Ponoć rozmiar jest ważnych. Z moich obserwacji wynika, że zwłaszcza dla przedstawicieli płci męskiej ma on znaczenie. Dzidek na rozmiar jest czuły z preferencją większego nad mniejszym. Porównuje swoje części ciała z naszymi i brata. Rozpływa się w dumie z każdym dowodem swojego wzrostu. Gdy go pochwalimy dopomina się, by przyznać, że zachował się jak "duży". Wszystko co duże jest dobre i lepsze od małego, ba to co małe jest niegodne i pod każdym względem gorsze.
Ostatnio syn miał do mnie żal. Wściekł się i nie znajdując bardziej obrazowego epitetu wysyczał "mała mamusia". Zdziwił się, że się nie przejęłam tą obelgą. Nasz syn nie wiedział, jak zresztą wielu mężczyzn, że kobiety nie przepadają za dużymi rozmiarami.
29 lis 2009
Rozmiar.
Autor:
Gabi
o
23:47
2
komentarze
24 lis 2009
Przypływ uczuć "patriotycznych".
-Ja chcę wracać do Polski.-Oznajmił nam Dzidek. De Silva lekko był zaskoczony, lecz Młoda Matka w mig domyśliła się genezy wzrostu patriotycznej tęsknicy u pierworodnego.
-...bo do Polski przyjeżdża Mikołaj i daje mi prezenty... i zostawia mi prezenty u innych w domach, wszędzie gdzie pójdziemy, a do Szwajcarii Mikołaj nigdy nie przychodzi.- Kontynuował Dzidek w tonacji be-mol, a raczej buuuuu-mol.
W tym roku nie możemy pojechać na święta do kraju. Zostajemy w Genewie pierwszy raz w historii naszej rodziny. Dzidek, jak każde małe dziecko, nie tyle tęskni do krewnych mieszkających w Polsce, co żałuje podarków, którymi jest wręcz zasypywany podczas naszych świątecznych pobytów W Ojczyźnie. Zazwyczaj dostaje ich tyle, że co najmniej połowa z nich musi zostać u dziadków z braku miejsca w bagażach.
Święta w wykonaniu emigrantów są rzeczywiście symfonią wymiany dóbr. Przez dwa tygodnie odwiedzamy rodzinę oraz przyjaciół. Chcemy się zobaczyć ze wszystkimi, co niestety nie jest możliwe, mimo dwóch, a nawet trzech wizyt dziennie. Spotykamy się w domach, restauracjach, zapraszamy gości do siebie. Za każdym razem "święty Mikołaj" powierza nam przekazanie drobnego upominku ze Szwajcarii, a naszym bliskim czegoś dla Dzidka. Gdziekolwiek pójdziemy, z kim się spotkamy nasi synowie zostają obdarowani. Góra prezentów rośnie, zaś u pierworodnego desilviątka rozwija się coraz silniejsza postawa wyciągania rąk i coraz bardziej bezczelne dopominanie się o to, co zostaw dla niego Mikołaj.
Prezenty są bardzo miłe, zwłaszcza iż w znacznej większości są przemyślane i znakomicie odpowiadają potrzebom naszego przychówku. Z drugiej strony niepokoi mnie rozwijająca się pod ich wpływem u Dzidka postawa roszczeniowa: daj, daj, daj... Czy wśród ogromu podarunków moje dziecko jest w stanie dostrzec magię świąt, radość ze wspólnie spędzanego czasu?
W tym roku brak urlopu rozwiewa moje rozterki. Nie możemy wyjechać. Dzidka odwiedzi święty Mikołaj ale nie będzie tak hojny jak dotychczas, co z pewnością rozwinie jego przywiązanie do kraju przodków. Bohater Żeromskiego marzył o szklanych domach, a nasz syn będzie będzie tęsknił do gór prezentów.
Autor:
Gabi
o
08:21
10
komentarze
Etykiety: dziecko, Mikołaj, patriotyzm, Polska, prezenty, święta
15 lis 2009
Walczyć z systemem...?
Aby do czternastego!- ta myśl przyświecała mi przez ostatnie tygodnie. Uf... 14 listopada minął i czuję ulgę, choć nie wiem, czy po moim starciu z życiem owego dnia wyszłam z tarczą, czy raczej na traczy. Powoli zabieram się za zadania odkładane na dalszy plan. Wracam do świata żywych i blogujących. Próbuję też rozliczyć się z "systemem szwajcarskim" i na różne sposoby go ugryźć, rozgryźć i przetrawić.
Szwajcaria jest państwem prawa, choć w praktyce wygląda to ciut inaczej niż nam-Polakom się zdaje. Cechą charakterystyczną tubylców i dalece różną od postawy właściwej naszym rodakom, jest zaufanie pokładane w systemie jako takim. Każdy obywatel jest obwarowany tysiącem najróżniejszych przepisów, które regulują każdy niemal aspekt jego życia od prowadzenia auta, przez robienie zakupów, po korzystanie z toalety we własnym mieszkaniu. Przepisy te, oprócz tego że istnieją, są też egzekwowane z żelazną konsekwencją, co w sumie daje specyficzne efekty uboczne w postawach obywatelskich. Przeciętny bowiem człowiek (w tym też emigrant) orientuje się że,
- system jest, był i będzie,
- system go ochroni przez wieloma rzeczami,
- system będzie go ścigał za przewinienia z zapalczywością wygłodniałej watahy wilków podążającej za tropem rannego jelenia,
- nie ma możliwości z systemem walczyć.
W Szwajcarii prawo raz ustanowione nie może być szybko zmienione, co nam Polakom podważającym niemal każdą decyzję wyższych instancji, zupełnie nie mieści się w głowie. U nas nie ma znaczenia kto co uchwalił. Przeciętny rodak będzie przeciw, zbierze podpisy, zrobi strajk, pikietę lub rzucanie jajem w posła i (hop-ciup!) organ zmienia podjętą decyzję. Przy czym warto pamiętać, że Polak z mlekiem matki wysysa postawę bycia w opozycji do władzy oraz przepisów.
W kraju sera, zegarków i czekolady "porządek świata" ma inne założenia. Tak długo jak nie podjęto decyzji można walczyć, lecz jednak gdy ona zapadnie, nic się już zrobić nie da. Nie pomogę petycje, strajki, głodówki, szantaże, a nawet ucieknie się do ingerencji organów jeszcze wyższych. Obywatele gros tematów przegłosowują w referendach i sami wpływają na dotyczące ich przepisy. (Nota bene w najbliższym referendum mają się wypowiedzieć w temacie ograniczeń prawnych budowy minaretów w Genewie.) Dodatkowym elementem niepodważalności przepisów jest sama struktura prawa, która jest w wielu przypadkach równoległa a nie piramidowa jak w Polsce. Tak oto, jeśli jakaś instytucja należy do miasta, to jedynie władze tego miasta mogą o nim decydować. Kanton, rząd, minister korelującego z ową instytucja resortu nie maja możliwości ingerencji. Rząd Konfederacji nie jest w stanie wpłynąć na organy kantonalne, te z kolei na merostwa.
Obecnie liznąwszy zaledwie tajniki systemu, z rozrzewnieniem myślę o niektórych podejmowanych przez Polonię akcjach jak pisanie petycji w sprawie, o której Szwajcarzy zadecydowali już dwa lata wcześniej i nota bene wysyłanie list z podpisami do instancji, która wpływać na stan rzeczy w żaden sposób nie mogła. Smuci mnie też, że ludzie mieszkający z tubylcami od lat kilkunastu, bądź kilkudziesięciu podejmują działania na zasadzie pospolitego ruszenia, poruszają niebo i ziemię, gdy tak na prawdę trzeba było jedynie nawiązać sympatyczniejsze kontakty z kilkoma przedstawicielami władz lokalnych. System Konfederacji Szwajcarskiej nie jest naszym wrogiem, lecz stanie się nim ,jeśli tak zaczniemy go traktować, zaś tubylcy mogą naszą narodową skłonność do bycia w opozycji odebrać zanadto osobiście.
Autor:
Gabi
o
18:55
17
komentarze
Etykiety: Polska, prawo, relacje, system, Szwajcaria
9 lis 2009
O rzeczach mniej lub bardziej niemożliwych, czyli logistyka domowa i o tym, jak ona sie innym udaje.
-Jak innym kobietom udaje się pogodzić to wszystko?- Obdarzyłam Dobre Ręce refleksją powierzając im bladym świtem dzieci w stanie porannego rozmemłania. Rzuciłam kontem oka na mieszkanie, które starałam się usilnie utrzymać chociażby w kategorii "półporządku". "Półporządek" w domowym żargonie oznacza stan nade wszystko osiągalny. Termin jest kompromisem między teorią czyli tym "jak powinno być", a jej praktycznym zastosowaniem w warunkach bojowych, znaczy w przystosowaniu dzieci do życia w rodzinie. Niestety co raz częściej zewnętrzny obraz naszego ogniska domowego nie kwalifikował się nawet do kategorii "półporządku".
-Jakim cudem godzą one pracę, wychowanie dzieci, obowiązki domowe, pranie, gotowanie, sprzątanie...?-Kontynuowałam z nutą przegranej w głosie.
-Ach, te inne kobiety zastanawiają się także, jak innym się udaje to pogodzić.-Odparły Dobre Ręce, czym nie pierwszy już raz, zdobyły sobie moją sympatię.
Zdążałam do centrum Genewy odrabiając "pracę domową" na kolanie w tramwaju. Przedtem w autobusie wprowadziłam kilka poprawek w wyglądzie własnym. Opory przed malowaniem się w środkach transportu publicznego minęły mi już dawno temu, gdy zaobserwowałam, że połowa kobiet kreuje swój makijaż właśnie w takich warunkach. Najpierw przestałam się tym tubylczym zwyczajom dziwić, by później zacząć je osobiście kultywować.
Domowe logistyka nie dawała mi spokoju. Nie opuszczało mnie poczucie, że jest ona wykonalna, trzeba jedynie się lepiej zorganizować, piec więcej pieczeni na jednym ogniu, a wolne chwile wykorzystywać na znienawidzone porządki. Przecież nalężę do pokolenia kobiet, którym jest o wiele lżej niż ich poprzedniczkom. Żyję w świecie dostatku, nie spędzam godzin w kolejkach bo "coś rzucili do sklepu". (Termin ten, nota bene, był nader celny i podkreślał tymczasowy stan zaopatrzenia sklepów, w których na ogół nie było nic, tylko raz na jakiś czas coś znienacka się pojawiało). Mnie, w przeciwieństwie do moich protoplastek, otaczają półprodukty, półfabrykaty, dzięki którym oszczędzam czas i własne zdrowie. Stąd nie powinien zaistnieć temat "półporządku", a ja powinnam znaleźć możliwość życia w ładzie i ogładzie, skoro dysponuję rozległą gamą udogodnień. Tak, muszę lepiej zreorganizować życie komórki społecznej de Silvów. Wycisnąć czas jak cytrynkę, by ani jedna kroplo-minuta nie minęła bezproduktywnie.
Wówczas wśród gorących postanowień poprawy pojawił się temat dzieci. Oczywiście mogę całymi dniami pucować mieszkanie, zmywać, szorować ale czym one się wtedy zajmą? Faktycznie, mój matczyny żywot jest łatwiejszy, dzięki czemu jestem w stanie ofiarować synom więcej niż sama jako dziecię otrzymałam. Chodzę z chłopcami na basen, na zajęcia jazdy konnej (nota bene uczę się jeździć razem z Dzidkiem, ku wielkiej osobistej satysfakcji), zimą w każdy weekend jeździmy na narty lub sanki w Jurę. W domu też staram się rozwijać maluchy; lepimy cuda wianki z masy solnej lub ciastoliny, bądź filcujemy je z wełny, rysujemy, gramy w gry rozmaite, bawimy się przy muzyce oraz prowadzimy barwne życie towarzyskie. Czy zatem można pogodzić wszystkie elementy domowej logistyki z byciem dobrą mamą? Rozwiązanie istnieje z pewnością i może po prostu to ja jestem źle zorganizowana?
Wróciłam do domu, w którym buszowało wspomnienie po "półporządku" choć Dobre Ręce razem z berbeciami posprzątali gro zabawek panoszących się "to tu to tam". Po obiedzie wołało mnie zmywanie, któremu oddałam 7 minut z życia domu, gdy odgłosy zniszczenia oderwały mnie od tego pasjonującego zajęcia. Nasi chłopcy przejawiali stan zdominowania rozsądku przez mordercze instynkty. Włączyłam nagranie "Karnawału zwierząt" i zamieniliśmy się wszyscy najpierw w dostojnego lwa, potem w rącze kuany, skaczące kangury (a dokładniej w mamę kangurzycę skaczącą z maleństwami w torbie, co wywołało u niej zadyszkę i zlanie potem, ku wielkiej uciesze owych maleństw), w trąbiaste słonie, przytłoczone ciężarem ich skorup żółwie oraz szereg innych przedstawicieli menażerii. A zmywanie?...Zmywanie musiało poczekać.
Autor:
Gabi
o
22:45
4
komentarze
Etykiety: dom, dzieci, macierzyństwo, obowiązki
6 lis 2009
Śmierć w Trójmieście.
Dawno temu pędziłam gdzieś z dziatwą, gdy ku naszym oczom ukazał się gołąb leżący na chodniku w dość nieanatomicznej i niewygodnej pozycji.
-Gołąbek śpi.- Palnęłam bez zastanowienia w odpowiedzi na zaciekawienie Dzidka.
Kłamstwo przyszło mi łatwo, co głęboce mnie zawstydziło. W tamtej chwili wśród pośpiechu wyszedł na jaw lęk przed wprowadzaniem śmierci w dzieciństwo naszych synów. Temat wszak trudny, a to nie był odpowiedni moment. "Nie tu, nie teraz"-myślałam.
Następnego dnia nadarzyła się okazja do podjęcia tematu dzięki napotkanym zwłokom innego zwierzęcia, z czego ze skruchą skorzystałam. Dzidek z naturalnością właściwą dzieciom przyjął fakt, że "zwierzak nie żyje". Matczyne lęki rozmyły się jak poranna mgła pod dotykiem ciepła słońca.
Temat przemijania powrócił do nas wczesnym latem podczas pobytu w Polsce. Trójmiasto przywoływało mnie już od kilkunastu miesięcy i w końcu przyjechałam do niego z dziećmi. Pogoda nie rozpieszczała nas ani słońcem, ani ciepłem. Chłód Trójmiasta i cisza nierozbudzonych wakacyjnymi turystami plaż przepełnione były solą, wilgocią i oddechem śmierci. Śmierć czekała tam na nas. Mogłam nie przyjeżdżać, uciekać przed nią nadal i udawać przed synami, że ona nie istnieje. Przyszedł jednak czas, by zapoznać Dzidka z korzeniami, z przemijaniem, z drogimi mi osobami, z którymi chciałam się pożegnać.
W Gdańsku odwiedziliśmy sześćdziesięcioletnią ciocię umierającą na raka, która od miesiąca żyła na kredyt wedle słów lekarzy kierowanych do jej bliskich, gdyż jej samej nie poinformowano, że stoi nad grobem. Trudna to była wizyta, wśród manewrów unikania pewnych tematów, wśród kłamstwa (powodowanego troską rodziny) i mojego wewnętrznego przekonania, że ciocia powinna wiedzieć.
W Sopocie mieszka moja ukochana babcia, która dobiega 90. Jej ciało odmawia współpracy, próbuje zerwać umowę z duchem dręcząc bólem i zjadając demencją umysł. Babcia nie była w stanie zapamiętać imion moich synów, nie była nawet w stanie przyjąć do wiadomości, że Mateo jest chłopcem. Obserwowałam jak rozstaje się z pamięcią, jak nowe fakty umykają zarejestrowaniu, jak miesza się jej czas, przeszłość z teraźniejszością.
W Gdyni spotkaliśmy się z wujkiem, który gasł w pokorze i pogodzie ducha. Rozmowa go męczyła. Musiał się położyć, by odpocząć. Zasypiał potem na chwilę.
Śmierć towarzyszyła nam przez cały pobyt w Trójmieście, a ja musiałam ją oswoić Dzidkowi. Moją rolą wszakże jest wprowadzanie dzieci w świat, też w jego cienie. Mówiłam, że ci, których spotykamy są chorzy, starzy i że umierają. Wieczorem modliliśmy się za nich. Odwiedziliśmy też grób mojego dziadka.
Dwa tygodnie później zmarł wujek. Tego samego dnia odszedł też król popu. Wujek zasnął w swoim łóżku otoczony życzliwymi osobami. Choć był samotny, w tym ważnym momencie towarzyszył mu ktoś bliski, trzymał za rękę. Odszedł godnie w cichości, pokorze bez jątrzenia hipotez, sekcji ciała, szukania winnych i rozdrapywania majątku.
Tydzień później zmarła ciocia z Gdańska. Potem jeszcze jedna nasza krewna, z którą miałam kontakt podczas pobytu w Polsce. Wieczornym koronkom za dusze krewnych nie było końca. Dzidek nie zawsze miał na nie ochotę, ale rozumiał, że tak trzeba.
Od tamtej pory śmierć zagnieździła się w świadomości naszego syna. Musiałam znaleźć czas na jej oswojenie. Nie wykręcałam się pośpiechem czy nieodpowiednią porą. Nie uciekałam w kłamstwa. Od tamtej pory w dzidkowym świecie wymyślanych opowieści bohaterowie umierają i idą do nieba. Śmierć oswojona przez dziecko nie jest zła, nie kradnie niczego podstępnie, wyznacza jedynie pewien etap.
-Mamo, wiesz ty kiedyś umrzesz.-Powiedział nasz syn, a w jego głosie nie było śladu lęku.
Autor:
Gabi
o
23:43
5
komentarze