kontaktów z mym potomstwem i oddanie go w zaufane ręce. Zatem, gdy "Zaufane Ręce" otaczają wszechstronną opieką naszych chłopców oraz dają się uwodzić elokwencji Dzidka, ja oddaję się nauce, podróżowaniu tramwajem i poznawaniu nowych ludzi, co osobiście uwielbiam.
Mimo chęci szczerych, na spektakularne efekty lingwistyczne nie liczę (z uwagi, na przykład, na permanentne niewyspanie), choć nie powiem, staram się bardzo i piszę eseje o pierwszej w nocy, tudzież szóstej rano, a dziś przez pół godziny w laboratorium wymowy wyposażona w gigantyczne słuchawki zmuszałam uszy do wyłapania różnicy między "łi" a "łi" (czyżbyście i Wy jej nie dostrzegali ;-), by później owe dźwięki próbować wydobyć z krtani. Korzyścią niewątpliwą wypływającą z uczestniczenia w kursie jest poznanie niezwykłych ludzi jak:
-sympatycznej i do bólu ambitnej Iranki, która nie była w stanie pojąć czym jest RMI jak i idei państwa opiekuńczego, po prostu nie mieściło jej się to w głowie,
-pani ambasador pewnego kraju malowniczo położonego na tropikalnej wyspie,
-Koreanki, która na każde zadane pytanie odpowiadała krótkim "łi" i mimo iż sprawiała wrażenie osoby ni w ząb nic nie rozumiejącej, postanowiła się przenieść na poziom wyżej,
-Kanadyjki z rosyjskimi korzeniami piszącej doktorat z teologii na temat obrazu Boga w Kościele Prawosławnym,
-młodziutkiej Jordanki urodzonej i żyjącej w Genewie, która nie wiadomo dlaczego potrzebuje poprawić swój poziom francuskiego,
-Japonki z Tokio, która poznała swojego męża Szwajcara w Niemczech,
-Portugalczyka znawcę medycyny chińskiej, który w Genewie od trzech lat pracuje jako kucharz we włoskiej knajpie,
-Brazylijki przebywającej w Szwajcarii 7 lat w tym 6,5 roku "na czarno", do czego bez żenady się przyznaje.
Muszę się przyznać, że nie sądziłam, iż letnia nauka języka okaże się aż tak wielkim dla mnie wysiłkiem i z premedytacją wybrałam kurs intensywny. Dziś, padając z lekka na twarz (i bijąc się w pierś z uwagi na zaniedbanie bloga) nie jestem pewna czy mój francuski się rozwinie wystarczająco. Jednak jestem przekonana, że uczestnictwo w kursie zaowocuje zdobyciem wiedzy, choć nie koniecznie lingwistycznej.
RMI- (revenu minimum d'insertion) rodzaj zapomogi, której udzielano we Francji osobom samotnym, niezarabiającym. Zapomoga w wysokości ok 450 Euro miesięcznie nie była związana z bezrobociem i nie zobowiązywała osób ją otrzymujące do jakiejkolwiek inicjatywy (szukania pracy, nauki etc). W dużej mierze demotywowała ludzi do podejmowania legalnej pracy, stanowiła też zastrzyk finansowy dla trudniących się nielegalnym zajęciem jak praca w szarej sferze, handel narkotykami, czy utrzymywanie się z kradzieży i włamań. Od 1 maca 2009 RMI zostało zamienione, ponoć nie tylko w zakresie nazwy, na RSE (revenu de solidarité active).
17 lip 2009
Powód mej nieobecności, czyli co Młoda Matka robi latem.
Autor: Gabi o 22:17
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz